13 lipca 1967 roku. Podjazd pod Mont Ventoux na 13. etapie Tour de France. Tom Simpson ma wyraźne problemy, rywale zaczynają mu uciekać. W końcu, wycieńczony, spada z roweru. Z pomocą innych osób raz jeszcze siada na siodełku i z trudem rusza pod górę. Przejeżdża 500 metrów, po czym upada po raz drugi. Tym razem już nie wstaje. Na jednym z najtrudniejszych podjazdów Wielkiej Pętli kończy się jego kariera i życie. Tom Simpson umiera.
Pierwszy wielki
Dziś niemal bez namysłu jesteśmy w stanie wymienić co najmniej kilku brytyjskich kolarzy, którzy rządzili lub rządzą w peletonie. Mark Cavendish, Bradley Wiggins, Chris Froome czy Geraint Thomas – to pierwsi z brzegu. W latach 60. tak nie było. To Tom Simpson jako jeden z pierwszych pokazał rodakom, jak jeździć w największych wyścigach. Dla całych pokoleń był przez to niedoścignionym wzorem. Stał się wielką gwiazdą, idolem tłumów. W 1965 BBC uhonorowało go nawet tytułem „Osobistości roku w sporcie”. Był pierwszym kolarzem, który dostąpił tego wyróżnienia.
Sukcesy, jak się zdawało, wręcz do niego lgnęły. Fantastycznie jeździł w wyścigach jednodniowych, monumenty wyglądały jakby stworzono je pod niego. Został pierwszym Brytyjczykiem, który triumfował w którymkolwiek z nich. Ostatecznie zrobił to w trzech: Mediolan-San Remo, Ronde van Vlaanderen i Giro di Lombardia. Do tego dołożył triumfy w kilku innych znaczących wyścigach, tytuł mistrza świata czy założenie żółtej koszulki lidera Tour de France.
Oczywiście, sukcesy nie przyszły natychmiast. Tom – do czego jeszcze przejdziemy – najpierw z sukcesami jeździł po torze. Na szosę przerzucił się później. Był tuż po dwudziestych urodzinach, gdy w pełni zaczął próbować na niej swych sił. Szybko okazało się, że ma spory potencjał. W 1959 roku podpisał kontrakt z francuską grupą o długiej nazwie: Saint-Raphael-R.Geminiani-Dunlop, a rok później awansował do jej pierwszego zespołu.
Pierwszy wielki sukces przyszedł w 1961. To wtedy wygrał Ronde van Vlaanderen. Do dziś pozostaje jedynym Brytyjczykiem, który tego dokonał. Kiedy tam zwyciężył, był dopiero ósmym obcokrajowcem na 45 zorganizowanych edycji wyścigu, któremu się to udało. Belgowie przez lata starali się bowiem nie dopuścić nikogo do takiego triumfu. Dla wielu tamtejszych był to najważniejszy wyścig w kalendarzu. Jednak trudne trasy jednodniowych monumentów właśnie w Belgii, Włoszech czy Francji bardzo Simpsonowi odpowiadały i na Ronde to pokazał.
Dla Toma cały tamten sezon składał się z niewykorzystanych szans. Zawsze był blisko, ale nie potrafił dojechać pierwszy. Wśród publiki utarło się już zdanie, że Simpson sam pokonuje się swoją strategią, czy wręcz jej brakiem. „L’Equipe” pisało, że jest „głupcem z nieprawdopodobnym talentem, który jednak marnuje”. W Belgii wreszcie wszystko doskonale się ułożyło. Gdy sformowała się ucieczka, jeszcze nie zareagował. Gdy odjechało czterech kolejnych kolarzy – w tym jego partner z ekipy – jeszcze jechał spokojnie. Ale niedługo po tym sam ruszył do przodu. Tylko Nino Defilippis, ówczesny mistrz Włoch, utrzymał się na jego kole. Szybko dojechali do ucieczki i zaczęli pracować już w niej.
Na niespełna 10 kilometrów przed końcem wyścigu Tom zaatakował raz jeszcze. Znów został z nim tylko Defilippis, co mogło Simpsona niepokoić – Włoch był znakomitym sprinterem. Dlatego Brytyjczyk finisz rozpoczął już kilometr przed metą. Choć nie jechał jeszcze na maksimum możliwości. Ostateczny sprint zaczął 300 metrów przed metą. Włoch i tak wyminął go po prawej, przez co był przekonany, że wygrał. Ale Tom się tego spodziewał, sam przeskoczył jeszcze bardziej na prawo, kilkukrotnie mocno nacisnął na pedały i minimalnie zwyciężył.
Defilippis protestował później, twierdząc, że baner oznaczający metę zwiał wiatr i nie wiedział, gdzie dokładnie kończy się wyścig, ale sędziowie uznali, że finisz i tak był dobrze oznakowany. Potem jego ekipa, w akcie desperacji, zapytała Simpsona czy nie zgodziłby się na remis, jako że „żaden Włoch nie wygrał kolarskiego klasyku od 1953”. Tom odpowiedział tylko: „Anglik nie wygrał żadnego od 1896!”. I było po sprawie.
Tydzień później Brytyjczyk chciał powtórzyć sukces na trasie wyścigu Paryż-Roubaix. Tam jednak samochód mediów zmusił go do zjechania z drogi, co skończyło się uszkodzeniem roweru i urazem kolana. Potem Tom zaliczył jeszcze dwie kraksy. Do mety dojechał 30 minut za zwycięzcą, ale sam fakt, że to zrobił, był godny pochwały. Zresztą już rok wcześniej pokazał się na tej samej trasie ze znakomitej strony. To był pierwszy wyścig transmitowany w telewizji na żywo. Simpson dużą jego część jechał samotnie z przodu, niewiarygodnie szybko przemierzając brukowane uliczki. Ostatecznie wyprzedziło go ośmiu rywali. Ale nazwisko Brytyjczyka zapadło ludziom w pamięć, a publika na miejscowym welodromie, gdzie wyścig się kończy, domagała się, by przejechał rundę honorową.
Na wielkich wyścigach, jak się szybko okazało, Simpson również potrafił zaprezentować się z jak najlepszej strony – rok po triumfie w Belgii założył żółtą koszulkę lidera Tour de France. – Jeśli akurat pada na Wimbledonie, nie mam wątpliwości, że zobaczę w prasie kilka artykułów o sobie, dłuższych niż normalnie. W przeciwnym razie nikt może tego nie zauważyć. Oczywiście, że chciałbym utrzymać żółtą koszulkę, jak długo to tylko możliwe, ale obawiam się jazdy na czas. Jej etap jest dla mnie trochę za długi – mówił. I faktycznie, koszulkę musiał szybko oddać. Wyścig ostatecznie skończył na szóstym miejscu, najlepszym w karierze, choć jeszcze kilka etapów przed końcem był w czołowej trójce. Wtedy doznał jednak kontuzji i jazdę kontynuował z wielkim bólem. Dojechał, ale nie był w stanie walczyć o utrzymanie miejsca na podium.
Najlepszy sezon w jego karierze przyszedł w 1965 roku. Już rok wcześniej wygrał Mediolan-San Remo, a dwa lata – nieistniejący dziś wyścig Bordeaux-Paryż. Ale to w 1965 dołożył trzeci monument: Giro di Lombardia, a do tego zgarnął mistrzostwo świata. Przy okazji pierwszej z tych imprez znów został pierwszym Brytyjczykiem, któremu się to udało. Do tej pory dołączył do niego tylko Mark Cavendish, który triumfował w 2011 roku. Tak długo wynik Simpsona był dla jego rodaków nieosiągalny. Przed tamtymi MŚ Simpson sugerował, że to będzie trudny wyścig, a on nie spodziewa się sukcesu. Blefował, ale dziennikarze i rywale o tym nie wiedzieli – wykreślono go nawet z przewidywań jako jednego z faworytów. Chciał uśpić czujność wszystkich pozostałych osób na drodze. A potem zdobył złoto, pokonując na finiszu Rudego Altiga, choć znów to rywal był uznanym sprinterem.
To był jeden z jego ostatnich wielkich sukcesów. Po mistrzostwach i Lombardii wygrał jeszcze dwa etapy na hiszpańskiej Vuelcie w 1967 roku, w międzyczasie walcząc też ze złamaną na nartach nogą, przez którą długo się rehabilitował. Jednak to nie dlatego, że wygrywał, ludzie naprawdę go pokochali. Chodziło o całą jego osobowość, styl, personę.
Unikalny
Często jeździł w czapce z daszkiem, założonej tył na przód, i okularach przeciwsłonecznych. W peletonie łatwo go było zlokalizować i rozpoznać. Poza nim jego menadżer wpadł w pewnym momencie na pomysł, by wykreować Simpsona na angielskiego dżentelmena. Wzorem miał być tu William Marmaduke Thompson, postać stworzona przez francuskiego pisarza Pierre’a Daninosa. Ubrano więc Toma w odpowiedni kostium i zorganizowano kilka sesji zdjęciowych. Sam kolarz doskonale się przy tym bawił, całą sytuację traktując nie do końca poważnie, mimo że marketingowo – jak się okazało – był to kapitalny ruch.
Zresztą Tom tak naprawdę całe życie traktował nie do końca poważnie. – Lubię być lubianym i akceptowanym przez innych. Nie dlatego, że jestem kimś specjalnym, ale po prostu lubię porozmawiać i pożartować z kolegami – mówił. A żartował często. Na Tour de France w 1960 codziennie nosił inną czapkę, czym doprowadzał ponoć do szału oficjeli. Przez lata zakładał też berety, kaski strażackie czy… sombrera. Jeden z jego kolegów wspominał, że widział Toma w czapce kręglarza, grającego przy tym na ukulele.
Zawsze był otwarty, uwielbiał kontakt z publiką. W przeciwieństwie do rywali nie ukrywał, gdzie akurat będzie nocować. Przed wyścigiem często podpisywał autografy i rozmawiał z kibicami. Biegle znał francuski, dobrze flamandzki i włoski. Kibice w Belgii i Francji go pokochali, co – biorąc pod uwagę, że był Brytyjczykiem – było wielkim osiągnięciem Simpsona. Popisywał się zwłaszcza na torze, zimą często bowiem rywalizował w tej odmianie kolarstwa. Tam kontakt z publiką był jeszcze łatwiejszy, więc Tom z tego korzystał. Zresztą organizatorzy poszczególnych imprez sami starali się zapewnić fanom rozrywkę. Raz zaprosili nawet cyrkowców, a Simpson…
– Jakoś otworzył klatkę, w której była małpa. Ta wspięła się pod dach i nie chciała zejść przez kilka godzin. Gdy cyrkowcy w końcu mogli opuścić tor i iść coś zjeść, była już pora śniadania. Wyścig na ten czas zatrzymano, a Theo Balemans, dyrektor toru, był wściekły na Toma. Płynęło jednak piwo, kibice szybko się upili, a zawodnicy byli szczęśliwi, bo mieli przez to dzień przerwy w sześciodniowej rywalizacji – wspominał jeden z jego rywali.

