Kipchoge Pierwszy. Pionier kenijskiego biegania

Kipchoge Pierwszy. Pionier kenijskiego biegania

Zainspirował pokolenia kenijskich biegaczy. Bił rekordy świata, rywalizował na trzech różnych dystansach. Na bieżni pokonywał ból, poza nią inne przeciwności losu, a po zakończeniu kariery działał charytatywnie. Prawdziwa laurka. Do sześćdziesiątego roku życia Kipchoge’a Keino można było mówić o nim tylko w samych superlatywach. Ale i takie pomniki nie są odporne na rysy. Poznajcie nieoczywistego pioniera kenijskiego biegania. 

W dialekcie Nadi “Kipchoge” znaczy: urodzony w pobliżu szopy do przechowywania ziarna. To imię, tudzież nazwisko, może przywodzić na myśl innego wybitnego kenijskiego biegacza, urodzonego przeszło szesnaście lat po igrzyskach w Meksyku. Mowa oczywiście o Eliudzie Kipchoge, który jest bez wątpienia – obok może Davida Rudishy – najlepiej kojarzonym sportowcem z tego afrykańskiego państwa.

Ale zanim ta dwójka zaczęła odnosić sukcesy i długo zanim w ogóle pojawiła się na świecie, pierwsze kroki na lekkoatletycznej mapie stawiał Kipchoge Keino. Dla przyjaciół i rodziny – Kip. Nie miał łatwego życia. Szybko został sierotą, a jego wychowaniem zajęła się ciotka. Po skończeniu szkoły trafił do… policji. Tam odkrył swój największy talent – nie tyle zaczął biegać, co zorientował się, że jest w tym zdecydowanie lepszy niż inni. Niedługo potem zajmował się już przygotowywaniem kondycyjnym swoich kolegów z pracy. A jako 22-latek w 1962 roku wziął udział w pierwszych zawodach lekkoatletycznych. Dalej poszło jak z płatka.

Po kilku latach w Kenii większą sławą od niego cieszył się tylko prezydent, wielki wódz Jomo Kenyatta.

Detronizacja

Na igrzyska w Meksyku nie jechał wcale jako anonim. Dość powiedzieć, że od trzech lat dzierżył miano rekordzisty świata na 3000 i 5000 metrów. Dopiero co zdobył też dwa złote medale na mistrzostwach Afryki – na 1500 i 5000 metrów, czyli w dwóch olimpijskich konkurencjach, w których miał brać udział. Ale co ciekawe, na krótszym z tych dystansów wcale nie uchodził za faworyta. Nim był Jim Ryun – obecnie mało kojarzona postać, wtedy najlepszy lekkoatleta na świecie. Przynajmniej według miesięcznika Track&Field, który uhonorował go w ten sposób w 1967 i 1968 roku. Stanowił absolutne przeciwieństwo Keino – biały i wysoki zawodnik, bo mierzący niemal 190 centymetrów.

W 1967 roku Amerykanin ustanowił dwa rekordy świata, które przetrwały aż osiem lat – na milę oraz 1500 metrów. Miał wtedy zaledwie 20 lat i wciąż był studentem Kansas University. Nietrudno zgadnąć, że szybko przylgnęło do niego miano “złotego chłopca”. Nikt nie widział szans, aby ktokolwiek był w stanie go pokonać, nawet Keino.

Ale na dobrą sprawę do tego starcia mogło w ogóle nie dojść. W czasie igrzysk Kenijczykowi zaczęły dokuczać nieznane mu wcześniej problemy zdrowotne. Czuł bowiem ukłucia w okolicach brzucha, które lekarze zdiagnozowali jako zapalenie woreczka żółciowego. Ich rada była jasna: powinieneś się wycofać. Keino był jednak zarazem uparty, jak i pewnie nieco lekkomyślny. Powiedział, że przyjechał tu biegać i wygrywać. Proste.

Następnego ranka ruszył więc do autobusu. Finał biegu na 1500 metrów miał być drugim wydarzeniem olimpijskiego dnia. Stąd wczesna godzina wyjazdu. Niedługo później nastąpiło coś, co w przypadku wielu ludzi wywołałoby okrzyki frustracji: czemu ja? Dlaczego akurat teraz? Otóż pojazd, którym Keino jechał na najważniejszy start w życiu… utknął w korku. Kiedy Kenijczyk zorientował się, że sytuacja jest beznadziejna, wysiadł z niego i pobiegł w kierunku stadionu. Tak jak spóźniony na tramwaj mieszkaniec metropolii. Z tą różnicą, że Keino miał nieco większy dystans do pokonania, a kiedy już dotarł na miejsce, zamiast usiąść wygodnie, znowu musiał biegać.

Dotarł rychło w czas. Rywale szykowali się do startu i pewnie nie mieli pojęcia, że ten kenijski chłopak zdążył się już spocić. Po chwili bieg na 1500 metrów ruszył. A to, co stało się później, zapisało się w historii. Kiedy Keino przekraczał linie mety, miał za sobą dwadzieścia metrów wolnej przestrzeni! Nikt nigdy nie wygrywał olimpijskiego wyścigu na tym dystansie z taką przewagę. A przecież brał w nim udział ówczesny rekordzista świata. Złoty chłopiec Jim Ryun musiał jednak zadowolić się srebrem.

To się nazywa zostawić rywali w tyle…

Kto wie, czy tamta porażka nie odcisnęła na Amerykaninie pewnego piętna. Miał tylko dwadzieścia lat i całą karierę przed sobą, ale już nigdy nie stanął na podium igrzysk. Choć miał też sporego pecha – cztery lata później w Monachium podczas eliminacyjnego biegu na tym dystansie przewrócił się po kontakcie z jednym z konkurentów. Nie ukończył wyścigu, odpadając tym samym na pierwszym etapie rywalizacji. Potem biegał już tylko dwa lata i w 1974 roku, jako zaledwie 26-latek zakończył karierę. Jego kolejnym przystankiem miała okazać się polityka.

Zdolny w tych obszarach okazał się również Keino, ale do tego jeszcze przejdziemy. Wracając: Kenijczyk na igrzyskach w Meksyku sięgnął również po srebrny medal na 5000 metrów. Niezależnie od biegu, kiedy finiszował było widać na jego twarzy grymas bólu. Nie ulegało wątpliwości, że diagnoza, którą postawili lekarze nie należała do przesadzonych. Tuż po igrzyskach Kenijczyk poleciał do Niemiec, gdzie poddał się udanej operacji.

Wspomnienie Kevina Thompsona, późniejszego współpracownika Keino, wtedy amerykańskiego nastolatka: – Oglądaliśmy ten bieg ze starszym bratem i byliśmy w szoku. Jim Ryun był w tamtym momencie rekordzistą świata i kimś w rodzaju złotego chłopca. To, co się stało, można przyrównać do sytuacji, w której gość z Afryki pojawia się na basenie i pokonuje Michaela Phelpsa w kilku startach. Kip Keino złamał wszelkie stereotypy – mówił w New York Times.

No właśnie, teraz może brzmieć to dziwnie. Bieganie na dłuższych dystansach faktycznie uchodziło w tamtych czasach za specjalność białych zawodników. O ile czarnoskórzy lekkoatleci już dawno zdominowali sprinty – bo przecież ich dominacja na dystansach 100 i 200 metrach miała swój początek już w latach dwudziestych, to jeszcze nie przenieśli jej na wszystkie biegowe konkurencje. Powszechna opinia była taka: do ścigania na krótkich odcinkach wystarczą wrodzone fizyczne predyspozycje, ale na długich większe znaczenie zyskują organizacja, zawzięcie, skupienie i determinacja.

To poniekąd prawda. Nieprawdą było zaś to, że czarnoskórzy biegacze takich cech nie posiadają. Keino Kipchoge był jednym z pierwszych lekkoatletów, którzy to udowodnili.

Dystans cudów

Do ojczyzny wracał w glorii bohatera. Igrzyska w Meksyku były drugimi w historii, w których Kenia brała udział jako niepodległy kraj. Z rąk Wielkiej Brytanii bowiem ten afrykański kraj wyswobodził się w grudniu 1963 roku. Podczas imprezy w Tokio nie zdołał jeszcze specjalnie zabłysnąć, choć Wilson Kiprugut sięgnął po pierwszy medal w historii kraju (brązowy na 800 metrów). W Meksyku wysypało się ich jednak aż dziewięć (w tym trzy złote). Dwa autorstwa właśnie Keino.

