To Łukasz Kadziewicz wywróżył jej trzy kampanie olimpijskie. Jedna z naszych najlepszych deblistek, Klaudia Jans-Ignacik, opowiada nam o swojej olimpijskiej przygodzie.
DARIUSZ URBANOWICZ: Masz w dossier trzy starty olimpijskie. Do tego finał Rolanda Garrosa w mikście, szereg sukcesów deblowych z ćwierćfinałem w Australian Open na czele, fajną przygodę w Pucharze Federacji… Mimo tego uparcie chciałbym się przytrzymać tematyki olimpijskiej. Czy igrzyska są istotne w życiu zawodowej tenisistki?
KLAUDIA JANS-IGNACIK: To oczywiście zależy, kto jak do tego podchodzi. Dla mnie to zawsze był cel numer jeden. Gdzieś tam w głowie miałam zakorzenione, że dobra gra zaprowadzi mnie do startu na igrzyskach i żeby się na nie dostać, musiałam udanie zagrać w Wielkich Szlemach i innych ważnych turniejach. Taka kolejność. Od małego byłam wychowywana w duchu sportu. Odkąd pamiętam oglądaliśmy w domu ceremonie otwarcia igrzysk olimpijskich. Cała ta defilada stanowiła dla mnie ogromne przeżycie, w tym widok polskich sportowców z biało-czerwoną flagą, machających, pozdrawiających wszystkich. Zawsze chciałam się w takim miejscu znaleźć.
Kult igrzysk?
Tak, zdecydowanie. Tradycje rodzinne zawsze krążyły wokół sportu. Mój dziadek zajmował się wieloma dyscyplinami. Mój tata uczył piłki ręcznej, a później zakochał się w tenisie i.. mojej mamie. Mama też grała w piłkę ręczną. Od małego miałam w domu pełno sportu. Przez płot zresztą widzieliśmy gdański AWFiS i tam spędzałam w zasadzie całe moje życie. Pamiętam salę numer 11, gdzie grałam w szczypiorniaka, boiska i bieżnię tartanową. Sport cały czas!
A kiedy sobie uświadomiłaś, że igrzyska są w twoim zasięgu?
W zasadzie dość późno. To nie było tak, że miałam 12 czy 14 lat i wierzyłam, że będę grała profesjonalnie. Tenis wciąż stanowił dla mnie zabawę. Niby grałam, ale nie wiedziałam, co z tego będzie. Wcale nie byłam przekonana, że coś uda mi się osiągnąć. Przechodziłam jednak z kategorii do kategorii, szło mi coraz lepiej. Trafiłam do reprezentacji Polski, pojawiły się zagraniczne wyjazdy. W zasadzie kiedy zaczęłyśmy z Alą Rosolską grać lepiej debla, a Marcin Matkowski z Mariuszem Fyrstenbergiem lecieli do Aten w 2004 roku, pomyślałyśmy sobie: “hmmm, w sumie niewiele nam brakuje, aby również wziąć udział w igrzyskach. Może jak pogramy cztery lata i postawimy na debla, to uda nam się polecieć do Pekinu…”. To chyba ten moment, kiedy uświadomiłyśmy sobie, że jest to realne.
I po Atenach 2004 zaczęła się seria trzech olimpiad.
Pamiętam moment kiedy otrzymałyśmy wiadomość o tym, że zakwalifikowałyśmy się do Pekinu. Nie dostałyśmy się tam z rankingu, przyznano nam dziką kartę. Ta procedura była kompletnie skomplikowana i niezrozumiała. Zadzwoniłam do Londynu by uzyskać potwierdzenie i pytałam czy jedziemy. Pani, z którą rozmawiałam, trzykrotnie wiła się jak piskorz, nie była w stanie odpowiedzieć bezpośrednio, tylko owijała w bawełnę, powołując się na jakąś decyzję. Nic nie było jasne i musiałam to dodatkowo potwierdzać przez Polski Związek Tenisowy. To najszczęśliwszy dzień mojego życia.
Długo trwał?
Oj, długo! Poszliśmy od razu do restauracji na kolację. Uświadomiłam sobie wtedy, że ta chwila była warta wszystkich dotychczasowych poświęceń – porannych pobudek na treningi skoro świt, godzin ćwiczeń w pocie czoła. Po latach dopiero dostrzegam, ile faktycznie sportowcy muszą poświęcić, aby się tam znaleźć, aby walczyć o medale olimpijskie. Teraz szczególnie, kiedy trenuję właśnie z 14- czy 16-latkami – tak naprawdę wciąż dziećmi – myślę sobie, kurczę, ja tego nie robiłam.
Czy z perspektywy trenerki obserwujesz zmiany w tym sporcie?
Ale w sporcie, czy w podejściu do niego?
Być może jedno wynika właśnie z drugiego?
Na pewno do młodych zawodników docierają bodźcie, inne rzeczy z zewnątrz, które są bardzo łatwo dostępne. Dziś trzeba naprawdę mądrych i zaangażowanych rodziców, by pchnąć dzieci w odpowiednim kierunku i zaszczepić w nich duch sportu, przekonać ich, że sport jest fajny, że warto zrezygnować z kilku rzeczy i pójść na trening. Nie chcę powiedzieć, że uprawianie sportu wymaga jakiejś ascezy, że trzeba rezygnować ze wszystkiego.
Ja zawsze miałam czas, aby pójść do kina. Moi rodzice dbali o to, bym miała jakieś atrakcje. Lecz kiedy moje koleżanki wychodziły ze szkoły, pierwszą rzeczą byłoo pytanie „dokąd idziemy?”. A ja? Wiadomo dokąd szłam. Szybki obiad w domu, trening, potem chwila by odrobić lekcję i w końcu słyszałam: „kończ już, wyśpij się, bo jutro trening”. Rodzice nie cisnęli mnie szczególnie z nauką. Sama wiedziałam, na czym się skupić. Nie miałam ciśnienia z ich strony, że nie ma piątki, tylko jest czwórka.
Ten paszport do Pekinu był nagrodą za szereg lat ciężkiego treningu.
Tak, do tego stopnia, że jak już pojechałam na igrzyska, to tak bardzo chciałam wszystko przeżyć. Pamiętam, że zrezygnowałam ze startu w jakimś turnieju, tylko po to, by uczestniczyć w oficjalnej uroczystości pasowania na olimpijczyka i wręczenia nominacji. Chciałam spać w hotelu z innymi sportowcami, potem lecieć do Pekinu jednym z trzech czarterowych lotów, być w ekipie, a nie dołączać samodzielnie z innego końca świata, z turnieju w Ameryce. Musiałam przeżyć to wszystko od A do Z. Tak się udało, że pierwszy mecz grałam trzy dni po otwarciu igrzysk, więc mogłam na nie pójść. Niesamowite chwile, wspaniałe przeżycia. Spotkaliśmy się ze wszystkimi sportowcami pod budynkiem – to była taka „strefa internetowa”. Każdy się znał, mimo że reprezentowaliśmy wszystkie możliwe dyscypliny. Z samych tamtych rozmów można by książkę napisać.
Pamiętam, że Łukasz Kadziewicz zapytał mnie o wiek. Mówię mu, że 24. A on na to, że spokojnie jeszcze na dwa igrzyska mogłabym pojechać. To mi się wydało totalnie nierealne. Gdzie, ja za cztery lata? Byłam przekonana, że nie dotrwam w sporcie tak długo. A on na to, że jeszcze zobaczę. I wykrakał. Bo startowałam zarówno w Londynie 2012 jak i Rio 2016. Niedawno spotkaliśmy się na Gali Mistrzów Sportu w styczniu. Przypomniałam mu to i podziękowałam za tę spełnioną przepowiednię.
Te trzy kampanie olimpijskie smakowały tak samo? Czy jednak różniły się od siebie?
Pekin 2008 to niewiarygodna ekscytacja i wielka niespodzianka. Do Londynu… wiedziałam, że tam pojadę. Byłam na znacznie wyższym poziomie sportowym. Niby czekaliśmy na ostatecznie ogłoszenie kwalifikacji, ale wszystko miałam policzone, że się dostaniemy z rankingu. Ten start nam się należał, bo na niego zapracowałyśmy. Byłyśmy wystarczająco dobre, by się zakwalifikować. Tam już nie odczuwałam takich emocji jak w Chinach. Oczywiście bardzo się cieszyłam, to był wielki zaszczyt startować w drugich igrzyskach! Wszystko jednak odbywało się znacznie spokojniej jeśli chodzi o emocje.
Podejrzewam, że również kwestia egzotyki robiła swoje. Co innego przelot na drugi kontynent, do innej kultury, w inną strefę czasową, a co innego dwugodzinna podróż do stolicy europejskiej.
To na pewno, ale my tenisiści pojechaliśmy tam tydzień przed igrzyskami, aby pograć na trawie, przyzwyczaić się do tej nawierzchni. Ale dajmy na to szermierze przylecieli w poniedziałek, we wtorek poszli sobie obejrzeć halę, w środę startowali, a w czwartek o piątej rano mieli wyjazd na lotnisko. Jak my przyjechaliśmy przed turniejem do wioski, to było w niej… piętnastu innych sportowców – wioślarzy, kajakarzy, którzy też potrzebowali poznać tory na których mieli się ścigać. Brakowało tej atmosfery wielkiej ekipy, „team spirit” nie był ten sam. Z drugiej strony ta mała odległość powodowała, że mój tata z pierwszym trenerem mógł przylecieć do Londynu i mi kibicować. Mój mąż też był na trybunach. To wspaniałe uczucie dzielić się tymi olimpijskimi emocjami z najbliższymi, celebrować mój start.
Trzecie twoje igrzyska to Rio de Janeiro 2016. Znów egzotyka – Brazylia!
Rio było zaskoczeniem. Byłam już zmęczona sportem. Wiedziałam, że po igrzyskach kończę karierę wyczynową, że już wystarczy. Tamtego roku grałyśmy razem z Paulą Kanią, chciałyśmy tam wystartować wspólnie, miałyśmy najwyższy ranking, jeśli chodzi o polską listę. Lecz z tego rankingu nie dostałyśmy się…
Dla mnie to był koniec tematu. Nie dostałyśmy się i tyle. Przestałam trenować. Byłam rozżalona, że kończę karierę w słabym stylu. Nagle telefon, dzień przed wylotem na zaplanowane już wakacje. Wyświetla się numer z Polskiego Związku Tenisowego. Ósma rano, tydzień do igrzysk. Okazało się, że wycofały się dwie pary i usłyszałam pytanie, czy chcemy lecieć. Nie wierzyłam, że jest jeszcze jakakolwiek szansa. Przyszedł list z ITF, że jesteśmy następne w kolejce. Zadzwoniłam do Pauli. Akurat jechała na trening. Mówię o tym telefonie i pytam, czy chce jeszcze lecieć do Rio. Co to za pytanie?! No pewnie! Pamiętam, że się wtedy popłakała. Nici z treningu, nie mogła dojść do siebie. Miałyśmy trzy dni na zorganizowanie sobie wszystkiego. Ale to nic.
Okazało się bowiem, że Magda Linette też się dostała, bo jakieś zawodniczki zrezygnowały. Ona z kolei poleciała z USA do Chin na jakieś turnieje. Wylądowała w Chinach, dojechała do hotelu. Kiedy się rejestrowała w recepcji też odebrała telefon, że ma miejsce na igrzyska. Stanęła bezradna: “Jezu, co mam teraz zrobić?”. Normalnie mam ciarki, jak to opowiadam. Szybko skonsultowała się z trenerem, wymeldowała się z hotelu, przebukowała loty. Wsiadła w samolot do Stanów, potem do Europy. My odebrałyśmy w tym czasie sprzęt, również dla Magdy. Spotkałyśmy się w Paryżu, gdzie miałyśmy przesiadkę. Siedziałyśmy na lotnisku i tak się cieszyłyśmy! Nie miało dla nas znaczenia, że siedziałyśmy w jakichś ciasnych warunkach w podróży. Czułam się, jak przed Pekinem, jakbym leciała na pierwsze igrzyska.
Słyszałem historię, że wcale nie chciałaś wyjeżdżać z wioski olimpijskiej…
Za każdym razem, jak sobie wspominamy te igrzyska z Paulą Kanią, wpada to samo pytanie: czemu my stamtąd wyjechałyśmy? Przecież mogłyśmy zostać jeszcze kilka dni. Nie wiem, zabrakło nam chyba odwagi. Tym bardziej, że miałyśmy lecieć do Stanów na turniej bez zagwarantowanego startu. Myślałyśmy, że się tam dostaniemy. Bałyśmy się, że się nie zapiszemy, a mogłybyśmy się dostać. Na miejscu okazało się, że byłyśmy czwarte oczekujące do tego turnieju. Poleciałyśmy tam, trenowałyśmy przez tydzień, bo nie było możliwości zagrania. Teraz wiemy, że powinnyśmy zostać dłużej w Brazylii i polecieć prosto na US Open. Niemka Laura Siegemund właśnie tak zrobiła. Wysiadła z autobusu na lotnisku, stwierdziła, że nie chce stąd wyjeżdżać, spakowała się z powrotem i wróciła do wioski. Została tam tydzień dłużej, chodziła oglądać wszystkie dyscypliny, dopingowała kolegów i miała fantastyczny czas. A mogłyśmy zrobić tak samo…
Porozmawiajmy o sportowym wymiarze twoich igrzysk. Co najbardziej rozpamiętujesz z twoich igrzysk: który mecz, którą piłkę?
W Pekinie miałyśmy bardzo niekorzystne losowanie. Przegrałyśmy bodaj w 50 minut, więc tyle trwał nasz start na pierwszych igrzyskach. Grałyśmy z Lindsey Davenport i Liezel Huber, która była wtedy pierwsza deblistką na świecie [swoją drogą cztery lata później z parą Huber/Lisa Raymond przegrał siostry Radwańskie – przyp. red.]. Davenport nie trzeba przedstawiać. To był tak szybki mecz… Pamiętam potem rozmowę z dziennikarzami w strefie mieszanej – nie wiedziałyśmy co powiedzieć, po prostu, że 50 minut i koniec.
Jak ten mecz wyglądał?
No jak mógł wyglądać? 6:2, 6:1. Starałyśmy się, próbowałyśmy, ale one nas rozbiły. Davenport serwowała tak, że nie dawałyśmy rady odebrać jej podania. Huber napędzała i dyrygowała, co Lindsey ma robić na siatce. Wystarczyło, że Huber zaserwowała dobrze, a Davenport miała taki zasięg, była tak duża, że wszystko od razu kończyła. Nie miałyśmy najmniejszej szansy. Wyszłyśmy dwa żółtodzioby i zanim się zorientowałyśmy o co chodzi, już było po wszystkim. Wtedy Fyrstenberg z Matkowskim grali naprawdę dobrze. Byli o krok od medalu, przegrali w ćwierćfinale. Mogłyśmy więc przynajmniej chodzić na korty, oglądać Polaków i ekscytować się tenisem jeszcze przez kilka dni.
A w Londynie?
Przegrałyśmy w trzech setach z parą, która zdobyła później brązowy medal – Marija Kirilenko i Nadia Pietrowa. Wygrałyśmy pierwszego seta. W drugim miałyśmy 2:1 z przełamaniem i chyba się przestraszyłyśmy, że nikt na nas nie stawia, a my zaczynamy robić niespodziankę. Jak już straciłyśmy gema na 2:2, to było 2:6, 0:6 [w rzeczywistości 3:6, 2:6 – przyp. red.].
Mówiłaś, że wyjazd do Rio był kompletnym zaskoczeniem.
No tak, bo już się poddałam, nie trenowałam od dwóch tygodni. Potem przyszła wiadomość o wyjeździe, miałam trzy dni na spakowanie się i ogarnięcie spraw w Warszawie, a potem jeszcze kilka dni na trening na miejscu. A tak naprawdę zagrałam tam jeden z najlepszych meczów w roku 2016. To jednak nie wystarczyło aby pokonać Eugenie Bouchard i Gabrielę Dabrowski. Przegrałyśmy w trzech setach po dobrym meczu, ale w trzecim secie zabrakło nam kropki nad i.
Żałujesz czegoś w swojej przygodzie olimpijskiej?
Tak, że nie mogłam zagrać miksta na igrzyskach. To wiązało się z tym, że Agnieszka Radwańska miała najwyższy ranking. Ona decydowała. Wiadomo było, że zagra miksta, a nie zagra debla. To miejsce było po prostu dla niej, bo zasłużyła na nie w stu procentach. W ogóle nie ma o czym mówić, bo takie jej prawo. Szkoda tylko, że nie mogły wystartować dwie polskie pary. Naprawdę chętnie zagrałabym miksta na igrzyskach.
A z kim byś się widziała w parze?
Oczywiście albo z Kubotem, albo Fyrstenbergiem, albo Matkowskim. Zawsze mi się dobrze grało z Mariuszem. Mieliśmy dobre flow, teraz takie modne słowo. Pasowaliśmy do siebie na korcie.
Dlaczego pokutuje w tenisie takie przekonanie, że olimpijski turniej tenisowy jest trochę niechcianym dzieckiem? Zawodowi tenisiści często nawet jak mają szansę to sobie odpuszczają, często w ogóle nie startują. Są oczywiście tacy, dla których jest bardzo ważne doświadczenie – siostry Williams, Andy Murray, Andre Agassi…
Tak samo Roger Federer też zawsze chciał zdobyć złoty medal… Nie wiem skąd to się bierze, nie jestem w stanie jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie tym bardziej, że igrzyska odbywają się raz na cztery lata, więc ten medal jest cenny. Historia od zawsze definiowała tenisistów pod względem liczby wygranych Wielkich Szlemów. Może dlatego, że tenis długo funkcjonował poza programem olimpijskim. Ja tego nie rozumiem. Dla mnie szlemy i igrzyska były sobie równe. Między startem na igrzyskach i finałem Wielkiego Szlema dałabym znak równości.
To co traktujesz jako swój największy sukces tenisowy?
Na takie pytanie zawsze odpowiadam: jestem trzykrotną olimpijką w tenisie. Od tego zaczynam. Potem wspominam, że finalistką szlema w mikście i ćwierćfinalistką w deblu. Przyznam się, że chciałabym pojechać jeszcze na igrzyska. Już na pewno w innej roli – wiadomo, że nie wystartuję, ale może jako komentatorka albo trenerka? Takie skromne marzenie. Wierzę w to głęboko, a marzenia się spełniają: stanąć tam jeszcze w dresie z orzełkiem.
Puchar Federacji czy Davisa to taka namiastka, bo to również rywalizacja reprezentacji narodowych.
Niby tak, ale nic się nie równa igrzyskom. Nawet Wielki Szlem. Porównam to do szkoły. Mamy sprawdziany, klasówki. W końcu przychodzi ten dzień, mamy klasówkę z układu krwionośnego. Wydaje się, że Boże, ile to materiału! A potem idziesz na studia i masz kolokwium z zawartości pięciu klasówek. Przecież nie ma szans by głowa to pojęła, nie da się tego nauczyć. Tak samo jak się jedzie na turniej wielkoszlemowy, patrzysz ilu tych zawodników startuje: eliminacje, debliści, ilu ludzi z obsługi, a ilu przychodzi kibicować! Potem jedziesz na igrzyska i czujesz się jak przed kolokwium a nie przed klasówką. Ogrom! Budynki we flagach różnych krajów, stołówka na półtora tysiąca osób, w której o szóstej rano jedzą sportowcy, bo mają wcześniej treningi i starty, ta logistyka – autobusy krążące między wioską a obiektami sportowymi. A o szóstej to chodziarze już są po treningu, bo muszą go skończyć, zanim zrobi się upał. Inny świat.
Igrzyska dają okazję do spotkań, pewnej konfrontacji z innymi sportami. Pamiętasz jakieś sytuacje, które dostarczyły ci zupełnie „nietenisowych” emocji? Odkryłaś jakiś sport właśnie przez ludzi?
Pamiętam jak w Rio spotkałam Bartosza Kurka, pytałam go rano, czy wybiera się na otwarcie. A on, że tak, oczywiście, bo trener zarządził i wszyscy jedziemy. Kiedy już wyszliśmy z hotelu do autokarów, które miały nas wieźć na stadion, Kurka jednak nigdzie nie widziałam. Pytam o niego, a okazało się, że go nie ma, bo rozbolał go ząb i nie jedzie. Potem mi opowiedział, że na jego pierwszych igrzyskach nie poszedł na defiladę, bo się czymś zatruł, na drugich też mu coś przeszkodziło, a teraz ząb. Biedny…
Kibicowałaś innym dyscyplinom?
Jasne. Chodziłam na siatkówkę, na piłkę ręczną, pływanie, gimnastykę. Niestety nie byłam przy żadnym medalu dla Polski. Pamiętam jednak powitania sportowców z medalami, jak na przykład to Rafała Majki, kiedy zdobył pierwszy medal w Rio. To coś niesamowitego, że mogłam wziąć ten medal do ręki, zrobić sobie zdjęcie z osobą, która przed chwilą zdobyła medal olimpijski! Wtedy dopiero zdajesz sobie sprawę, że to jest takie namacalne, bo dopóki oglądasz to w telewizji, to jest takie odległe, te osoby są nie z tej ziemi. A potem masz to na wyciągnięcie ręki. Nagle pojawia się taka refleksja, że jeśli ktoś docenia sportowców-olimpijczyków, to ciebie też docenia, że też jesteśmy w pewnym sensie ważni, że ta wieloletnia praca zostaje uznana za istotną.
Następuje jednak kategoryzacja na olimpijczyków i medalistów. Nierzadko się słyszy, że niektórzy jadą na wycieczkę z olimpijskim biurem podróży.
Bardzo dużo ludzi tak mówi. W niektórych sportach, mam wrażenie, o medal jest nieco łatwiej. Ale w lekkiej atletyce, w biegach to skrajnie ciężka sprawa. Przyznaj…
Nigdy nie zdobyłem medalu olimpijskiego i się na to nie zanosi, ale mogę sobie wyobrazić, że jest bardzo ciężko. W niektórych sportach wywalczenie kwalifikacji olimpijskiej jest znacznie trudniejsze, niż późniejsza ścieżka w turnieju. Wymaga skrajnego wysiłku, dwóch trzech lat walki, gromadzenia punktów, a do tego jeszcze trzeba liczyć szczęście i na splot skrajnie różnych okoliczności.
No właśnie, sama kwalifikacja może się okazać wielkim sukcesem. W wielu sportach jest tylko jedno miejsce na kraj. Czasem kto inny wywalczy to miejsce, a inny pojedzie. Wtedy dopiero jest dramat. Ja cenię każdego, kto dostał się na igrzyska. To najpiękniejsza pamiątka, wielki honor.
Mamy obiecujące nazwiska w tenisie. Mamy na co liczyć w Tokio?
Turnieje olimpijskie niosą za sobą wielkie niespodzianki. Weźmy Monikę Puig, na którą pewnie nikt nie postawiłby złamanego grosza. Przecież ona grała w pierwszej rundzie z Sereną Williams! Zagrała turniej życia i wygrała. Dlaczego coś takiego nie miałoby się zdarzyć w Tokio? Naszych zawodników stać na niespodzianki, stać ich nawet na medal. Są na takim poziomie, że jak najbardziej wierzę, że staną na podium. Mówię tu o Idze Świątek i Hubercie Hurkaczu. Jeśli igrzyska odbędą się za rok i jeśli na nie pojadą, będą walczyć o medale. Trzeba ich śledzić.
A z kim Iga mogłaby stworzyć debla lub miksta?
Iga grała już z Magdą Linette, by sprawdzić czy to działa i na US Open poszło im bardzo dobrze, biorąc pod uwagę, że to pierwszy raz. Może ta para? A mikst z Łukaszem Kubotem to byłoby coś – młodość i doświadczenie. W mikście startuje tylko szesnaście par, więc jest bardzo trudno. Spotykają się deblistka nr 1 z deblistą nr 1, tworzą zespół i nie ma lepszej pary. To najwyższy poziom.
Przekonaj mnie na koniec jeszcze, proszę, dlaczego wyżej cenisz debla czy miksta niż grę pojedynczą.
To nie tak. Tak się potoczyła moja kariera. Chciałabym się zobaczyć, jakby to wyglądało, jakbym dłużej grała singla. Wtedy jednak nie było takich warunków, aby spróbować występować w grze pojedynczej. Trochę lepiej faktycznie szło mi w deblu. A już wtedy, czyli 16 lat temu, mając 19-20 lat, jeśli się nie weszło do dwusetki w singlu, wiadomo było, że z takiej zawodniczki raczej nic nie będzie. Zresztą wtedy nikt w Polsce nie grał powyżej 26. roku życia. Myślałam, że w takim momencie skończę grać w tenisa i zacznę inne życie.
Dopiero z czasem, jak już grałam debla, zdarzało mi się grać jeszcze singla, nawet dostawałam się do jakichś turniejów. Zawsze grałam bardzo dobre mecze, ale to potem już się rozjeżdżało. Debel i singiel to dwie różne dyscypliny, wymagające zupełnie innej specjalizacji. Tam specyfika jest tak wąska, że przestało mi sprawiać frajdę przebywanie solo na korcie. Wiedziałam, że byłoby mnie stać na więcej, gdybym tylko trenowała grę singlową. Źle się czułam na korcie jako singlistka.
Rozmawiał
DARIUSZ URBANOWICZ
Rozmowę można wysłuchać w formie podcastu:
SPONSOREM AUDYCJI KIERUNEK TOKIO JEST PKN ORLEN
Fot. Newspix.pl