Kompromitacja, czyli amerykańscy biegacze bez indywidualnego złota na igrzyskach

Kompromitacja, czyli amerykańscy biegacze bez indywidualnego złota na igrzyskach

Wstyd, żenada, kompromitacja, hańba, frajerstwo, nie wracajcie do domu. Amerykańskie media śmiało mogłyby skopiować słynną okładkę jednej z polskich gazet, przetłumaczyć ją i kolportować w kontekście amerykańskich biegaczy. Rodzaj męski jest tu nieprzypadkowy. O ile Amerykanki wywalczyły indywidualnie na bieżni dwa złote medale, o tyle ta sztuka nie udała się żadnemu biegaczowi. I chociaż ci zdobyli sześć krążków, to jednak taki wynik jest porażką. Dla USA liczy się tylko złoto – w szczególności w biegach krótkich.

A tu żadnego zwycięstwa. Nic. Zero. Null. Oczywiście, z naszej perspektywy możemy pytać czy aby ludziom za oceanem coś się nie poprzestawiało w głowach. Wszak ich biegacze wywalczyli aż sześć medali. Ale nie zapominajmy, że mówimy o największej lekkoatletycznej potędze świata. W dodatku takiej, dla której biegi krótkie są oczkiem w głowie. Jak wielka jest skala tej porażki, niech świadczy fakt, że od pierwszej edycji nowożytnych igrzysk olimpijskich – a więc od 1896 roku – amerykańscy biegacze ani razu nie wrócili bez chociażby jednego złotego medalu w indywidualnych występach (nie licząc, oczywiście, igrzysk w Moskwie, gdzie ich nie było). Zatem w Tokio nastąpiła rzecz bez precedensu. Chociaż okazji do uniknięcia takiego wyniku nie brakowało. Wymieńmy je chronologicznie.

1 sierpnia – bieg na 100 metrów

Królewski dystans biegów krótkich. Najbardziej prestiżowy, kreujący największe gwiazdy – na czele z Usainem Boltem. W XXI walka o olimpijskie złoto na setce była wojną pomiędzy Jamajką a Stanami Zjednoczonymi. Wojną, którą za sprawą „Lighting Bolta” wygrywali Jamajczycy. Ale po Rio de Janeiro nastąpił koniec jego epoki, a tron stał pusty. Któryś z reprezentantów USA mógł na nim zasiąść, a kandydatów nie brakowało – spośród jedenastu najlepszych sprinterów w tym sezonie aż siedmiu reprezentowało Amerykę.

Oczywiście, Stany Zjednoczone wystawić mogły tylko trzech. Ale za to jakich – pobiegli Fred Kerley, Ronnie Baker i Trayvon Brommel. Ten ostatni jako jedyny biegacz w obecnym sezonie złamał granicę 9.80 s na setkę – początkiem czerwca pobiegł 9.77. I spośród wymienionej trójki poniósł najbardziej spektakularną porażkę, odpadając już w półfinale. Pozostała dwójka w finale już się znalazła, ale Kerley musiał uznać wyższość Włocha Marcella Jacobsa – o ironio, urodzonego w Stanach Zjednoczonych – a Baker skończył na piątym miejscu.

3 sierpnia – bieg na 400 metrów przez płotki

Porażka do której można mieć najmniej pretensji. Bo Rai Benjamin pobiegł świetnie. Pobił rekord Ameryki Północnej. Ba, jego rezultat – 46.17 – pozwoliłby mu pobić rekord świata i to z wielkim zapasem. To był znakomity występ.

Rzecz w tym, że po tej samej bieżni zasuwał również Karsten Warholm. Genialny Norweg, który w 45.94 sekundy od startu – bo tyle zajęło mu pokonanie tego dystansu – stał się jedną z największych gwiazd japońskich igrzysk. Ale czy to nie symptomatyczny bieg dla amerykańskiej porażki? Reprezentował ich zawodnik znakomity – i z tej strony też się pokazał. Trudno powiedzieć, że zawiódł. Przeciwnie, na ostatniej prostej wydawało się, że on Warholma może wyprzedzić. Niestety dla Amerykanów, Karsten uwolnił swoje pokłady energii i jako pierwszy człowiek w historii pokonał ten dystans w czasie poniżej 46 sekund.

4 sierpnia – bieg na 200 metrów

Andre De Grasse od 2015 roku na większości dużych imprez gościł na podium. Mistrzostwa świata w Pekinie? Dwa razy brąz – w indywidualnym biegu na 100 metrów i sztafecie 4×100. Rok później na igrzyskach w Rio de Janeiro przebił ten wynik, do dwóch brązowych medali dodając srebrny na 200 metrów. Mistrzostwa świata w Dosze to kolejne krążki – ponownie brąz na 100 i srebro na 200 metrów. Jednak jeśli chodzi o złoto, to Kanadyjczyk niezmiennie musiał obejść się smakiem. Nie udawało mu się stawać na najwyższym stopniu podium.

Tak miało być i tym razem. Bo jak tu zdobyć złoto, kiedy Noah Lyles i Kenneth Bednarek biegali dwie setki w czasie poniżej 19.80? Kanadyjczyk nie był tak szybki. Nie, że tylko w tym sezonie. On wspomnianej granicy nie złamał nigdy w życiu. A przecież był jeszcze Erriyon Knighton, niewiele ustępujący swoim dwóm rodakom.

Aż przyszedł występ w Tokio. Półfinał? No to cyk, 19.73 i Bednarek zostawiony za plecami. W finale De Grasse udowodnił, że pokonanie jednego z faworytów do złota nie było dziełem przypadku. Wykręcił czas 19.62 – najlepszy wynik w życiu i rekord kraju – a trzech reprezentantów USA w kolejności Bednarek, Lyles, Knighton przebiegło za nim. Miał być wielki triumf amerykańskiej szkoły sprintu. Wyszło wielkie rozczarowanie.

5 sierpnia – bieg na 110 metrów przez płotki

Sytuacja idealna do usłyszenia amerykańskiego hymnu podczas dekoracji medalowej. Reprezentant? Najlepszy na świecie. Grant Holloway, ścigający się nie tyle z rywalami, co z legendarnym rekordem globu, autorstwa swojego rodaka – Ariesa Merritta, który wynosił równe 12.80 s. Życiówka Hollowaya, jaką wykręcił w tym sezonie, była gorsza o zaledwie jedną setną sekundy.

Rywale w finale? Niby dobrzy – trudno o słabych przeciwników w najważniejszym biegu igrzysk olimpijskich. Ale też nie najlepsi, jacy mogliby wystąpić. Omar McLeod – płotkarz numer dwa w światowych rankingach – przepadł w jamajskich kwalifikacjach olimpijskich. Shunsuke Izumiya był trzeci w półfinale. Wyprzedzili go właśnie Holloway oraz Hansie Parchment – nie najmłodszy już Jamajczyk (rocznik 1990) z życiówką na poziomie 13.16.

I do siedemdziesiątego metra wszystko szło po myśli Amerykanina. Miał naprawdę sporą przewagę. A później stało się coś niewytłumaczalnego. Tak jakby odcięło mu prąd – jakkolwiek dziwacznie to brzmi na tak krótkim dystansie. Grant wyraźnie zwolnił, a Parchment konsekwentnie, płotek za płotkiem doganiał przeciwnika, który miał pobić rekord świata. Koniec końców wpadł na metę w czasie 13.04, o pięć setnych szybciej od Hollowaya. Mało brakowało, a reprezentanta USA minąłby drugi z Jamajczyków, Ronald Levy. Zatem miało być amerykańskie złoto, a na finiszu wyszła desperacka walka o wicemistrzostwo.

5 sierpnia – bieg na 400 metrów

W tym przypadku rywale byli najcięższego kalibru.  Steven Gardiner to nazwisko-marka na tym dystansie, obecnie panujący mistrz świata. Kirani James – mistrz olimpijski z Londynu. Wprawdzie od tego czasu minęło dziewięć lat, ale w półfinałach reprezentant Grenady pokazał, że jest szybki jak dawniej. A przecież byli jeszcze Isaac Makwala czy Anthony Zambrano.

Ale i Amerykanie, marząc o złocie, nie porywali się z szabelkami na czołgi. Do igrzysk w Tokio w światowych rankingach panowali Randolph Ross, Michael Norman i Michael Cherry. I ponownie jak w przypadku biegu na 100 metrów, zawiódł największy faworyt, który nie przeszedł już w biegu eliminacyjnego. Dla najszybszego czterystumetrowca sezonu taki wynik jest totalną kompromitacją. Jednak do finału dobiegło dwóch Michaelów.

Tam nie mieli już nic do powiedzenia. W przeciwieństwie do Gardinera, który wyrównał najlepszy wynik sezonu Rossa – 43.85. Oraz Kolumbijczyka Zambrano, dysponującego mocnym finiszem. A także doświadczonego Kiraniego Jamesa, który zdobył swój trzeci medal na trzecich igrzyskach olimpijskich. Tym sposobem dwie amerykańskie błyskawice nie uderzyły nawet w podium.

7 sierpnia – bieg na 1500 metrów

Honoru indywidualnych występów biegaczy ze Stanów Zjednoczonych bronić miał Matthew Centrowitz. Wydawać by się mogło, że to jeden z faworytów na tym dystansie. Mówimy przecież o mistrzu olimpijskim z Rio de Janeiro. Ale popularny Matt nigdy później nie zdołał nawiązać do tego sukcesu choćby w niewielkim stopniu. Inna sprawa, że finał sprzed pięciu nie był wolny. On był wręcz ślamazarny. Rozumiemy, że w biegach finałowych zwykle rekordy nie padają, zawodnicy wolą się oszczędzać i czekać na ruch rywali. Ale finał z Brazylii był jakąś niewytłumaczalną walką ślimaków. Czas – równe 3:50.00. W sezonie 2016 lepszym wynikiem mogło pochwalić się… aż 1480 zawodników!

Centrowitz sprawił niespodziankę w biegu, który miał kuriozalny przebieg. W normalnym tempie w Tokio przepadł, zajmując dziewiąte miejsce w półfinale. Wprawdzie do finału wszedł Cole Hocker, i to nawet z drugiego miejsca, ale sprawdziła się stara prawda, że w startach eliminacyjnych biega się na awans, nie na jak najlepszy wynik. W samym finale Hocker nie miał nic do powiedzenia przy Timothym Cheruiyocie, czy Jakobie Ingebrigtsenie, który pobił rekord olimpijski. Życiówka Amerykanina wystarczyła zaledwie na szóste miejsce.

Dwie sztafety też się nie popisały

Amerykańscy sprinterzy poza indywidualnymi występami zaliczyli więcej rozczarowań – również takich, z których skorzystali Polacy. Może umieszczamy ten wynik nieco na siłę, bo to przecież sztafeta mieszana – 4×400 metrów. Ale hej, w niej siłą rzeczy biegli również mężczyźni. Chyba nie musimy przypominać wyniku biegu finałowego w tej konkurencji, jednak zrobimy to z przyjemnością. Polacy w składzie Karol Zalewski, Natalia Kaczmarek, Justyna Święty-Ersetic i Kajetan Duszyński zdobyli złoty medal, bijąc przy okazji rekord olimpijski. Amerykanie awansowali w kontrowersyjnych okolicznościach, po – według wielu opinii – niesłusznie uznanym proteście. A w finale i tak musieli zadowolić się zaledwie trzecim miejscem, za nami oraz Dominikaną. I oczywiście, można mówić że zlekceważyli tę konkurencję. Że gdyby wystawili najlepszy możliwy skład, z rywali nie byłoby czego zbierać. Ale my odpowiadamy – a kto im bronił? Jakże gorzko musi teraz smakować ten brązowy medal, kiedy ważne złoto zostało zaprzepaszczone przez własną pychę.

Ale to nie koniec sztafetowych porażek made in USA. W tej na 100 metrów znaleźli się Brommel, Kerley i Baker, do których dołączył Cravon Gillespie. To miało być wielkie odkupienie Brommela i Bakera – największych przegranych w startach indywidualnych. Indywidualnie należeli do światowej czołówki. Ale w sztafecie równie ważne jest zgranie – element, którym tak wiele nadrabiają na przykład polskie składy. I kolejny raz sprawdziła się zasada, że najlepsze nazwiska nie stworzą najlepszej drużyny. Amerykanie zupełnie nie poradzili sobie na zmianach. Tak, jakby biegali ze sobą pierwszy raz. W efekcie zajęli żenujące, szóste miejsce w pierwszym starcie. Mogli pomarzyć nawet o awansie do finału, nie mówiąc już o złotym medalu.

Honorowe złoto nie przysłania blamażu

Amerykańscy biegacze złoto zdobyli dopiero wczoraj, w ostatniej konkurencji biegowej rozgrywanej na stadionie – męskiej sztafecie 4×400. Pobiegli w niej Michael Norman, Michael Cherry, Bryce Deadmon i Rai Benjamin. Tak, byli na tyle głodni sukcesu, że sięgnęli nawet po wicemistrza olimpijskiego w biegu na 400 metrów, ale przez płotki. I okej, wygrali. Zrobili to pewnie. Złośliwi mogliby powiedzieć, że zapewne dlatego, że w sztafecie 4×400 trudniej coś skopać przy zmianie. Ale jednej statystyki to nie zmieniało. Ameryka pozostała bez indywidualnego złota w męskich biegach.

Mało tego, ostatni raz lekkoatletyczna reprezentacja USA zdobyła mniej medali w Pekinie. Tegoroczne igrzyska skończyła z 26 krążkami na koncie. Na ten wynik składa się 7 złotych, 12 srebrnych i 7 brązowych medali. W stolicy Chin miała ich 25 – 7 złotych, 10 srebrnych i 8 brązowych. Wówczas klasyfikację medalową całych igrzysk wygrali właśnie Chińczycy. W tegorocznych igrzyskach Państwo Środka również prowadziło w generalce aż do ostatniego dnia sportowych zmagań. Pomimo, że USA zdobyło więcej medali (108 do 87), to o zwycięstwie decyduje najpierw ich kolor, dopiero później liczba. A w złotych wygrywały Chiny w stosunku 38:36.

Sytuację Amerykanów dopiero dziś uratowały koszykarki, siatkarki oraz kolarka torowa Jennifer Valente, dzięki czemu Stany Zjednoczone rzutem na taśmę wygrały klasyfikację medalową całych igrzysk. A my radzimy amerykańskim sprinterom postawić dobre piwo zarówno mistrzyniom w dzisiejszych zmaganiach, jak i kolegom oraz koleżankom z lekkoatletycznej reprezentacji, bo inaczej wiele osób krzywo by na nich spoglądało.

Inna sprawa, że tak czy siak biegacze z USA nie unikną fali krytyki, ale jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, co zrobiłaby z nimi opinia publiczna, gdyby przez brak chociaż jednego złotego medalu w ich indywidualnych startach Stany Zjednoczone przegrały niezwykle prestiżową rywalizację z Chinami. Uwierzcie, nie byłoby to nic miłego.

SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez