Całkiem niedawno stworzyliśmy ranking najlepszych lekkoatletów i lekkoatletek sezonu 2019 na otwartym stadionie. Brakowało nam w nim jednak kogokolwiek z naszego kraju. Dlatego, żeby w jakiś sposób wynagrodzić sobie i wam tak przykrą dla nas wiadomość, postanowiliśmy zmontować podobne zestawienie dla zawodników i zawodniczek z Polski. Kto więc biegał, skakał, rzucał czy pchał najlepiej i zasłużył sobie na to, by w takim rankingu się znaleźć? Nie brakuje tu mocnych nazwisk z Grupy Sportowej ORLEN.
- MICHAŁ HARATYK I KAMILA LIĆWINKO
Może to i zestawienie nieco dziwne, ale zaraz wytłumaczymy, skąd się wzięło. Zacznijmy od Haratyka, bo to generalnie gość, który mógłby być wyżej… gdyby nie klapa na mistrzostwach świata. Michał startował tam z kontuzją (wkrótce po MŚ przeszedł operację łokcia) i po prostu nie był w stanie z nią osiągnąć dobrego wyniku. Z zawodnika, który miał być w stanie powalczyć o niezłe miejsce, a może i medal (wtedy nie zakładaliśmy, że poziom kuli będzie tak kosmiczny), stał się – niestety – jednym z większych rozczarowań tamtych mistrzostw dla polskich kibiców.
Z drugiej strony sezon sam w sobie miał naprawdę sensowny. Ustabilizował się na poziomie 21,5 metra, ale i pokazał, że potrafi pchać dalej. Ustanowił przecież nowy rekord Polski – 22,32 – w Warszawie, po czym kilka dni później dokładnie taki sam rezultat uzyskał w Cetniewie. To pokazało, jaki drzemie w nim potencjał. Na mityngach Diamentowej Ligi przegrywał co prawda ze światową czołówką, ale zawsze był jej blisko – gdzieś na czwartej czy piątej pozycji. W kraju zwykle okazywał się najlepszy. Wydaje się jednak, że akurat jemu nie przysłużyło to, jak bardzo przedłużono ten sezon. Bo im dalej w las, tym częściej wpadał na rosnące w nim drzewa. I to właśnie przez to umieściliśmy go na końcu tej listy.
Kamila Lićwinko to zupełnie inna historia. Ona mogła się wręcz cieszyć z tego, że mistrzostwa świata odbywają się w tym roku tak późno. O jej powrocie po urlopie macierzyńskim pisaliśmy już w lipcu, a od tamtego czasu przeskoczyła o dobre dwa poziomy w górę. Zresztą wystarczy spojrzeć na jej najlepsze wyniki w kolejnych miesiącach. Czerwiec? 192 centymetry. Lipiec? 194. Sierpień? 190, ale to naturalna rzecz, gdy zmienia się obciążenia, powoli przygotowując się na imprezę docelową. I w końcu wrzesień – 198 centymetrów w fenomenalnym finale konkursu skoku wzwyż. Jej rekord życiowy na stadionie wynosi tylko centymetr więcej. I wygląda na to, że w przyszłym roku Kamila będzie próbowała go zaatakować, co równocześnie daje nadzieję na walkę o medal w Tokio.
A na razie, choć bez spektakularnych sukcesów, za powrót w takim stylu musiała się tu znaleźć.
- EWA SWOBODA
Okej, okej. Wiemy, że to kontrowersyjna “nominacja” i niektórzy zaraz zarzucą nam, że wsadzamy tu Ewę tylko ze względu na jej popularność. Ale tak nie jest. Swoboda w tym sezonie ze swojego zadania wywiązała się perfekcyjnie. Na setkę biegała coraz szybciej i szybciej, aż w końcu na początku września pobiła życiówkę. Od tamtego momentu wynosi ona 11.07 i równocześnie jest to drugi wynik w historii polskiej lekkiej atletyki na tym dystansie. Szybciej biegała tylko jej imienniczka, Ewa Kasprzyk (10.93).
Jeszcze wcześniej, bo w lipcu, Swoboda zaliczyła imprezę docelową. Dla niej były nią bowiem nie mistrzostwa świata, a młodzieżowe mistrzostwa Europy. Tam wygrała indywidualnie (11.15), a w sztafecie pomogła koleżankom wspiąć się na podium i sięgnąć po brązowy medal. Na mistrzostwa świata seniorów pojechała, choć pierwotnie miała tego nie robić. Pobiegła nieźle, ale za wolno, by mierzyć się ze światową czołówką, więc odpadła w półfinale. – Nie spodziewałam się, że w tym sezonie mogę tak szybko biegać. Szczerze mówiąc, gdybym tu pobiegła swoje, gdybym nie była tak zmęczona sezonem, jak już teraz jestem, to byłaby możliwość awansować do finału mistrzostw świata. Teraz celem jest dojście do finału igrzysk w Tokio – mówiła potem dziennikarzom Interii.