Tom Simpson w koszulce mistrza świata. Fot. Wikimedia
Simpson szczególnie popularny był wśród kobiecej części publiczności. Była nawet grupa kobiet, która jechała za nim na każdy jego wyścig. Wysoki, umięśniony, przypominający gwiazdy filmowe, zwykle z nienaganną opalenizną i niemal nieschodzącym z twarzy uśmiechem. Do tego utalentowany, genialny w jeździe na rowerze, otwarty, charyzmatyczny i przyjacielski. No i niezwykle naturalny w obecności kamery, gdyby tylko chciał, pewnie faktycznie mógłby zostać gwiazdą kina. Nie dziwi, że zyskał sobie taką popularność. Miłość swojego życia poznał jednak jeszcze przed tym, jak stał się popularny. W 1959 roku spotkał Helen Sherburn, pobrali się dwa lata później i przeprowadzili do Belgii. Mieli dwie córki – Jane i Joanne.
Małżeństwo jednak niczego w charakterze Toma nie zmieniło. Wciąż uwielbiał rywalizację, ale i wygłupy. – Nigdy nie jestem bardziej szczęśliwy, niż wtedy, gdy kogoś rozśmieszę – pisał w swojej autobiografii. Jednak przy tym wszystkim wiedział, że chce wygrywać i pokazywać się z jak najlepszej strony. Chciał by publika „zobaczyła nie tylko kogoś odpowiadającego za rozrywkę, ale też świetnego kolarza”. Dlatego połączył swój specyficzny, angielski humor z jazdą na granicy wytrzymałości. Zawsze walczył do samego końca, zawsze o zwycięstwo. A gdy już nie miał na nie szans, to i tak dawał z siebie wszystko. Dla fanów właśnie.
Shane Meadows, reżyser filmowy, który chciał nakręcić dokument o Simpsonie, nazwał go kiedyś „Keithem Moonem roweru, pierwszym kolarskim rock’n’rollowcem”. Czy faktycznie był pierwszy – można by się spierać. Ale z pewnością wywarł wielki wpływ na kolarstwo, bo nie dało się go zignorować. Jeździł odważnie, nigdy nie kalkulował. W peletonie zyskał sobie miano buntownika, bo sprzeciwiał się powszechnie uznanym zasadom. Niepisanym prawem było na przykład to, że nie atakuje się w strefie bufetu. Tom więc często to robił, uznając, że to najlepszy moment na zaskoczenie rywali.
Zresztą nie tylko w trakcie wyścigów był buntownikiem. Jeśli wpadł na jakiś pomysł, zwykle prędzej zamienił go w czyny, niż dokładnie go przemyślał, więc zdarzało się, że miał problemy z prawem. Na Wyspach raz ominął wyścig, bo czekało go obowiązkowe przeszkolenie wojskowe, którego wcześniej unikał. A gdy już wrócił do kraju, to kompletnie zapomniał, że miał je przejść. Innym razem, w Belgii, czekała go inna przygoda.
– Byliśmy w samochodzie, zatrzymaliśmy się na czerwonym świetle. Ta droga zresztą wyglądała tak, że światła były na każdym skrzyżowaniu, co sto metrów. Obok nas stał żandarm na rowerze. Kiedy zapaliło się zielone, Tom… pokazał mu tyłek. Żandarm nie był tym zachwycony, wołał, żebyśmy się zatrzymali. Potem złapało nas czerwone światło, ale po chwili ruszyliśmy. Później kolejne i kolejne. W końcu żandarm nas dogonił. Tommy opowiedział mu o trudach życia profesjonalnego kolarza i skończyło się tak, że żandarmowi zrobiło się przykro. Ostrzegł nas więc tylko, że nie możemy czegoś takiego robić i wlepił małą grzywnę. To wszystko – wspominał Jan Janssen.
Choć grzywna pewnie Simpsona zabolała, bo jeśli chodzi o pieniądze, starał się je zarabiać zawsze, kiedy tylko miał możliwość. Zdarzało mu się przemycać towary przez granicę, żeby nie płacić cła. Nawet broń. Dokładniej: trzy pistolety. Jeden sobie, dwa kolegom. Na granicy, gdy służby dostrzegły, że to jego samochód i są w nim części rowerowe, po prostu go przepuściły, nawet nie sprawdzając dokładniej, co wiezie. Pisał też, oczywiście za pieniądze, artykuły o kolarstwie dla jednej z gazet. Często zresztą krytyczne wobec kolegów z peletonu, za co ci mieli do niego pretensje. Ostatecznie jednak całą wypłatę przeznaczył na cele charytatywne. Bo to kolejna z jego cech – wielkie serce.
Wiele osób z grona jego znajomych podkreślało, że gdy Simpson był już kolarzem uznanym, zawsze z chęcią wprowadzał młodych do peletonu. Dzielił się przy tym radami, witał ich w zespole, pomagał odnaleźć się w nowym środowisku. Ba, zwykle próbował się jak najwięcej o nich dowiedzieć, jeszcze zanim dołączyli do zespołu, by potem nie tracić czasu. Andre Desvages pamięta na przykład, jak w 1967 dostał od Toma radę, by zaatakować na etapie wyścigu Paryż-Nicea. Posłuchał jej i etap wygrał. Vin Denson miał za to inną historię związaną z Simpsonem.
– Wraz z żoną otwieraliśmy kawiarnię w Gencie [tam mieszkał Simpson – przyp. red.]. Mieliśmy mnóstwo sportowych koszulek podwieszonych pod sufitem: piłkarskie, kolarskie i inne. Brakowało tylko żółtej koszulki lidera z Tour de France. Tom pewnego wieczoru przyszedł do nas z Helen, zjedliśmy coś i porozmawialiśmy. Nagle powiedział: „poczekaj, mam coś dla ciebie” i wyciągnął żółtą koszulkę z 1962 roku. Dodał, że trzyma jedną dla córek, a drugą daje mi.
Dziennikarz Jean Bobet opisywał Simpsona jako „pierwszego angielskiego kolarza, który stał się kolarzem kontynentalnym. Ambitnego jak Francuz, samolubnego jak Hiszpan, pracowitego jak Niemiec, gadatliwego jak Włoch i wszechstronnego jak Flamandczyk”. Toma każdy mógł traktować jako swojego. Owszem, często podkreślał swą narodowość, ale równocześnie dla każdego był dokładnie taki sam – otwarty i skory do miłej pogawędki. Przy kawie albo kuflu piwa, jak kto wolał.
Korzenie
Po raz pierwszy wsiadł na rower, gdy miał 12 lat, użyczył mu go przyrodni brat. Już po roku dołączył do lokalnego klubu, który zresztą istnieje do dziś. Na rowerze też pracował – to zresztą w tamtych latach stały motyw w biografiach kolarzy. Tom rozwoził zakupy po swojej okolicy. Może nie były to najlepsze treningi, ale dawały efekty – rok później wygrał swój pierwszy amatorski wyścig. Potem odniósł wiele kolejnych sukcesów, niezależnie od rodzaju imprezy. Najlepszy był w czasówkach, najlepszy na górskich etapach, najlepszy, gdy trzeba było wykazać się sprintem.
Pisał też listy do różnych uznanych kolarzy z prośbą o porady. Część odpowiadał. Austriak George Berger przyjechał nawet z Londynu do Harworth, gdzie mieszkał Simpson i pomógł mu w pracy nad odpowiednią pozycją w trakcie jazdy na rowerze. Tom już wtedy pracował więc nad detalami. W późniejszych latach kariery miał m.in. samemu zaprojektować sobie własne siodełko i dopasować je pod siebie. Dziś jest to standardem. Wtedy zdecydowanie nim nie było.
W 1955 roku Simpson był jednak bliski rezygnacji ze sportu. Dostał półroczną dyskwalifikację za złamanie przepisów. Zainteresował się wtedy motocyklami (a pasja do motoryzacji została z nim na zawsze), ale brakowało mu pieniędzy, by kupić sobie jakiś do wyścigów. Wrócił więc na rower i rywalizował na torze, gdzie odniósł pierwsze znaczące sukcesy. Starty w tej odmianie kolarstwa doradził mu Berger, argumentując to faktem, że bez doświadczenia na torze Simpson nie odniesie sukcesów na szosie. Tom posłuchał, mimo że kochał kolarstwo szosowe. Tak mocno, że miał nawet książkę pełną zdjęć najlepszych europejskich kolarzy, które wycinał z gazet (z Fausto Coppim, jego idolem, na czele). Wierzył, że kiedyś ktoś będzie tak wycinać jego fotografie.
Na torze szybko pokazał talent, choć teoretycznie powinno mu tam być trudniej zabłysnąć, bo Brytyjczycy zawsze byli mocni w tej odmianie kolarstwa. A jednak w 1956 roku na legendarnym torze Fallowfield w Manchesterze zdobył srebrny medal, po drodze eliminując nawet ówczesnego mistrza świata amatorów, Normana Sheila. Oficjele postanowili, że warto utalentowanego nastolatka wziąć na igrzyska olimpijskie do Melbourne. Wyprawa niemalże na drugi koniec świata była dopiero jego… drugim wyjazdem zagranicę.
Wszystko w trakcie tego wyjazdu było więc dla Simpsona nowe. Ale ani to, ani presja mu nie przeszkodziły. Wraz z kolegami zgarnął brązowy medal w wyścigu drużynowym na dochodzenie. Za porażkę w półfinale obwiniał sam siebie. Uznał, że za bardzo naciskał na łuku, a potem nie był w stanie już jechać odpowiednio szybko. Koledzy jednak nie mieli mu tego za złe. Potem jeszcze kilkukrotnie wyjeżdżał z nimi na różne imprezy. Ostatecznie wrócił jednak na szosę. To był ryzykowny krok, ale – jak już wiecie – się opłacił. Można było jednak mieć spore wątpliwości, czy na pewno tak będzie, bo gdy wyjeżdżał na kontynent (a był to warunek konieczny, by coś w karierze osiągnąć), miał tylko pożyczone sto funtów, dwa rowery i jeden cel: wystartować w Tour de France najszybciej jak się da.
Zrobił to już rok później. A jeszcze wcześniej, bo zaledwie po miesiącu startów we francuskich wyścigach zarobił wystarczająco dużo pieniędzy, bo oddać pożyczoną stówę i dalej mieć coś na życie. Potem wygrał w kolejnych 20 startach przeciwko amatorom i profesjonalistom. To wtedy podpisał własny zawodowy kontrakt. I zaczął osiągać wielkie sukcesy.
Często podkreśla się jego pochodzenie – wywodzi się bowiem z robotniczej rodziny (ojciec był górnikiem), a w ciągu kilku lat przeskoczył finansowo na poziom, który gwarantował mu fantastyczne wręcz życie. Choć momentami priorytety miał ustawione niestandardowo. Jeden z przykładów na poparcie tej tezy miał w głowie Brian Robinson, który wraz z Simpsonem mieszkał w Paryżu w 1960 roku.
– To było mieszkanie w najgorszej części Paryża. Mieliśmy stół, dwa krzesła, łóżko i lodówkę. Choć tak naprawdę nie było tak źle, bo prawie nas tam nie było. Pamiętam, że Tom wreszcie zaczął wygrywać całkiem dużo pieniędzy, pojawili się też sponsorzy, dodatkowe kontrakty… Powiedziałem mu: „Daj te pieniądze do banku, nigdy nie wiesz, kiedy mogą ci się przydać”. Potem pojechałem na wyścig, a gdy wróciłem, przed domem stał Aston Martin. Należał do Toma.
Potem do Aston Martina doszły też BMW i Jaguary, a Simpson stał się gwiazdą kolarstwa. Robinson mówił zresztą, że oddałby swoją ostrożną naturę za choćby część talentu młodszego kolegi. Tom mógł być bowiem rozrzutny i impulsywny, ale przy tym fantastycznie potrafił wykorzystać dane mu szanse. Począwszy od roweru, którego użyczył mu brat, przez pożyczone sto funtów, aż po starty we Francji. Nie zmarnował ich. Nie zmienił się też jako człowiek, wciąż był dokładnie taki sam: uśmiechnięty, towarzyski, a przy tym piekielnie mocno pragnący sukcesów.
Wreszcie okazało się, że aż za bardzo.
Tom chciał, serce nie mogło
Więc jeszcze raz: 13 lipca 1967 roku. Podjazd pod Mont Ventoux. Wśród kolarzy Tom Simpson. Prowadząca grupa zaczęła mu uciekać, ale Brytyjczyk wiedział, że jeśli nie straci do niej zbyt wiele, pewnie zdoła dogonić rywali. Wiedział też, że musi dobrze pojechać. Daniel Dousset, jego agent, ostrzegł go przed wyścigiem, że sporo w jego karierze może zależeć od tego, jak się na nim zaprezentuje, potem kilkukrotnie mu to powtarzał, naciskając na swojego klienta. Tyle że temu mnożyły się problemy.
Tom był chory, męczyło go zatrucie pokarmowe, był osłabiony przez biegunkę. Brał mnóstwo tabletek, spora część z nich zawierała brandy. Alkohol został zresztą wykryty w jego organizmie już po śmierci. Koledzy z ekipy mówili mu, żeby zrezygnował z dalszej jazdy, ale on nie chciał odpuszczać, popierany w tym przez agenta. Zresztą wcześniej jeździł całkiem dobrze, jedynie jeden z jego partnerów z ekipy zauważył, że na etapie pije więcej wody niż zwykle (albo alkoholu, Jacque Lohmuller, komisarz wyścigu mówił potem, że widział, jak Tom nalewa sobie do bidonu brandy). Gdyby tylko Simpson był w formie, pewnie spokojnie utrzymałby się w czołówce i walczył o etapowe zwycięstwo. Ale nie był.
A Mont Ventoux nie wybacza. To trudny podjazd, 21 kilometrów wędrówki pod górę, ze średnią nachylenia 7,5%. Co najmniej dwie godziny jazdy. Dla wielu wyzwanie w życiowej dyspozycji i przy sprzyjającej pogodzie. 53 lata temu było ponad 30 stopni, a Simpson był od swojej życiówki bardzo daleki. I wreszcie upadł. Niespełna trzy kilometry przed końcem podjazdu. Pierwszy był przy nim Harry Hall, jego mechanik, który powiedział mu wprost: „Dobra, Tom, to koniec twojego Touru”. Simpson nie dał się jednak przekonać. Prosił, żeby wsadzić go z powrotem na rower, mówił, że pojedzie. Pojechał. Kilkaset metrów. Potem upadł ponownie.
– Co mogłem zrobić? To Tom był szefem, nikt w zespole nie mógł mu mówić, co ma zrobić – wspominał Hall, który znów szybko znalazł się przy kolarzu. Wkrótce zjawiły się też odpowiednie służby. Toma próbowano reanimować, ale w szpitalu ostatecznie stwierdzono zgon. Simpson w chwili śmierci miał niespełna 30 lat, wciąż był znakomitym zawodnikiem i mógł wiele osiągnąć. Jego śmierć wstrząsnęła kolarstwem. Wstrząsnęły też kolejne wieści, które legendę Simpsona mocno poszargały.

Pomnik ku pamięci Toma Simpsona. Fot. Flickr
W organizmie Brytyjczyka wykryto bowiem amfetaminę (tajemnicą poliszynela było, że powszechnie stosowaną wśród kolarzy w tamtych latach). Oficjalnie jednak nie spowodowała ona śmierci – jej przyczyną był zawał spowodowany przez skrajne wycieńczenie organizmu. Dla wielu jednak to właśnie połączenie narkotyków z alkoholem sprawiło, że Simpson tamtego dnia umarł. Tak naprawdę jednak dziś nikt nie wie, jak to było. Joanne, córka Toma, po latach próbowała odkryć prawdę.
Nie udało jej się. – Mogę żyć z prawdą. Jeśli prawdą jest, że zmarł przez narkotyk, niech tak będzie – mówiła dziennikarzom. A do odpowiednich służb we Francji słała zapytania o dokumentację medyczną ojca. Dowiedziała się jedynie, że francuskie prawo zaleca niszczenie takowej 25 lat (lub, w szczególnych przypadkach 30 lat) po śmierci danej osoby. W przypadku Toma zrobiono to pomiędzy 1992 a 1997 rokiem. Joanne nie mogła więc przejrzeć raportów ze szpitala, bo te po prostu już nie istniały.
Zacierała się też pamięć o Simpsonie, na przestrzeni lat stał się swego rodzaju wyrzutem sumienia zawodowego kolarstwa. Owszem, postawiono mu pomnik pod szczytem Mont Ventoux, chętnie odwiedzany przez amatorskich kolarzy, którzy składają tam bidony czy koszulki. Owszem, powstała o nim piosenka, kilka dokumentów, wydano kolejne książki. Jednak wykrycie dopingu w formie narkotyku sprawiało, że włodarze światowego kolarstwa niekoniecznie chcieli go wspominać.
A jednak jego legenda przetrwała. Bradley Wiggins, jeden z największych brytyjskich kolarzy, po latach mówił, że to właśnie Tom był jego idolem, choć urodził się 13 lat po jego śmierci i nie miał możliwości widzieć go jeżdżącego. – Tom jest prawdopodobnie najbardziej kompletnym brytyjskim kolarzem w historii. Cavendish był lepszym sprinterem, ja górowałem w czasówkach, a Tom nie potrafił się wspinać jak Robert Millar. Żaden z nas jednak nie wygrał tylu dużych, istotnych wyścigów – mówił Wiggins kilka lat temu. Dziś mógłby pewnie dodać, że Chris Froome przerósł Simpsona. Wtedy jednak nie było wątpliwości co do tego, kto był najlepszy w historii.
W Wielkiej Brytanii wciąż więc pamięta się sukcesach Toma. I UCI czy organizatorzy Tour de France też po latach sobie o nich przypomnieli, częściej wspominając jego postać. Jednak jeszcze w 2009 roku, gdy peleton przejeżdżał przez Mont Ventoux, oficjalnych uroczystości nie było. Jedynie sami kolarze postarali się o to, by upamiętnić Toma – Wiggins jechał z jego zdjęciem przyczepionym do roweru, inni zostawili pamiątki przy pomniku.
Pamiętali.
O śmierci Simpsona warto tu napisać jeszcze jedno – że to ona tak naprawdę zmusiła kolarskie władze do zwrócenia uwagi na problem dopingu. Od niej zaczęła się – choć, jak wiemy, wielokrotnie pozorowana – walka z nielegalnym wspomaganiem. To paradoks, bo Tom nigdy nie wypierał się, że bierze amfetaminę. Nie mówił wprost, że ją stosuje, jednak wielokrotnie sugerował, że bez niej nie da się wejść na szczyt, bo w peletonie biorą wszyscy najlepsi.
Jednak, jak sugeruje wielu jego przyjaciół z tamtych lat, nie zabił go ani upał, ani choroba, ani narkotyki, ani alkohol. Zabiła go ambicja. Bo Tom Simpson zawsze chciał dawać z siebie wszystko. Bo nie wiedział, kiedy się zatrzymać. Bo już wielokrotnie wcześniej jechał na granicy życia i śmierci.
53 lata temu ostatecznie ją przekroczył.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. YouTube
Super materiał. Dzięki.
Ładnie napisane. Pozdrowienia