Co się zdarzyło w Zakopanem, zostaje w Zakopanem. Tę parafrazę często (było) słychać od osób, które wybierają się pod Tatry na imprezę, narty, rower, wędrówki czy wspinanie (niepotrzebne skreślić). Na szczęście nie wszystko da się zamieść pod dywan, choć Polski Związek Judo ewidentnie próbował odwrócić kota ogonem.
Zakopane to kierunek obierany nie tylko przez turystów, lecz również przez sportowców wyczynowych, którzy szykują się do igrzysk olimpijskich. Tamtejszy Centralny Ośrodek Sportu stał się jednak ogniskiem koronawirusa. W czwartek Centralny Ośrodek Sportu Zakopane i Polski Związek Szermierczy ogłosiły komunikat o przerwaniu zgrupowania kadry szermierzy. Przyczyna? Covid-19 stwierdzony u jednej z zawodniczek. Wedle opisu w COS Zakopane przeprowadzono błyskawiczną operację odizolowania zawodników, mających kontakt z zakażoną, a pozostałych uczestników odesłano do domów. Wszystko wydaje się więc sensowne i oby było skuteczne.
Wirus w COS-ie pod Tatrami pojawił się jednak jeszcze przed szermierzami. Próżno jednak szukać informacji na stronie COS Zakopane czy Polskiego Związku Judo, który zorganizował tam zgrupowanie mimo chorych szkoleniowców i działaczy, a także pełnej świadomości o ryzyku zakażenia. Efekt? Wszyscy zawodnicy uczestniczący w obozie nie mogli wziąć udziału w turnieju Grand Slam w Budapeszcie, do którego zgrupowanie to stanowiło bezpośrednie przygotowanie. – To chora sytuacja – podsumowuje Paweł Nastula.
Grand Slam, czyli Wielki Szlem, to cykl najlepiej punktowanych turniejów International Judo Federation – być może turniej na wagę złota i to nie tylko jeśli chodzi ten jeden start, ale też o igrzyska w Tokio. To niepowtarzalna okazja na zdobycie bezcennych punktów do rankingu olimpijskiego. Przepisy sanitarne stworzone przez IJF wymagały jednak pełnej „czystości” zawodników. Uczestnicy turnieju mieli przejść szereg testów na obecność koronawirusa. Warunkiem dodatkowym był bezwzględny brak kontaktów z osobami zakażonymi.
Paweł Nastula, mistrz olimpijski sprzed 24 lat eksplodował po tym wszystkim w Internecie, zarzucając władzom Polskiego Związku Judo świadome działanie na szkodę sportu i ryzykowanie zdrowiem zawodników. Mówił też o tym w audycji „Kierunek Tokio” na Weszło FM. Ale do niego wrócimy później.
Cala ta sytuacja nadaje się na określenie mocnymi epitetami. Ostatnie wydarzenia wprost nie mieszczą się w głowie, szczególnie, że podlane są koronawirusowym, bardzo ostrym sosem. To przecież temat, który od miesięcy determinuje wszystkie serwisy informacyjne, trapi wszystkich wokół. Z dnia na dzień padają fatalne rekordy zachorowań i zgonów. Sytuacja tężeje z dnia na dzień i szykuje się kolejny lockdown. Od marca każdy powinien mieć już wpojoną ostrożność, szczególnie w grupie tak dużego ryzyka jak judocy. Przecież to sport bezpośredniego kontaktu, związany z potwornym wysiłkiem. Odkażanie dłoni i stóp przed wejściem na matę jest stosowanym środkiem zapobiegawczym, lecz niczego nie gwarantującym.
Czeski film katastroficzny
Dla wprowadzenia w temat i zasiania pewnego niepokoju wklejamy na wstępie dwa posty. Zostały napisane w języku obcym, ale proszę się nie zrażać. Przy odrobinie dobrej woli są łatwe do zrozumienia. Pojawiły się one na profilu Lukáša Krpálka. Krpálek to judoka – mistrz świata, mistrz olimpijski, gwiazda czeskiego sportu.
W pierwszym poście Czech cieszy się ze zgrupowania w Zakopanem i wyraża nadzieję na start w zawodach Grand Slam w Budapeszcie. W drugim zaś… przyznaje się do pozytywnego wyniku badania na COVID-19. Zaczynacie już łączyć wątki?
W tym miejscu pojawia się anonsowany powyżej, jedyny polski mistrz olimpijski i mistrz świata w judo, Paweł Nastula, który eksplodował na swoim facebookowym profilu. W czwartek podczas audycji „Kierunek Tokio” wrócił do tematu, dolewając oliwy do ognia. – Jak już oficjalnie wiadomo, mało kto miał szansę by pojechać do Budapesztu, a szkoda. To pierwszy turniej od sześciu miesięcy. Reprezentacje poszczególnych krajów różnie trenowały – niektóre w domach, niektóre w ogóle… Ale ten turniej dawał okazję, by zdobyć punkty do rankingu olimpijskiego. Pojechali tam jednak nieliczni zawodnicy i w zasadzie ci, którzy nie uczestniczyli w ostatnim obozie w Zakopanem. Pisałem to już na Facebooku.
– Co się tam wydarzyło? Według mnie to temat do zajęcia się przed Departament Sportu przy Ministerstwie Kultury, bo to co miało miejsce, to, mówiąc wprost, tragedia. Obóz w Zakopanem został zorganizowany przed Budapesztem, a po mistrzostwach Polski seniorów, gdzie okazało się, że wiceprezes Polskiego Związku Judo Juliusz Kowalczyk był chory na koronawirusa. Trenerzy kadry mieli z nim kontakt przez dwa dni w Trzciance, a mimo to przeprowadzili obóz w Zakopanem narażając zdrowie wszystkich zawodników. Na domiar złego był to spęd wszystkich – seniorów, juniorów, powołani zostali nawet juniorzy młodsi. Mam nadzieję, że pan Juliusz Kowalczyk już wraca do zdrowia, ale z tego co słyszałem, było z nim naprawdę ciężko. Nie rozumiem dlaczego, wiedząc, że człowiek wylądował w szpitalu i walczył o życie, mimo wszystko osoby, które miały z nim bezpośredni kontakt, zorganizowały i uczestniczyły w tym obozie? – pyta retorycznie ikona polskiego judo.
Paweł Nastula na tym jednak nie kończy opowieści o tej niedorzecznej sytuacji. – Najgorsze było to, że podczas obozu kilka osób wykazywało symptomy choroby, a mimo to wciąż miały kontakt z innymi, chodziły na stołówkę. Nic z tym nie zrobiono, nie oddzielono ich… Do tego po tygodniu zaproszono Czechów i Słowaków. Oczywiście wszyscy się pozarażali, łącznie z Krpalkiem, który do Budapesztu też nie pojechał. Ale mieli się czym pochwalić. Można było mówić, że „u nas na obozie był mistrz olimpijski”. Ewidentnie z premedytacją pozarażali wszystkich i nie wiem jaki w tym wszystkim był cel.
– Jeszcze jedno! Na sam koniec. Na ostatnie kilka dni zgrupowania zostali dodatkowo ściągnięci zawodnicy, którzy przygotowywali się we własnym zakresie, mimo że połowa osób na obozie była chorych i wszystko szło w złym kierunku. To spowodowało, że oczywiście oni też nie mogli pojechać na Grand Slam do Budapesztu. W regulaminie IJF stoi, że pomimo negatywnych wyników testów, osoby, które miały styczność z chorymi, nie mogą startować w turnieju. Najbardziej żal tych zawodników, bo na sam koniec okazuje się, że nie opłacało się w ogóle przyjeżdżać na ten obóz. Chore, chore, chore… – nie kryje nerwów Paweł Nastula.
Rozmowy z Pawłem Nastulą możesz posłuchać w formie podcastu:
Objawy choroby troje zawodników miało już w pierwszym tygodniu obozu. – Znam trenera kadry Mirosława Błachnio i wiem, co on mówił, że „prawdziwych wojowników żaden wirus nie tyka”. Całe przygotowania, kilka wcześniejszych obozów zostało zniweczonych. Pieniądze wyrzucono w błoto – mówi rozgoryczony Paweł Nastula.
Więcej zarzutów
Pieniądze w tym wszystkim wydają się być jednak najmniejszym problemem. Podczas mistrzostw Polski wspominany Juliusz Kowalczyk, mimo kataru i kaszlu, uczestniczył w ceremoniach medalowych. Pozostali członkowie zarządu PZJudo, z prezesem Jackiem Zawadką na czele, brali w nich udział bez obowiązkowych maseczek, co było widać podczas transmisji na kanale Youtube. No ale czymże są chwilowe dekoracje i gratulacje w porównaniu z bezpośrednią walką na macie? Niestety wśród zakażonych COVID-19 znalazła się m.in. córka Juliusza Kowalczyka, Julia – medalistka ubiegłorocznych mistrzostw świata, nasza wielka nadzieja na Tokio.
Do Zakopanego, a tym bardziej na Grand Slam, nie dotarła. – Niestety, ze względów zdrowotnych nie jadę na zawody. Zachorowałam na koronawirusa, w związku z czym rezyduję w domu od ponad dwóch tygodni. Nie pojechałam już wcześniej na obóz do Holandii. Czuję się bardzo dobrze, cieszę się, że tak to się skończyło w moim przypadku, bo mogło być gorzej, ale tak naprawdę nie wiem jak długo będę musiała jeszcze zostać w domu – powiedziała portalowi polsatsport.pl.
Podczas zgrupowania dyrektor sportowy Polskiego Związku Judo i asystent trenera głównego Jarosław Wołowicz, mimo jawnych objawów przeziębienia i pełnej świadomości ryzyka zakażenia całej kadry, nie tylko pozostał na obozie, ale też miał kontakt z zawodnikami. Przyjechał na nie w zasadzie prosto z krajowego czempionatu w Trzciance. Mimo że już w Zakopanem jeden dzień spędził odizolowany we własnym pokoju, wcześniej dokonywał zwyczajowych pomiarów wagi zawodników. Judoków, którzy wykazywali oznaki choroby, nie odizolowano za to w ogóle. A kiedy okazało się, że faktycznie jest podejrzenie koronawirusa, odwołano trening na macie, lecz wysłano wszystkich na bieganie po górach.
We wpisie na Facebooku Pawła Nastuli został zacytowany jeden z anonimowych komentarzy umieszczony pod jednym z wpisów na profilu PZJudo, który wcześniej został szybko usunięty przez administratora.
„W kwestii zawodniczki, która straciła węch i smak. Trener zawodniczki otrzymał telefon, żeby przyjechać po nią na obóz swoim samochodem. Kiedy odmówił, zawodniczka dostała informację, żeby wróciła pociągiem. Dopiero po interwencji trenera owej zawodniczki, PZJudo ostatecznie, nie mając innego wyjścia, zdecydowało się wysłać zawodniczkę do domu transportem medycznym.
Nieprawdą jest również fakt podany w oświadczeniu PZJudo, że podczas całego zgrupowania sztab medyczny i kadra szkoleniowa nadzorowała przestrzeganie środków ostrożności i procedur bezpieczeństwa obowiązujących w COS. Procedury były ignorowane i łamane z pełną świadomością na każdym kroku, o czym mogą poświadczyć sami uczestnicy zgrupowania. Również trener Mirosław Błachnio wielokrotnie wręcz wyśmiewał i samą chorobę oraz sytuację pandemiczną, jak i procedury, bo, jak sam mówił z uśmiechem na twarzy, „prawdziwy wojownik na COVID nie choruje”. Szkoda, że swoich żartów nie opowiadał Juliuszowi Kowalczykowi w szpitalu”.
Obóz został rozwiązany w środę 14 października. W owym komentarzu przytoczonym we wpisie Nastuli czytamy, że „uczestnicy mogli opuścić zgrupowanie, ale w odróżnieniu od tego, co możemy przeczytać w oświadczeniu, zawodnicy i zawodniczki mieli pozostawić wszelkie informacje dotyczące zachorowań na obozie tylko dla siebie i nie przekazywać ich dalej nikomu.
Nikt nie zadbał też o przetestowanie osób biorących udział w obozie, testy zostały zaplanowane wyłącznie dla tych szykujących się do startu w Budapeszcie. Nikt też nie przejmował się tym, że uczestnicy wracają często do domów, w których mieszkają ze swoimi rodzicami, a nawet dziadkami i babciami. Każdy miał radzić sobie sam. Egoistyczna i nieodpowiedzialna postawa Błachnio i Wołowicza spowodowała, że kadra zamiast wystartować w kwalifikacji olimpijskiej, została w domu. Nie wspominając już o ponad 150 000 złotych, które związek wydał na ten wyjazd i ostatecznie wysłał garstkę zawodników, w tym kilkoro dosłownie na siłę. Dodatkowo gdzie byli dwaj lekarze, którzy są opłacani przez PZJudo? Dlaczego diagnozy zawodników walczących o igrzyska stawiał fizjoterapeuta? Dlaczego fizjoterapeuta podawał zawodnikom lekarstwa, co wybiega poza jego uprawnienia medyczne?”
To nie koniec. We wpisie Pawła Nastuli czytamy: Kolejna sytuacja, która świadczy o wielkich niekompetencjach PZJudo to organizacja Pucharu Europy Kadetów w Szczyrku. Pozornie wszystko wyglądało ok, łącznie z testami zawodników i trenerów. Po zawodach okazało się, że obsługa i sędziowie, także ci, którzy sprawdzali zawodnikom judogi, tych testów nie posiadali. Efekt: część sędziów jest zakażonych…. Poczułem się zobowiązany, aby sprawę upublicznić, gdyż nie da się milczeć, gdy ktoś świadomie naraża zdrowie, a może nawet życie zawodników i jeszcze każe milczeć na ten temat. Przemek Stadnicki opisał sytuację, używając fake’owego konta, pewnie miał ku temu powody. Natomiast ja podpisuję się swoim nazwiskiem – napisał Paweł Nastula.
Na stronach i profilach PZJudo czy COS Zakopane próżno szukać oświadczenia w stylu tego wystosowanego w przypadku zarażenia się kadrowiczki Polskiego Związku Szermierczego. Dyskusja została ograniczona do zamkniętych platform (wewnętrznej grupy trenerów judo).
Trener zaprzecza
Trener Mirosław Błachnio w krótkiej rozmowie telefonicznej próbował zdyskredytować podawane przez Pawła Nastulę informacje, podkreślając, że Nastuli nie było ani na mistrzostwach Polski, ani na obozie w Zakopanem. Transmisja z MP była jednak powszechnie dostępna na YouTubuie, a rozmowy środowiskowe to rzecz absolutnie normalna. Nawet jeśli wiele kwestii pozostaje wyolbrzymionych, to powtarzają się w wielu przekazach w niemal identycznym stopniu. Udało nam się porozmawiać z uczestnikami zgrupowania, którzy jednak wolą pozostać anonimowymi. Trudno się temu dziwić, mając w pamięci kuriozalne okoliczności, w jakich zapadały kontrowersyjne decyzje co do składu reprezentacji na ubiegłoroczne mistrzostwa świata w Tokio. Wtedy też wybuchła afera, która ostatecznie trafiła nawet do sądu.
Okazuje się, że przed mistrzostwami Polski nie przeprowadzono zorganizowanych testów wykluczających COVID-19 u uczestników i działaczy. Dla porównania, przed Grand Slamem w Budapeszcie każdy przechodził cztery testy, a czekając już na miejscu na wyniki, trzeba było czas spędzać w pokoju hotelowym, bez prawa opuszczania go. Ograniczono tym samym do minimum możliwość zakażenia się.
Tymczasem w Zakopanem do grupy trenującej tam uprzednio, po kilku dniach dołączyli kolejni judocy, którzy w międzyczasie wystartowali jeszcze w akademickich mistrzostwach Polski. Tam – jak i na zwykłych MP – też nie wymagano testów. Uczestniczące w zgrupowaniu kadry Czech i Słowacji musiały za to przejść testy, by przekroczyć granicę. Zawodnicy przyjechali z wynikami negatywnymi, po obozie mieli już pozytywne. Dwaj judocy, którzy zgłosili brak węchu i smaku nie trenowali, spędzali czas w pokojach, ale… na posiłki schodzili normalnie. Symptomy wystąpiły u jeszcze jednej zawodniczki, która z własnej inicjatywy pozostała w pokoju. To jej dotyczyło to opisywane powyżej zamieszanie z powrotem do domu i sprowadzonym ostatecznie transportem medycznym.
Według relacji zawodników trener Wołowicz był ewidentnie przeziębiony i zakatarzony, gdy ich ważył. Co prawda potem półtora dnia spędził w pokoju, ale potem wrócił do swych obowiązków i dokonywał choćby pomiarów tętna. Testu na COVID-19 nie przeszedł. Sportowcy byli kompletnie zdezorientowani. Nie widzieli co robić – wracać do domów czy zostać w ośrodku. Wśród zawodników mówi się, że trenerzy po obozie również mieli pozytywne wyniki badań na koronawirusa.
Walka o igrzyska
Tymczasem reprezentanci Polski borykają się z kwalifikacjami do Tokio. Mało kto ma pewne miejsce na turniej olimpijski. Stąd tak istotna rola turniejów takich jak ów Grand Slam w Budapeszcie. Polacy potrzebują startów i punktów jak kania dżdżu. Węgierskie zawody miały być pierwszymi od pół roku pod auspicjami światowej lub europejskiej federacji, a reprezentacja Polski wystartowała tam w szczątkowym składzie. Zbliżają się mistrzostwa Europy, ale zarówno one, jak inne turnieje ze względu na pandemię stoją pod znakiem zapytania, mimo że w sobotnim komunikacie prezydent Europejskiej Unii Judo Sergiej Sołowiejczyk deklaruje, że czempionat w Pradze się odbędzie. To ważny sygnał dla zawodników szykujących się do tego startu. Przed nimi wciąż jednak trzy tygodnie niepewności. O powiększenie dorobku punktów do rankingu olimpijskiego robi się coraz trudniej, bo choć potencjalnych startów jeszcze trochę będzie, trudno powiedzieć, czy uda się w ogóle do nich przystąpić.
Turniej w stolicy Węgier zakończył się w niedzielę. Dla porządku, najlepszym wynikiem podczas Grand Slamu w Budapeszcie może pochwalić się Agata Ozdoba-Błach. Zawodniczka Grupy Sportowej ORLEN zajęła wysokie siódme miejsce. Oprócz niej wystartowali Piotr Kuczera, Angelika Szymańska, Katarzyna Sobierajska, Paulina Dziopa i Anna Załęczna. Na miejscu pojawił się także, ale nie został dopuszczony do startu, mistrz Polski w kategorii +100 kg Mariusz Krueger. Jak pozostali uczestnicy turnieju nie wziął on udziału w zakopiańskim zgrupowaniu, stąd możliwość jego wyjazdu na Węgry, sfinansowanego zresztą przez klub.
Koszty jednak okazały się znacznie większe, niż pierwotnie zakładano. A to wszystko przez pozytywny wynik badania na COVID-19, który zatrzymał judokę w hotelu na okres kwarantanny. Ta skończy się dopiero po weekendzie. Przed wylotem jednak, podczas testów, miał kontakt z trenerem kadry Mirosławem Błachnio, który wedle jego relacji wyglądał na chorego. To oczywiście żaden dowód na źródło zakażenia, bo nie sposób prześledzić drogę wirusa. Fakt ten jest jednak wart zaznaczenia.
Olimpijskie tradycje
W przyszłym roku będziemy świętować 25-lecie zdobycia medali na igrzyskach przez Pawła Nastulę i Anetę Szczepańską (srebro w Atlancie ’96). Wyniki sprzed ćwierć wieku przywołują piękne wspomnienia i niekłamany powód do dumy. Piękne to były lata. Polacy od Monachium 1972, czyli od momentu kiedy judo na stałe trafiło do programu igrzysk olimpijskich, co cztery lata świętowali zdobycie kolejnych medali.
Waldemar Legień: Za granicą jestem szanowany. W Polsce bywa z tym różnie
Piękną historię polskiego judo olimpijskiego otworzył Antoni Zajkowski, który właśnie w Monachium doszedł do finału. W Montrealu ’76 na trzecim stopniu podium stanął Marian Tałaj. „Brązową” serię w Moskwie 1980 podtrzymał Janusz Pawłowski, który osiem lat później (w Los Angeles ’84 Polacy nie wystartowali) poprawił swój wynik zdobywając srebro. Królem olimpijskiego polowania został wtedy jednak Waldemar Legień, który po raz pierwszy wysłuchał Mazurka Dąbrowskiego po zwycięstwie w finale olimpijskim.
W Seulu 1988 odbył się pierwszy turniej olimpijski kobiet, jako zapowiedź wprowadzenia judo pań do programu. Wtedy jednak były to zawody demonstracyjne, zatem medal zdobyty przez Bogusławę Olechnowicz nie ma formalnej wartości medalu olimpijskiego. W Barcelonie ’92 Waldemar Legień znów wywalczył złoto i świadomie nie piszemy tu o jego obronie, bo w międzyczasie pierwszy polski mistrz olimpijski w judo zmienił kategorię wagową (z -78 kg na -86 kg). Atlanta ’96 to z kolei złoto Nastuli i srebro Szczepańskiej. Na nich niestety polski dorobek medalowy się kończy i blisko przez kolejne ćwierć wieku pozostaje nam jedynie lizanie cukierka przez papierek. Oczywiście pamiętamy o wybitnych judokach mających medal w realnym zasięgu – jak choćby o Robercie Krawczyku, który w Atenach 2004 przegrał w półfinale, a potem w pojedynku o brąz. Jednak w kolejnych latach nasi judocy sporadycznie docierali do ćwierćfinałów, ale kończyło się co najwyżej na piątych miejscach.
Teraz, gdy czekamy na igrzyska w Tokio, po raz kolejny dało o sobie znać polskie piekiełko. Okazja na poprawienie rankingu olimpijskiego i tak długo wyczekiwaną konfrontację ze światem została zaprzepaszczona przez brak ostrożności i nieznajomość przepisów. Ryzyko odwołania kolejnych turniejów jest spore. Brakuje też gwarancji, że wszyscy w zdrowiu dotrwają do kolejnych startów. W czasach, kiedy spełnianie warunków sanitarnych, stosowanie się do obostrzeń i nade wszystko zdrowy rozsądek, stanowić powinny punkt wyjścia do wszelkich przedsięwzięć, wszystko to zostało kompletnie zignorowane. A najbardziej ucierpieli na tym zawodnicy.
DARIUSZ URBANOWICZ
Fot. Newspix.pl
To tylko czubek góry lodowej. Cztery lata ściemy, nadużyć, manipulowania ludźmi i prywaty. Prześledźcie ostatnie lata “:owocnej współpracy panów MB i JW pod parasolem prezesa. Podobno również zarażonego.