Niewykluczone, że Swobodzie uda się osiągnąć ten cel, bo w tym sezonie wykonała naprawdę spory krok do przodu. Choć nie bierzemy tego pod uwagę w tym rankingu, nie można zapomnieć też o jej fenomenalnej postawie na hali. A o tym, jak to się stało, że Ewa tak wystrzeliła do przodu, pisaliśmy właśnie po zakończeniu sezonu halowego.
- PATRYCJA WYCISZKIEWICZ, ANNA KIEŁBASIŃSKA, MAŁGORZATA HOŁUB-KOWALIK
A co to za dziwny podział, zapytacie? Spokojnie, później wszystko stanie się oczywiste. Na razie widzicie przed sobą 3/5 sztafety 4×400 metrów. Jasne, na zgrupowaniach czy w Dausze bywały też inne dziewczyny, ale one nie startowały w najważniejszych imprezach. A za takie uznać trzeba dwie z tych, które nasze Aniołki Matusińskiego (zostajemy przy tej nazwie, choć Patrycja mówiła nam w wywiadzie, że jest ona nieco męcząca) zaliczyły w tym sezonie. W obu przypadkach były to mistrzostwa świata.
W Yokohamie, na nieoficjalnych MŚ sztafet, okazały się najlepszą z nich na dystansie 4×400 metrów, wyprzedzając nawet – ku zdumieniu całego świata – Amerykanki. Tam w obu biegach pojawiły się wszystkie trzy wymienione tu dziewczyny, bo na imprezie zabrakło Igi Baumgart-Witan. W Dausze, gdy wybiegały nam srebro lekkoatletycznych MŚ, Ania Kiełbasińska biegła tylko w eliminacjach. Teoretycznie więc moglibyśmy dać jej mały minusik, ale po co? Przysłużyła się do zdobycia tak wspaniałego medalu razem z wymienionymi tu koleżankami.
Indywidualnie za to żadnej z nich nie wiodło się w tym sezonie najlepiej. Patrycję – tradycyjnie – dopadł uraz, który zdołała jednak wyleczyć i zaimponowała niesamowicie szybką zmianą w finale sztafety w Katarze. Małgosia rzadko schodziła poniżej 52 sekund, a takim czasem, niestety, nie da się nikomu zaimponować. Ania z kolei dzieliła swoje starty pomiędzy 200 a 400 metrów. W obu przypadkach obyło się bez wielkich sukcesów. W sztafecie jednak wszystkie pokazały, że gdy trzeba biec dla drużyny, potrafią to robić wspaniale. I zasłużenie wylądowały na ósmym miejscu.
- WOJCIECH NOWICKI
Pierwszy z medalistów indywidualnych, którego witamy w naszym rankingu. Z Wojtkiem mieliśmy spory problem. Z jednej strony to lider światowych list, a z drugiej gość, który dobrze wszedł w sezon, potem natomiast radził sobie gorzej. W rankingu IAAF w rzucie młotem znalazł się, oczywiście, na drugim miejscu – za Pawłem Fajdkiem. Podobnie w Hammer Throw Challenge – młociarskim odpowiedniku Diamentowej Ligi. Na mistrzostwach świata zleciał za to jeszcze niżej, na trzecią lokatę.
To, co przekonało nas jednak, że u nas powinien zająć dopiero siódme miejsce, to jego potencjał. Bo brązowy medal w Katarze wywalczył szczęśliwie, już po konkursie i proteście polskiej ekipy. Jasne, należał mu się, ale z drugiej strony to gość, który spokojnie powinien rywalizować z Pawłem Fajdkiem o złoto, a nie cieszyć się z brązu wywalczonego po godzinach. Do tego ostatni raz 80 metrów przekroczył 2 lipca – wtedy, gdy huknął 81,74 m. I to jest odległość, która świadczy o tym, na co gościa stać, nie jego występ na mistrzostwach. Zresztą on sam wie to najlepiej, bo, jak mówił TVP:
– Nie podobał mi się mój występ i przebieg całego konkursu. Czegoś mi brakowało, a wiem, że byłem bardzo dobrze przygotowany i gotowy na dalekie rzucanie. Na brązowy medal nie narzekam. Jestem po prostu bardzo rozczarowany swoim występem. Zawiódł element w samej technice rzutu. Nie miałem czucia, które powinienem mieć. Psychicznie, fizycznie czy motorycznie byłem nastawiony bardzo dobrze. Kiedy jednak zawodzi technika, to wszystko zaczyna się walić.
Pozostaje liczyć na to, że technika nie zawiedzie go, gdy w 2020 roku zawita do Tokio.
- KONRAD BUKOWIECKI
To nieco dziwna sytuacja, w której gość bez medalu MŚ wyprzedza kogoś, kto taki zdobył, ale Konrad naprawdę na takie wyróżnienie zasłużył. W tym sezonie zrobił bowiem gigantyczny skok do przodu. Kilkukrotnie pobijał swoją życiówkę, choć długo wydawało się, że nie przebije innej granicy – 22 metrów. W końcu jednak i to mu się udało. Na Memoriale Kamili Skolimowskiej zrobił to zresztą kilka razy. Najdalszy wynik? Znakomite 22,25. Mało kto w wieku Konrada pchał dalej. I to daje nam wielkie nadzieje na przyszłość.
https://www.youtube.com/watch?v=HSzfseGuoVA
Na mistrzostwach, oczywiście, mu się nie powiodło (choć do szóstego miejsce na świecie trudno się czepiać). Ale nawet gdyby o kilka centymetrów poprawił rekord życiowy, to i tak nie miałby tam czego szukać. Sam przyznał, że mocno go to zniechęca, ale z drugiej strony w tym sezonie osiągnął inne znaczące rezultaty. W Rzymie najlepszy okazał się w mityngu Diamentowej Ligi (pierwszy sygnał, że z jego formą będzie świetnie – 21,97), dołożył też złoto Uniwersjady i młodzieżowych mistrzostw Europy. Poza tym regularnie pchał na poziomie powyżej 21,5 metra. I podkreślmy to jeszcze raz: ten gość na karku ma dopiero 22 lata. Najmłodszy z trójki katarskich medalistów, Ryan Crouser, w grudniu skończy 27.
Łatwo więc policzyć, że – jeśli jego rozwój dalej będzie tak przebiegał – na igrzyskach w Paryżu w 2024 roku Bukowiecki powinien walczyć o złoto. A niewykluczone, że i w Tokio zakręci się w okolicy medalu. To przed nim. Natomiast sezon, który już za nim, zdecydowanie zasłużył na wyróżnienie w takim zestawieniu.
- JOANNA FIODOROW
Dziwne, ale i przyjemne to czasy, gdy srebro mistrzostw świata jest przerwaniem serii złotych medali. Wiadomo jednak, dlaczego tak się stało – Anita Włodarczyk zmagała się z urazami i przedwcześnie zakończyła sezon. W jej buty całkiem nieźle wskoczyły Malwina Kopron i właśnie Joanna Fiodorow. Faworytką do zdobycia medalu MŚ była ta pierwsza, młodsza, bardziej przebojowa i lepiej radząca sobie w drugiej części sezonu. Ale ona, ku zdziwieniu wszystkich, odpadła już w eliminacjach. Fiodorow za to spokojnie je przeszła, a w finale zachwyciła wszystkich, na czele z samą sobą.
Już w pierwszym finałowym podejściu odpaliła rzut na odległość 76,35 m. Wynik może niezbyt imponujący przez to, co robiła w ostatnich latach wspomniana Włodarczyk, ale w skali Fiodorow – niesamowity. Bo Polka poprawiła tym samym życiówkę o 1,26 metra! To nie było już pobijanie własnego rekordu, a jego absolutne zmiażdżenie. Nawet taka próba nie dała jej jednak prowadzenia, bo od początku do końca najlepsza była DeAnna Price, która pod nieobecność Anity, stała się wręcz pewniaczką do zgarnięcia złota.
I złoto faktycznie zgarnęła, a Fiodorow – mimo że wciąż rzucała daleko – już się nie poprawiła. Ale też nikt jej nie wyprzedził. Srebro było jej, w wieku 30 lat zgarnęła pierwszy medal ogólnoświatowej imprezy mistrzowskiej. Lepiej późno niż wcale. – Włożyłam w to mnóstwo pracy. Nie tylko przez ten rok, ale od początku swojej kariery. Medal w Katarze utwierdził mnie w przekonaniu, że podejmuję dobre decyzje, a razem z trenerką idziemy w odpowiednim kierunku i osiągamy wyniki, na których nam zależy. Wiem, że za rok mogę śmiało pojechać na igrzyska i jeśli nie przytrafią mi się podczas przygotowań żadne problemy zdrowotne, włączyć się do walki o medale – mówiła TVP.
Liczymy, że trafnie przewidziała przyszłość.
- JUSTYNA ŚWIĘTY ERSETIC I IGA BAUMGART-WITAN
Były 3/5 naszej sztafety, pora na brakujące dwie zawodniczki. Teoretycznie moglibyśmy przesunąć Justynę nad Igę, bo ma przecież złoto z Yokohamy, którego – z powodu urazu – nie mogła wybiegać Iga, ale nie będziemy już tak drobiazgowi, bo gdyby tylko zdrowie dopisało, Iga grałaby tam ważną rolę. Dlaczego jednak obie znalazły się tu, a nie kilka pozycji niżej, wraz z koleżankami? Bo śmigały niesamowicie również indywidualnie.
O sukcesach sztafety już wspominaliśmy, więc zahaczmy tylko o te indywidualne. Wiadomo, medalu wielkiej imprezy z tego żadnego nie było, bo poziom 400 metrów na świecie jest kosmiczny. Ale Iga i Justyna były jedynymi Europejkami w ścisłym finale tej konkurencji na MŚ. Dobiegły na końcu, jasne, ale na liście startowej ich nazwiska wyglądały tak, jakby weszły na niewłaściwą imprezę i wszyscy zastanawiali się, jak właściwie tam trafili. Wiecie, coś w stylu punkowca na koncercie Britney Spears.
A teraz całkiem poważnie: takie osiągnięcia po prostu należy doceniać. Tym bardziej, że Iga i Justyna nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa. Ta pierwsza pobiła przecież na mistrzostwach swoją życiówkę (51.02), ta druga często schodziła poniżej 51 sekund. Jasne, żeby powalczyć o medal na MŚ czy igrzyskach trzeba dość mocno przebić granicę 50 sekund, ale jak na europejskie warunki to już poziom znakomity. I możemy cieszyć się, że mamy dwie tak znakomite biegaczki.
- PIOTR LISEK
W rankingu IAAF najlepszy z Polaków, ale to też dlatego, że ten gość po prostu uwielbia startować i robi to bardzo często. Ten sezon był dla niego znakomity głównie z powodu dwóch życiówek, ustanowionych w dodatku na przestrzeni tygodnia. Najpierw w Lozannie (6,01), a potem w Monako (6,02). Ta druga jest też aktualnym rekordem Polski. Na światowych listach przebił go jednak Sam Kendricks, czyli gość, który zawitał w naszej topce najlepszych na świecie, ze swoim 6,06 m.
https://www.youtube.com/watch?v=7ACPUwaFJqY
Lisek często musiał uznawać wyższość Amerykanina, a sam wygrywał głównie wtedy, gdy Kendricksa w danym mityngu zabrakło (no i wtedy gdy przeskakiwał sześć metrów). Trzeba jednak docenić klasę i umiejętności gościa, który 5,70 pokonuje z dziecinną łatwością, a 5,80 skoczył w 12 startach na 22. Przy czym w niektórych z pozostałych nie musiał tego robić, bo wygrywał na niższej wysokości. Polak należy do ścisłej światowej czołówki i jego brązowy medal z mistrzostw świata tylko to potwierdza. Choć nie ukrywamy, że to był plan minimum, bo na podium miała się znaleźć trójka: Lisek, Kendricks i Armand Duplantis. Tak też się stało, szkoda jedynie, że to Polak wylądował na najniższym stopniu.
I to właśnie to, że Piotrkowi nie udało się wywalczyć więcej, sprawiło, że i u nas zajął trzecie miejsce. Bo tuż przed nim znalazł się gość, który zdecydowanie przekroczył oczekiwania.
- MARCIN LEWANDOWSKI
Sprawa jest generalnie prosta: jeśli jesteś Polakiem i zdobywasz medal mistrzostw świata w biegu indywidualnym, to musisz być kozakiem. Że Marcin Lewandowski nim jest, wiedzieliśmy i bez tego krążka, ale cholernie się ucieszyliśmy, gdy w biegu na 1500 metrów zajął trzecie miejsce. – Niesamowite szczęście. W końcu to sobie wywalczyłem. Szósty finał światowej imprezy mistrzowskiej i wreszcie wyjeżdżam z upragnionym medalem. Dziś, mimo że wciąż się uczę tego biegania na 1500 metrów, było rewelacyjnie. Mądrze zacząłem, przesuwałem się, atakowałem w odpowiednim momencie, nie nadrabiałem zbyt wiele metrów na łukach. Pięknie wykonałem ten bieg, perfekcyjnie wręcz. Udało się zdobyć medal i to z rekordem Polski, przed którym zresztą przestrzegałem w wywiadach – mówił Lewy po biegu na antenie TVP.
Bo faktycznie, w wywiadach przed startami imponował pewnością siebie i tę pewność przekuł w postawę na bieżni. Ale powody do takiej postawy miał. Rekord Polski pobił w tym sezonie już wcześniej. I w biegu na 1500 metrów, i w starcie na milę. A ten drugi miał już dość długą brodę, liczył sobie bowiem 43 lata. Zresztą gdy Lewy go pobijał, wygrywał tym samym mityng Diamentowej Ligi. A dzień wcześniej ze słabym wynikiem wystartował na 800 metrów w Bydgoszczy i nikt nie spodziewał się, że może osiągnąć taki rezultat.
Właśnie, warto dodać, że w tym roku biegał też na 800 metrów i tam również osiągał całkiem niezłe wyniki. Choć nie zawsze, bo jego biegi bywały w tym sezonie… różne. Raz był dziesiąty, raz trzeci. Raz ósmy, raz pierwszy. To jednak dziwić nie może przy tak mocnej i wyrównanej stawce. Podsumowując więc cały rok 2019, trzeba uznać, że to był najlepszy sezon w karierze Marcina Lewandowskiego. Nie mielibyśmy nic przeciwko temu, żeby w październiku czy listopadzie 2020 napisać dokładnie to samo. Tylko ze zmienioną datą.
- PAWEŁ FAJDEK
Zwycięzca mógł być tylko jeden… bo i jedno złoto przywieźliśmy z Kataru. A to najcenniejszy medal, jaki można było zdobyć w tym sezonie. O ile na początku startów na stadionie Paweł Fajdek nie imponował formą, o tyle jego program treningowy, dał efekty w drugiej jego części. I to mimo tego, że przed sezonem łapały go problemy zdrowotne. – Tak naprawdę w dwa miesiące musiałem przygotować formę na pierwszą część sezonu. Zresztą we wtorek mam ostatni start, potem dłuższa przerwa, kilka tygodni bez zawodów. Będzie możliwość trochę odpocząć i wziąć się do roboty przed mistrzostwami. Zależało mi na tym, żeby w Challenge’ach [cykl zawodów w rzucie młotem – przyp. red.] dobrze wystartować. Wyszło nieźle, są już dwie „osiemdziesiątki” na koncie, więc walka jak najbardziej będzie. Zobaczymy, co pokaże trzeci Challenge, być może ostatni. Później będą się liczyć wyniki z mistrzostw świata. Do tych jest jednak jeszcze dużo czasu, trzeba będzie przepracować sierpień i wrzesień, przyłożyć się przez te parę tygodni, żeby zbudować na nie formę – mówił nam w lipcu.
Po przerwie, o której tu wspominał, rzucał nieźle, ale i bez szału. Kręcił się w granicach 79-81 metrów, choć tych 81 nie przekroczył w tym sezonie ani razu. Najlepszy wynik uzyskał na Memoriale Kamili Skolimowskiej, gdy rzucił 80,88 m. W Katarze do złota wystarczyła próba o 38 centymetrów krótsza. Choć tak naprawdę mógłby posłać młot dwa metry bliżej i niczego by to nie zmieniło, bo rywale po prostu nie byli w stanie mu dorównać. Co jednak istotne – zdobył tym samym swój czwarty tytuł i od 2013 roku jest niepokonany na mistrzostwach świata. To pierwsza taka seria w historii polskiej lekkiej atletyki, a Fajdek stał się pod względem zdobytych medali na tej imprezie – ex aequo z Anitą Włodarczyk – najlepszym zawodnikiem, jakiego mieliśmy.
Takie wyczyny trzeba doceniać, tym bardziej jeśli osiąga się je po problemach ze zdrowiem. Fajdek więc ląduje u nas na tym samym miejscu, które zajął w Katarze i w które – jak zawsze powtarza wprost – celować będzie w Tokio. I oby w końcu jego młot na igrzyskach trafił tam, gdzie trafić powinien. Czyli poza 80 metr.
SEBASTIAN WARZECHA
PS
Siłą rzeczy nie da się o wszystkich napisać w superlatywach, pogłaskać po głowie, a i ranking nie jest z gumy. Zatem przypominamy tekst Kacpra Bartosiaka, w którym wyszczególnił zawodników, ich rezultaty i sytuacje, które dają do zrozumienia, że przed Tokio 2020 wszystkich czeka jeszcze mnóstwo pracy…
Fot. Newspix