Na kolejnych igrzyskach Kenia nie uchodziła więc ani za ciekawostkę, ani czarnego konia, ale po prostu jednego z faworytów do zdobywania lekkoatletycznych laurów. Jak się okazało, nie bez podstaw, bo powtórzyła dorobek sprzed czterech lat.

Biorąc pod uwagę słabszą formę Ryuna i jego porażkę w eliminacjach, na 1500 metrów pewniakiem do zwycięstwa był tym razem Keino. W połowie biegu finałowego wysunął się naprzód, starając się narzucić wysokie tempo. Taktyka przynosiła skutek. Z grupy odpadali kolejni zawodnicy, ale wciąż nie mógł odpędzić się od Pekki Vasali. Niepozorny Fin biegł za nim jak cień. W połowie ostatniego okrążenia stało się jasne, że o złoty medal walczyć będzie właśnie wspomniana dwójka. Kenijczyk trzymał się dzielnie, biegł ile sił w nogach, ale na ostatnich kilkudziesięciu metrach dał się wyprzedzić. Vasala wygrał z przewagą pół sekundy.

Była to sensacja podobna do tej, kiedy to Keino wyrywał złoto z rąk faworyzowanego Amerykanina. Fiński pogromca obrońcy tytułu do tamtej chwili nie miał na koncie żadnych większych sukcesów. Na mistrzostwach Europy w 1971 roku zajął w finale na 1500 m dopiero 9. miejsce. Podobnie było również w 1969 roku. Nie mieliśmy również do czynienia z żadnym wybuchem talentu, bo Vasala po igrzyskach sukcesy święcił co najwyżej na krajowym podwórku. Dzień konia? Trudno nazwać to inaczej.

Można powiedzieć, że brak drugiego złota był ceną, którą Keino musiał zapłacić za to, co los przyniósł mu w Meksyku. Ale cóż, srebrny medal wstydu nie przynosi – szczególnie, że po krążek z najcenniejszego kruszcu sięgnął tym razem na dystansie 3000 metrów z przeszkodami. Nie startował natomiast na 5000 metrów. Trudno zresztą spodziewać się, żeby był wtedy w stanie zagrozić Lassemu Virenowi, który znajdował się w niesamowitej formie. Nie dość, że triumfował na wspomnianym dystansie, to najlepszy był też na 10 000 m, mimo że podczas biegu… upadł i musiał gonić resztę stawki. Lata później taki numer powtórzył Mo Farah.

Mimo minimalnego rozczarowania, pozycji Keino nie stała się oczywiście żadna krzywda. Był mistrzem. Prekursorem. Czterokrotnym medalistą olimpijskim. A że miał już 32 lata, rok później postanowił, że na tym koniec. Jego ostatni sukces? Srebrny medal na igrzyskach afrykańskich w nigeryjskim Lagos, zdobyty rok po igrzyskach w Monachium.

Życie po życiu

Wiedział, co chce robić dalej. Nie zamierzał być jednym z utytułowanych olimpijczyków, którzy przepadli na kartach historii. Razem ze swoją żoną Phyllis wykorzystał uzbierane przez lata pieniądze do zakupienia farmy w Eldoret. Następnie przekształcili ją na sierociniec. – Kiedy zaczynaliśmy, mieszkała w nim dwójka dzieci. Potem było ich sześcioro, po chwili dziesiątka. Obecnie sprawujemy opiekę nad dziewięćdziesięcioma dzieciakami. Dajemy im schronienie i miłość. Wielu z nich trafiło w kolejnych latach na uniwersytet, zostało doktorami. Teraz żyją wraz z rodzinami, są częścią społeczeństwa. To sprawia, że jestem bardzo szczęśliwy – mówił.

W 2000 roku za sprawą dotacji udało mu się spełnić planowane od lat marzenie. Otworzył szkołę podstawową, która mogła pomieścić kilkuset uczniów. Dzięki swojej charytatywnej działalności otrzymał nagrodę “Laureus Sport for Good”, przeznaczoną dla sportowców, którzy wykazali się “ogromnym wkładem w społeczeństwo oraz sport”.

