Są mecze, o których chce się jak najszybciej zapomnieć, innymi żyje się przez pewien czas, zanim nie ulecą z głowy. Zdarzają się też spotkania, które w pamięć wżerają się w sposób tak mocny, że nie da się o nich zapomnieć do końca życia. Są wreszcie takie, o których uczy się w szkołach, bo choć bez wątpienia działy się na sportowej arenie, chodziło w nich o coś dużo, dużo cenniejszego i ważniejszego niż olimpijskie medale. Taki był właśnie mecz w półfinale turnieju piłki wodnej na Igrzyskach Olimpijskich Melbourne 1956.
Ta historia jest sportowa i olimpijska, ale opowieść trzeba zacząć nieco wcześniej niż w zimie (choć mówimy o letnich igrzyskach) 1956 roku w Melbourne. Trzeba się cofnąć nieco ponad dekadę, do Jałty, w której decydowały się kształty powojennej Europy. Właśnie tam tak zwana Wielka Trójka, czyli przywódcy Związku Radzieckiego, Wielkiej Brytanii i USA (Stalin, Churchill i Roosvelt – dzięki panowie) zdecydowali, że wszystko, od Berlina na Wschód wpadnie w łapy tego pierwszego. Część, jak Białoruś, Ukraina, czy republiki Bałtyckie – jako część imperium radzieckiego, bardziej fartowni, jak Polska, Rumunia, Jugosławia, Bułgaria, Czechosłowacja, czy Węgry – jako kraje teoretycznie wolne, a w praktyce – całkowicie zależne od Wielkiego Brata. Każdy, kto ma starszego brata doskonale wie, jaka to bywa relacja. Oczywiście, czasem pomoże i obroni, czasem coś załatwi, ale często – wykorzysta przewagę siły, wiedzy i doświadczenia po to, żeby stłamsić gówniarza, poznęcać się nad nim trochę, albo chociaż – podpieprzyć go przed starymi. Cóż, historii się wszyscy uczyli, więc napiszemy krótko: w relacji Związku Radzieckiego z republikami zależnymi starszy brat był wyjątkowym skurwielem.
Czołgi na ulicach Budapesztu
Przeskakujemy z Jałty do 1956 roku. Całe zamieszanie zaczęło się – a jakże – u nas. Żeby nie przynudzać tych, którzy historią się nie fascynują, napiszemy tylko, że po śmierci Stalina (1953), który cały blok trzymał żelazną ręką i każdą formę sprzeciwu rozwiązywał w średnio demokratyczny sposób, najczęściej wyrokiem śmierci, rozpoczęło się coś w rodzaju odwilży. W Polsce w międzyczasie umarł Bolesław Bierut, a w rządzącej PZPR coraz mocniej do głosu dochodzili ci, którzy chcieli wprowadzić pewne zmiany. Na czele nowej ekipy miał stanąć Władysław Gomułka, wcześniej usunięty z partii i zamknięty do więzienia za „odchylenie prawicowo – nacjonalistyczne”. Na Gomułkę nie chciała się zgodzić Moskwa, na obrady plenum partii bez zaproszenia przyleciał Nikita Chruszczow, który groził, że ten numer nie przejdzie, a ZSRR jest gotowy do zbrojnej interwencji. Ostatecznie udało się wypracować porozumienie, Wielki Brat się ugiął.
I teraz szybki skok do Budapesztu. Bratankowie dowiedzieli się o tym, co działo się w Polsce. Opozycja wewnątrz Węgierskiej Partii Pracujących liczyła na to, że do podobnych zmian uda się doprowadzić także nad pięknym, modrym Dunajem. Nadzieją na zmiany był Imre Nagy, podobnie jak Gomułka wcześniej wyrzucony z partii. Napisać jednak, że sytuacja nad Dunajem była podobna, jak nad Wisłą, byłoby sporą przesadą. Na niekorzyść Węgrów. Owszem, u nas było źle, były represje, ludzie trafiali do więzień, byli torturowani i mordowani, ale skala terroru była jednak dużo mniejsza niż u Bratanków. Dość powiedzieć, że w dekadzie po wojnie w tamtejszych więzieniach było trzykrotnie więcej więźniów politycznych niż u nas, choć przecież Polaków jest ponad trzy razy więcej. Tak czy inaczej, zachęceni polskim przykładem, Węgrzy wyszli na ulice Budapesztu. Zaczęło się od legalnego marszu studentów tamtejszej Politechniki, którzy demonstrowali solidarność z „polskim październikiem”. Do manifestacji dołączały się tłumy mieszkańców stolicy, w końcu na ulicach było około pół miliona Węgrów. Protestujący próbowali zająć parlament, zajęli budynki radia, żądali wolności słowa, wolnych wyborów, nominacji Imre Nagy’a na szefa rządu i przede wszystkim – całkowitej niezależności od znienawidzonego wielkiego brata. Dla wzmocnienia swoich słów, obalili pomnik Stalina na Placu Bohaterów. Dziś może nie brzmi to jakoś bardzo mocno, ale trzeba sobie uświadomić, że działo się to w czasach, gdy za znacznie mniejsze przejawy niechęci do Związku Radzieckiego ludzie tracili pracę, trafiali do więzień, a nawet znikali bez śladu. Obalenie pomnika Stalina było jednym, wielkim pokazaniem wała Sowietom. I niestety – skończyło się dokładnie tak, jak można się było spodziewać.
W największym skrócie: najpierw Allamvedelmi Hatosag (odpowiednik polskiego Urzędu Bezpieczeństwa) otworzył ogień do cywilów przed Parlamentem, mordując ponad 100 osób, a potem za tłumienie powstania wzięli się już Rosjanie. 58 tysięcy żołnierzy Armii Czerwonej krwawo rozprawiło się z Węgrami i ich marzeniami o wolności, zabijając ponad 2500 osób. Do Budapesztu, który przez moment był stolicą nie tylko Węgrów, ale wszystkich ludzi wierzących w upadek komunizmu, wjechały radzieckie czołgi. Ponad 20 tysięcy osób zostało aresztowanych, lub internowanych, Imre Nagy został schwytany i skazany na śmierć (wyrok wykonano). Blisko ćwierć miliona Węgrów uciekło z kraju (2,5 procent populacji). Wielki brat dał jasny sygnał, że żadnych powstań nie będzie tolerował, a jeśli ktoś podniesie rękę na władzę ludową, to mu ta ręka zostanie odrąbana (to akurat Józef Cyrankiewicz, także w 1956 roku).
Obrońcy tytułu słuchają wystrzałów
Przechodzimy do sportu. 1956 to nie tylko rok wielkich ruchów politycznych, ale także – igrzysk olimpijskich w australijskim Melbourne, jedynych letnich igrzysk, zorganizowanych w listopadzie i grudniu oraz… na dwóch kontynentach (z powodów logistycznych konkurencje jeździeckie rozegrano w czerwcu w Szwecji).
Ze zrozumiałych względów, rywalizacja sportowa na drugim końcu świata nie była tym, co zimą 1956 roku najbardziej zajmowało Węgrów. A przecież ich reprezentacja olimpijska należała w tamtym czasie do absolutnej światowej czołówki. Z igrzysk w Helsinkach (1952) nasi Bratankowie przywieźli 42 medale, w tym 16 złotych (trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej, jedynie za USA i Związkiem Radzieckim)! Polacy w tym samym czasie (przypomnijmy: trzy razy więcej ludności) zdobyli ledwie cztery miejsca na podium… Podobnie zresztą było na pierwszych powojennych igrzyskach, w Londynie. Na 27 medali Węgrów, biało-czerwoni odpowiedzieli… jednym.
Tak, czy inaczej: igrzyska w Melbourne w normalnych warunkach byłyby dla węgierskich kibiców bardzo ważne. W warunkach po powstaniu wszystko się zmieniło. Medale kajakarzy, czy biegaczy nieszczególnie mogły poruszyć kogoś w narodzie, który właśnie został upokorzony przez wielkiego brata przy biernej postawie reszty świata. W basenie było jednak inaczej…
Piłkarze wodni reprezentacji Węgier w Helsinkach zdobyli złoto i byli faworytami do kolejnego triumfu także w Melbourne. Do wyjazdu na igrzyska szykowali się w ośrodku przygotowań olimpijskich w okolicach Budapesztu. Kiedy świat ze zgrozą przyglądał się tłumieniu powstania przez radzieckie czołgi, węgierscy waterpoliści byli bardzo blisko i bardzo daleko zarazem. Z ośrodka słyszeli strzały, widzieli wybuchy i dymy. W końcu, obawiając się, żeby stan wojenny nie storpedował ich przygotowań i nie uniemożliwił lotu do Australii, zdecydowali o wyjeździe do Czechosłowacji. Stamtąd polecieli do Melbourne. Dopiero tam, z niezależnych mediów, mogli się dowiedzieć co dokładnie się wydarzyło w ich domu. – Na lotnisku jedyny z naszej drużyny, który mówił po angielsku, kupił gazety i zaczął nam czytać wiadomości. Powiedział, że przyjechali Rosjanie, zbombardowali Budapeszt, powstanie się skończyło, a rozpoczęły represję. Wtedy powiedziałem: ok, nie wracam do domu – wspominał po latach Ervin Zador, gwiazda ekipy.
Nawiasem mówiąc, w Melbourne węgierscy sportowcy mogli się poczuć, jak w domu, bo właśnie Australia były wyborem wielu spośród 200 tysięcy ludzi, którzy musieli po rewolucji uciekać z ojczyzny. Kiedy reprezentacja Węgier dotarła do celu, pierwsze co usłyszała, to hymn kraju, odśpiewany przez tłum rodaków prawie 16 tysięcy kilometrów od Budapesztu!
Jesteś loserem, podobnie, jak cała twoja rodzina
Nastrój buntu udzielił się węgierskim sportowcom w Melbourne. Zażądali wymienienia flagi w wiosce olimpijskiej. Oficjalną – Węgierskiej Republiki Ludowej (z sierpem i młotem) zastąpiła taka z tradycyjnym węgierskim herbem. Pod takim sztandarem maszerowali także na ceremonii otwarcia igrzysk, co spotkało się z aplauzem publiczności i wyraźną irytacją przedstawicieli Związku Radzieckiego. Kumulacja nastąpiła 6 grudnia, w półfinale turnieju piłki wodnej. Los skojarzył tam reprezentacje Węgier i Związku Radzieckiego. Choć woda była zimna, to w basenie było gorąco, jak nigdy wcześniej.
– Czuliśmy, że walczymy nie tylko dla siebie, ale naprawdę dla całego naszego kraju
– wspominał po latach Zador w rozmowie z BBC. Jasne, słyszeliśmy takie zapewnienia dziesiątki, jeśli nie setki razy, ale trudno nie czuć, że w tym przypadku nie było w tym ani grama bajeru, czy gadki pod publiczkę. Kilku waterpolistów w basenie w Melbourne czuło, że patrzy na nich 10 milionów rodaków, a stawką gry jest coś znacznie cenniejszego niż olimpijski medal. Na szali leżała duma i honor całego narodu.
Mecz był mniej więcej taki, jaki musiał być w tej sytuacji. Sportu było tam znacznie mniej niż ostrej walki. A najwięcej było doskonałej taktyki, opracowanej przez Węgrów. – Wymyśliliśmy, że jeśli doprowadzimy ich do wściekłości, to oni zaczną się bić. A kiedy zaczną się bić, to nie będą grali dobrze, dzięki czemu ich pokonamy. A jeśli ich pokonamy, to zdobędziemy złoto – tłumaczył Zador. – Od 10 roku życia miałem więcej lekcji rosyjskiego niż węgierskiego. Możecie sobie więc wyobrazić, że wtedy, w wieku 21 lat, miałem odpowiednio dobrą znajomość rosyjskiego, by zrobić wszystko. Mówiliśmy w ich języku, więc byliśmy w stanie im powiedzieć w czasie gry, jak bardzo nimi gardzimy, jak nie lubimy ich, ich rodzin i całego kraju. Założyliśmy, że będziemy ich prowokować i obrażać, licząc, że oni zareagują na to fizycznie.
Dokładnie tak się stało. Taktyka Węgrów zadziałała znakomicie. Z obu stron było wiele ciosów, a nawet kopniaków, a sędzia wyrzucił w sumie pięciu graczy z basenu. Bratankowie w takiej bijatyce i ostrej walce zrobili to, co chcieli. Pod koniec meczu prowadzili 4:0, w pełni kontrolując przebieg gry. Zador, który wcześniej zdobył dwie bramki i był bohaterem półfinału, krył Walentina Prokopowa. – Powiedziałem mu wtedy, że jest loserem, podobnie, jak cała jego rodzina. A potem zrobiłem potężny błąd, bo odwróciłem się do sędziego, by spytać, dlaczego zagwizdał. Nigdy nie powinienem spuszczać Prokopowa z oczu. Następną rzeczą, którą zobaczyłem, było to, jak wyskakuje z wody i zamierza się na moją głowę ramieniem. Zobaczyłem 4 tysiące gwiazd. Złapałem się za twarz i poczułem, że jest cała we krwi. Momentalnie pomyślałem: o mój Boże, nie będę w stanie zagrać w finale!
Najlepsza nieopowiedziana historia
No, i się zaczęło… Być może wydaje wam się, że piłka wodna mało kogo interesuje, ale w niektórych krajach ten sport jest szalenie popularny. Trybuny w Melbourne były pełne i nastawione mocno antyradziecko. Kiedy więc minutę przed końcem meczu Prokopow zmasakrował twarz Zadora, trudno się dziwić, że nastąpiła eksplozja. Wściekli kibice zeskakiwali z trybun, krzycząc, pokazując pięści i grożąc reprezentantom ZSRR. Węgierska ekipa reagowała zresztą podobnie. Jak opisywali obecni na miejscu dziennikarze, gdyby nie błyskawiczna reakcja australijskich policjantów, którzy ewidentnie byli przygotowani na zadymę, prawdopodobnie doszłoby do tragedii. Mecz nie został dokończony, w protokole zapisano wynik 4:0.
Osobistą tragedię przeżył Ervin Zador, który z powodu paskudnego rozcięcia pod okiem rzeczywiście nie mógł pomóc kolegom w finale. Ci jednak bez swojej największej gwiazdy także poradzili sobie z reprezentantami Jugosławii (2:1), zdobywając kolejne złoto. Cenne, jasne, ale nikt nie miał większych wątpliwości, że dla Węgrów tak naprawdę liczył się tylko mecz ze znienawidzonym Związkiem Radzieckim. Półfinał przeszedł do historii, zyskał przydomek „Krew w basenie”. Po 50 latach Kristine Lacey i Thor Halvorssen nakręcili o nim dokument „Freedom’s Fury”. Sam Quentin Tarantino opisane w nim wydarzenia określił mianem:
„najlepszej nieopowiedzianej historii wszech czasów”.
Bohater tej historii, Ervin Zador, jak zapowiedział, tak zrobił. Nie wrócił do ojczyzny, z Australii wyjechał do USA, gdzie pracował jako trener pływaków. Jak sobie radził? Raczej nieźle, bo to on szkolił nastoletniego Marka Spitza, który na igrzyskach w Monachium (1972) zdobył SIEDEM złotych medali (100 i 200 stylem dowolnym i motylkiem oraz trzy sztafety), ale to już zupełnie inna historia. Kończąc tę, związaną z Melbourne i krwią w basenie, dodamy tylko, że Węgrzy zdobyli wtedy łącznie 26 medali, w tym 9 złotych i zajęli czwarte miejsce w klasyfikacji łącznej, ustępując jedynie setki razy większym Związkowi Radzieckiemu, USA i gospodarzom. Nigdy później nie byli wyżej w klasyfikacji medalowej. Trzy lata temu w Rio de Janeiro z piętnastoma miejscami na podium zostali sklasyfikowani na dwunastej pozycji (Polska była 33.).
foto: wikipedia