Możecie mieć wrażenie, że mówimy o najlepszym człowieku świata. Owszem, trudno nie docenić wszystkiego, co zrobił Keino. Przejdźmy jednak do ciemniejszej strony jego historii, która miała swój początek 31 marca 1999 roku. Wtedy dwukrotny mistrz olimpijski został wybrany prezesem Kenijskiego Komitetu Olimpijskiego. Nikt nie miał wątpliwości: kto, jak nie on? Przecież jest idealnym kandydatem do stanięcia na czele kenijskiego sportu?

Na tym stanowisku pozostał do 2017 roku. Pod względem sportowym wszystko wyglądało wspaniale. Do końca XX wieku najlepszymi igrzyskami w historii Kenii były właśnie te, w których brał udział: w Meksyku i Monachium. Czasy wielkich sukcesów miały jednak dopiero nadejść. O ile jeszcze w Sydney i Atenach lepiej radzili sobie Etiopczycy, tak już kolejne imprezy były absolutnym popisem Kenii: szesnaście krążków w Pekinie 2008, po trzynaście w Londynie 2012 i Rio de Janeiro 2016. Jasne, może to nie robić na pierwszy rzut oka aż tak piorunującego wrażenia, ale weźmy pod uwagę, że mówimy o państwie, które koncentruje się w stu procentach na lekkiej atletyce.

Korupcja. O tym, że stała się problemem w środowisku kenijskiego ruchu olimpijskiego mówiło się od dawna, nie umknęło to również uwadze Międzynarodowego Stowarzyszenia Federacji Lekkoatletycznych (IAAF). Kipchoge Keino powoli zaczął zdawać sobie sprawę ze swojej niełatwej sytuacji. W wywiadzie udzielonym telewizji K24 w 2015 roku stwierdził, że wiek powoli zaczyna mu doskwierać i nadszedł czas na oddanie pałeczki w młodsze ręce. Był to oczywiście z góry przemyślany, wizerunkowy ruch, bo wcale nie zamierzał ustępować. Dwa lata później wystartował bowiem w wyborach, starając się o kolejną reelekcję. Nie uzyskał jednak poparcia żadnej z dwudziestu federacji podlegających pod Kenijski Komitet Olimpijski. Nowym prezesem został Paul Kibil Tergat, dwukrotny wicemistrz olimpijski i były rekordzista świata na 10 000 m.

Koniec końców udało mu się zejść z tronu niemal bezboleśnie. Antykorupcyjne sidła dopadły go jednak w połowie października 2018 roku. Razem z siódemką współpracowników został oskarżony o sprzeniewierzenie ponad 545 tysięcy dolarów z rządowych dotacji, które miały być przeznaczone na wsparcie kenijskich lekkoatletów w przygotowaniu do igrzysk. Jakimś sposobem trafiły do niewłaściwych kieszeni. Kilka miesięcy wcześniej sekretarz generalny kenijskiej federacji lekkoatletycznej oraz członek Rady IAAF David Okeyo dostał natomiast dożywotni zakaz działania w IAAF za zdefraudowanie setek tysięcy dolarów przekazanych kenijskiej federacji przez sponsora – firmę Nike.

Jak się okazało, z dużej chmury spadł mały deszcz. Keino oddał się co prawda w ręce policji, ale niecały miesiąc później wszystkie zarzuty zostały oddalone. Niemal osiemdziesięcioletni Kenijczyk mógł odetchnąć z ulgą.

To jednak pyrrusowe zwycięstwo. Członek galerii sław IAAF nie został nakryty z krwią na rękach, ale nie ma co się oszukiwać: do świętoszków nie należy. To za jego kadencji kenijski sport zalała fala korupcji. To również pod jego wodzą Kenię dotknął kolejny problem, w postaci dopingu. To już dłuższa historia, ale – poza Rosją i Jamajką – trudno o drugi kraj, na którego sportowców tak często padają oskarżenia.

I jak tu ocenić tego człowieka? Wybitny sportowiec, który dał nadzieję i lepsze życie tysiącom sierot. I, co wielce prawdopodobne, skorumpowany kanciarz.

KACPER MARCINIAK

EPO, korupcja i brudne medale. Kenijska dziura dopingowa

 

Fot. Newspix.pl, Youtube

 

 


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez