W 2012 roku pojechała na igrzyska do Londynu. Cztery lata później zdobyła srebro halowych mistrzostw świata w sztafecie 4×400 metrów. Do Rio jednak nie poleciała i niedługo potem – w wieku 24 lat – zakończyła karierę. Dziś jest himalaistką. Na koncie ma już trzy ośmiotysięczniki, a w planach Koronę Himalajów i Karakorum – czternaście najwyższych gór świata.
Z Magdaleną Gorzkowską rozmawiamy o szczytach, które zdobywała; smutku jaki towarzyszył informacji, że nie pojedzie na igrzyska w Rio; determinacji; problemach, na jakie można natknąć się w górach wysokich; odmrożeniach; zdobywaniu szczytów; ambicji i wolności, której bardzo potrzebowała.
SEBASTIAN WARZECHA: Chciałem zacząć od 2016 roku i srebrnego medalu halowych mistrzostw świata w sztafecie 4×400 metrów, czyli twojego największego sukcesu w karierze. Wróciłaś wtedy do sztafety po dłuższej przerwie.
MAGDALENA GORZKOWSKA: Właściwie przez prawie cztery lata nie było mnie w składzie na imprezach międzynarodowych. Udało mi się wrócić właśnie w tym 2016 roku na hali. Byłam na tyle dobrze przygotowana, że pobiegłam w finale i wywalczyłyśmy ten medal. Czułyśmy, że miałyśmy tak mocny skład i ten medal był realny. W trakcie biegu nie popełniłyśmy drastycznych błędów i srebro trafiło właśnie do nas.
Taki sukces przed sezonem letnim w 2016 roku dawał pewnie nadzieję, że uda się też pojechać na igrzyska do Rio?
Była wielka nadzieja, bo do igrzysk zostało wtedy w zasadzie pięć miesięcy. Wierzyłam, że zostanę w tej ekipie i faktycznie pojadę do Rio. Niestety, moje marzenie się nie spełniło.
Jak zareagowałaś, gdy przyszła informacja, że nie pojedziesz?
To było pewnie moje największe rozczarowanie w karierze, największy smutek. Wylałam wtedy mnóstwo łez, bo wiedziałam, że ostatnie miesiące, a nawet lata przygotowań poświęciłam właśnie igrzyskom. Nie przejmowałam się tym, że nie było mnie wcześniej w składzie, że nie zdobywałam medali z dziewczynami, bo dla mnie liczyły się tylko igrzyska olimpijskie. Żeby się tam dostać zmieniałam trenerów, szkoliłam się nawet za własne pieniądze, kiedy kilkukrotnie wyrzucono mnie z kadry. Nie poddawałam się, walczyłam. W marcu było blisko, ale w lipcu moja dyspozycja nie była taka, jak powinna. Byłam wtedy ósma w Polsce. Nie pojechałam na imprezę, na której zależało mi najbardziej w życiu. Ogromne rozczarowanie.
„Kilkukrotnie wyrzucono mnie z kadry”. Zabrzmiało drastycznie.
Tak było. Wystarczy mieć kontuzję, czy nie osiągać odpowiednich wyników w sezonie i od razu następuje wyrzucenie z kadry. Spotkałam się z tym kilka razy. Takie są zasady.
Na igrzyska pojechałaś za to cztery lata wcześniej. Jako rezerwowa, ale miałaś 20 lat i pewnie mogłaś myśleć, że nabierzesz doświadczenia.
Do Londynu nie jechałam jako rezerwowa, tylko jako normalna zawodniczka. Trener wybierał skład na miejscu. Z tego co pamiętam, to z Justyną Święty-Ersetic miałyśmy prawie identyczne czasy na sprawdzianach. Ostatecznie to nie mnie wybrano. Nie czułam się wtedy jednak jakoś niesprawiedliwie potraktowana. Byłyśmy naprawdę na bardzo podobnym poziomie, trener miał trudne zadanie. Zostałam rezerwową, a gdyby dziewczyny weszły do finału, prawdopodobnie bym w nim pobiegła. Tak się jednak nie stało.
Dziś, gdy widzisz, jaki rozwój zaliczyła ta sztafeta, to pomyślałabyś w tym 2012 roku, że to możliwe?
Myślę, że tak. Zawsze stanowiłyśmy bardzo pracowitą grupę, która jest w stanie ciężko trenować. A tylko z ciężkiej pracy są wyniki na światowym poziomie. Ta grupa – powiedzmy ośmiu najlepszych dziewczyn – naprawdę ma ogromny potencjał. Już wtedy było widać, że to wszystko dobrze się zapowiada, choć pewnie nikt nie pomyślałby, że będzie aż tak wspaniale.
Wkrótce po tym, jak nie pojechałaś na igrzyska w Rio, zakończyłaś karierę. Ale tych czynników, które o tym zadecydowały, było więcej, prawda?
Dokładnie. Mam problemy z tarczycą, dwie choroby, które mocno na mnie wpływają. Czasem ciężko jest z tym trenować. Do tego mam ostrogę piętową, która cały czas wywołuje stan zapalny i nawet teraz nie mogę intensywnie trenować, bo po prostu mnie to boli. Jeśli chodzi o moje ciało, rzeczywiście przestało funkcjonować tak dobrze, jak wcześniej. Do tego pożegnałam się wtedy ze szkoleniowcem, nie miałam też środków i zagwarantowanych obozów… Zostałam sama i bez pieniędzy na to, żeby trenować.
Choć jeszcze jesienią 2016 roku wróciłam do treningów. Postanowiłam, że zrobię wszystko sama. Zawsze byłam zawodniczką, która wszystko analizowała, zapisywała, dyskutowała z trenerem i wyrażała swoje zdanie. Gdy się tego podjęłam, ten indywidualny trening przyszedł mi naturalnie. Przez dwa miesiące szło mi super, wytrenowałam się wzorowo. Później rok się jednak skończył, a mnie dopadły moje problemy zdrowotne. Nie umiałam sobie z tym sama poradzić, tym bardziej że nie byłam jeszcze dobrze leczona. Mocno to odczuwałam.

Srebrna sztafeta z HMŚ 2016. Fot. Newspix
Skończyłaś karierę w wieku 24 lat. Brzmi dość radykalnie, o ile tak to możemy nazwać. Gdybyś do dziś trenowała, mogłabyś myśleć o zaliczeniu igrzysk w Tokio. Tych paryskich pewnie też.
Może brzmi radykalnie, ale bardzo cieszę się z tego, że zrezygnowałam. Gdy dziś patrzę na lekką atletykę, to mnie nie zachęca. To taki sport, który wymaga mnóstwo poświęceń, choćby przez to, że nie można sobie przy nim pozwolić na inne aktywności fizyczne. Tego mi bardzo brakowało, trenując czułam się uwięziona Nie mogłam pójść na rolki, w góry czy na narty – to wszystko było zbyt ryzykowne. Nie lubię takich ograniczeń, było mi z tym bardzo źle. Cieszę się, że teraz ich nie mam.
Poza tym w treningu lekkoatletycznym jest monotonia, codziennie ten sam schemat rozgrzewki, znane już ćwiczenia. Staje się to nudne. Robiłam to 12 lat dzień w dzień i chyba nie byłabym w stanie robić tego nadal. Trening pod czterysta metrów jest schematyczny – biega się ciągle te same odcinki. Monotonia straszna. Cieszę się, że od tego odeszłam i nie tkwię w pułapce ograniczeń tego sportu.
Czyli teraz ty podziwiasz dziewczyny, że wciąż trwają przy tych 400 metrach, a one ciebie za chodzenie po górach?
(śmiech) Chyba tak jest. Ja bardzo dziewczynom kibicuję i trzymam kciuki za ich medal w Tokio. Wiem, że są w stanie go zdobyć. Ciężko trenują i dużo poświęcają, żeby osiągać sukcesy. Czasem mają dość, ale mimo wszystko się tego trzymają i moim zdaniem powinny to robić jak najdłużej. Bo na razie nie mają mocnych zastępczyń i są w bardzo wysokich dyspozycjach, więc ten obecny skład, który znam najlepiej: Justyna [Święty-Ersetic], Gosia [Hołub-Kowalik], Iga [Baumgart-Witan], Patrycja [Wyciszkiewicz-Zawadzka] – moim zdaniem powinny trenować jak najdłużej, dopóki tylko będą mogły. Po karierze trzeba wszystko zacząć od zera, traci się kontrakty, stypendia, sponsorów, przestaje się żyć większą część roku na wyjazdach i koncentrować głównie na treningu, regeneracji, rekordach życiowych i zdobywaniu medali. Po bieganiu zostaje spora pustka.
Z ich wypowiedzi – sam zresztą rozmawiałem z Patrycją Wyciszkiewicz – można jednak wnosić, że każda jakiś pomysł na siebie i swoją przyszłość ma.
Na pewno coś mają w głowie i dobrze, ale znam wiele przypadków – w tym i naszych lekkoatletów – w których ludzie kończyli z depresją, nie potrafiąc ułożyć sobie życia po bieganiu. W trakcie kariery całe życie jest przecież skoncentrowane właśnie na tym. Dziewczyny większą część roku spędzają na wyjazdach. One są do tego przyzwyczajone, ich rodziny też. A potem wszystko się odwróci. To będzie dla nich zupełna nowość. Dziewczyny są mądre i zaradne. Mam nadzieję, że każda z nich sobie poradzi, ale to na pewno nie będzie, aż tak łatwe. Widziałam wiele osób, które z tą nową rzeczywistością nie dały sobie rady.
Ty miałaś trochę… szczęścia – możemy tak to nazwać? Bo tak naprawdę te góry pojawiły się nieco z przypadku, przez brata.
Można powiedzieć, że przez brata. Zawsze jednak te góry kochałam. Jak byłam mała, pokazywał mi je też tata – razem chodziliśmy w Tatry. Wtedy z bratem po prostu poszłam w Alpy i spodobało mi się to tak, że chciałam tylko więcej i więcej. Przede mną jeszcze na pewno sporo gór. Chcę to robić przez najbliższe lata i poświęcić się Koronie Himalajów i Karakorum. Cel mam jasno określony, a jestem taką osobą, która musi mieć cel żeby życie miało dobry kierunek. Tak było w bieganiu, teraz też go mam.
Zaczęło się od wspomnianych Alp, a konkretniej Mont Blanc. Jak to było z tym wejściem? Bo to przecież nie jest wymarzona góra na początek takiej przygody. Po prostu poszło hasło od brata: „Hej, Magda, idę na Mont Blanc, chcesz też iść?”?
Dokładnie tak, mniej więcej takie hasło padło. Kompletnie nie zdawałam sobie wtedy sprawy z tego, jakie to będą trudności. Wiedziałam, że fizycznie jestem bardzo mocna, byłam dość pewna siebie i tego, że dam radę. Ale o technicznych sprawach nic nie wiedziałam i dopiero na miejscu się z nimi zetknęłam. Suma summarum na pewno nie polecam nikomu iść z marszu, jak zrobiłam to ja. Miałam jednak dużo szczęścia i brata, który był lepszy w takiej technicznej wspinaczce i mogłam mu zaufać.
A może paradoksalnie to dobrze, że nie wiedziałaś zbyt wiele? Bo gdybyś zdawała sobie sprawę z trudności jeszcze powiedziałabyś „nie” i naszej rozmowy dziś w ogóle by nie było.
Dokładnie! Czasami warto nie znać tych najgorszych szczegółów. Niemniej w górach warto się dobrze przygotować na wszystko. A nawet przygotować się za dobrze, niż nie przygotować w ogóle.
Powiedziałaś wcześniej o „uwięzieniu” w lekkiej atletyce. Chyba nie dało się wybrać lepszego zajęcia od wspinaczki, by się „uwolnić”? Wolność w górach jest przecież wszechobecna.
Przeszłam ze skrajności w skrajność, tak. Ale wiem, że tego mi było trzeba. To jest to, w czym się odnalazłam. Naprawdę bardzo tej wolności potrzebuję.
Po Mont Blanc zdobyłaś Aconcaguę i Kilimandżaro, więc ta Korona Ziemi przewijała się w twoich wyprawach od samego początku.
Faktycznie, było jak mówisz. Choć nie wiem do końca dlaczego, bo Korona Ziemi nie była, ani nie jest moim głównym celem. To chyba jakieś zboczenie, że co chwila wybierałam najwyższy szczyt danego kontynentu. Sama nie potrafię tego do końca wytłumaczyć. Może to przez to, że lubię wyzwania i lubię robić trudne rzeczy?
Ambicja.
(śmiech) Może i tak.
Jak wyglądała wyprawa na Aconcaguę? To przecież i daleko, bo Ameryka Południowa, i wysoko, bo prawie 7000 metrów. Szybko zrobiłaś spory przeskok.
Sprawy organizacyjne były na mojej głowie. Najwięcej nauczyłam się właśnie na tej wyprawie i w trakcie przygotowań do niej. To była dla mnie zupełna nowość. Do dziś Aconcagua jest może nawet moim… najgorszym wspomnieniem. Temperatury spadały tam poniżej -40 stopni Celsjusza, wiał silny wiatr, nie miałam czucia przez dziesięć godzin. Wspinałam się na granicy hipotermii. Były bardzo złe warunki, ale byłam na tyle uparta, że weszłam, choć zrezygnował też mój partner. Zresztą z 50 osób, które zaczęły wspinaczkę, na szczyt tego dnia weszło siedem. Ja szłam zupełnie sama, udało mi się jednak dotrzeć. Była to bardzo cenna lekcja, dobra przed Everestem, bo tam nie było miejsca na takie błędy, jakie popełniłam na Aconcagui.
Moment zdobywania szczytu po takich problemach smakuje jeszcze lepiej?
To były przepełnione cierpieniem chwile, bo nie umiałam nawet odkręcić termosu, tak miałam zziębnięte palce. Dotarłam na szczyt i chciałam z niego szybko uciekać. Nie było nic widać, wszystko zasłaniała mgła. To nie są miłe wspomnienia – wręcz przeciwnie.
Mówiłaś wcześniej o lekkiej atletyce, że finansowałaś sobie sama treningi i brakowało ci na to pieniędzy. To ciekawe, biorąc pod uwagę, ile trzeba wyłożyć, żeby opłacić sobie wyprawy w najwyższe góry.
Tak, narzekałam, a potem wpadłam z deszczu pod rynnę. Okazało się, że nie muszę załatwiać kilku tysięcy na obóz, a kilkadziesiąt tysięcy na wyprawę. Mount Everest troszeczkę mnie przerosło i mimo że starałam się zdobyć na to środki – nawet znalazłam sponsora, firmę InPost, z którą współpracuję do dziś – to i tak musiałam się zadłużyć na ogromną kwotę. Dopiero kilka miesięcy temu spłaciłam ten wielki kredyt. Cały rok 2018 i połowa 2019 to u mnie wielkie długi „poeverestowe” i praca, by je spłacić.
Nie żałuję tego jednak, bo gdybym wtedy nie zdecydowała się na tak wielki krok w przód i w górę, to pewnie do dziś bym nie weszła na żaden ośmiotysięcznik. To był taki milowy krok w moim życiu. Bardzo się cieszę, że zaryzykowałam. Coś tam straciłam, ale nie rozpamiętuję tego. To była bardzo dobra decyzja, którą jednak trochę przecierpiałam. Cieszę się, że to już za mną.
A jak to było ze sprzedażą domu?
Na wiosnę zeszłego roku postanowiłam zdobyć dwa ośmiotysięczniki. To też był ogromny koszt. Pomógł mi sponsor, ale nadal pozostawała pewna kwota do zapłaty. Wtedy sprzedawaliśmy z bratem dom po tacie – pieniądze z tej sprzedaży przeznaczyłam na wyprawę, bo inaczej nie miałabym szansy na nią pojechać. A że chciałam wejść na dwie góry, to pieniędzy potrzebowałam. Skończyło się na tym, że z drugiej góry zrezygnowałam, wolałam mieć wszystkie palce niż dwa szczyty i ta suma właściwie mi przepadła.
O wyprawach, o których teraz wspomniałaś, chciałem porozmawiać nieco później. Za to proponowałbym wrócić do Everestu – twojego pierwszego ośmiotysięcznika i góry owianej pewnym szczególnym kultem, co?
Zdecydowanie. Jest mnóstwo osób na świecie, którzy chcą wejść na najwyższą górę świata. Często to nawet ludzie, którzy nie mają umiejętności wspinaczkowych i doświadczenia, ale po prostu chcą to zrobić. Ja też byłam taką osobą, która po prostu chciała i miała wielkie marzenie, więc postanowiłam zrobić wszystko, żeby na tę górę wejść. Takich historii jak moja – że to wszystko przez marzenie – jest naprawdę sporo. Bo jeśli ktoś idzie na Everest, to nie jest to przypadek, tylko naprawdę bardzo tego chce.
Właśnie, sporo osób ma takie marzenie, sporo osób wchodzi, ale ty trafiłaś w moment, gdy tłumów i słynnych kolejek do wejścia nie było.
To był akurat taki dzień. Okno pogodowe trwa w maju może tydzień, czasem dwa. Trzeba się komunikować, żeby wiedzieć, ile osób planuje wejść danego dnia. Rozmawiałam z wieloma ludźmi, wiedziałam, że mojego dnia nie będzie żadnych kolejek. Miałam szczęście – na szczycie byłam sama. Przez kilka chwil był cały tylko dla mnie. Do tego piękne widoki i pogoda. Marzenie się spełniło i to z naddatkiem.
Gdy mówi się w mediach o Mount Evereście, zawsze wspomina się o dwóch rzeczach: tym, że po drodze jest mnóstwo śmieci i tym, że leżą tam ciała wielu himalaistów, które widzą kolejni zdobywcy – to ta ciemna strona gór. Na ile to prawda?
Najwięcej o tym wypowiadają się osoby, które nawet tam nie były. Gdy ja szłam od strony Nepalu w 2018 roku, to nie było ani jednego ciała. Wszystkie były posprzątane, zniesione. Ciała podobno są od strony Tybetu, czyli północnej, bo tam nikt ich nie sprząta. W zeszłym roku, oczywiście, kilka przybyło i od strony Nepalu, i nikt ich na razie nie ściągnął. To się zmienia. A śmieci? W okolicy obozu drugiego trochę ich zobaczyłam, ale nie uważam, by było to jakieś wielkie śmietnisko, które odrzuca. To kwestia punktu widzenia, dla mnie to nie było nic strasznego.
Gorzej jest ze śmieciami na ulicach polskich miast niż na Evereście?
Zależy jakich ulicach. Myślę jednak, że tam nie ma takiego dramatu. Wiadomo, że to zależy też od tego, ile jest śniegu. Może gdy ja byłam, to jeszcze część była zasypana? Gdy teraz topnieje śnieg, coś na pewno się odsłania. Trudno powiedzieć, ile tego jest tam naprawdę, bo nie wszystko widzimy.
Na Everest wchodziłaś jeszcze z dodatkowym tlenem. Na ile to pomaga we wspinaczce?
Trudno to wytłumaczyć. Generalnie na wysokości powyżej 7500 metrów i tak jest bardzo trudno. Bierze się ten tlen, on trochę pomaga, ale to nie jest tak, że nagle nie czujemy zmęczenia i możemy iść non stop. Wręcz przeciwnie – idzie się bardzo wolno, co chwilę robi przerwy, przystaje. Z tlenem jest może o jakieś 30 procent łatwiej. Wiele zależy od momentu, nachylenia terenu i tego, ile tlenu używamy. Ale też bez przesady, na pewno nie zgodzę się ze stwierdzeniem, żeby „butla obniżała górę o 2000 metrów”.
Pytam, bo istnieje przecież wiele różnych szkół, podejść co do wchodzenia na najwyższe szczyty. Jedni mówią, że z tlenem się nie liczy. Inni, że trzeba wytyczać nowe szlaki. Niedawno głośno było o Nepalczyku, który zdobył wszystkie te szczyty w kilka miesięcy i przez środowisko był mocno krytykowany za swoje podejście. Ty jak do tego podchodzisz?
Dla mnie najważniejsze jest to, żeby wejść, zdobyć szczyt i bezpiecznie wrócić. Póki co nowe drogi, czy przejścia techniczne mnie nie interesują. Po Evereście też zdecydowałam, że nie chcę wchodzić z tlenem na kolejne ośmiotysięczniki, bo nie będzie mnie to satysfakcjonowało. Dwie noce spędziłam tam na wysokości 8000 metrów bez butli, schodziłam też bez niej i nie sprawiło mi to większego problemu. Nie byłabym więc zadowolona z tego, że wchodzę na kolejne szczyty z tlenem. Nie traktuję tych gór tylko turystycznie, muszę mieć tę odrobinę sportowego wyzwania. Całe życie stawiałam sobie wysoko poprzeczkę w bieganiu i nie umiem inaczej w górach. Czasem, widząc na przykład prawie 70-latków, wchodzących na ośmiotysięcznik z tlenem i robiących to bez problemu, patrząc na mój poziom wytrenowania, byłabym z siebie bardzo niezadowolona, robiąc to w takim stylu i idąc na łatwiznę. To jest tylko i wyłącznie mój punkt widzenia i nie uważam, że wejście z tlenem sukcesem nie jest. Ludzie często na coś chorują i jest bardzo wskazane, żeby ten tlen zabrali, nie można oceniać innych, nie znając ich historii. Najważniejsze to dobrać trudność do swoich możliwości, nie przecenić ich i bezpiecznie wrócić. Dla mnie te osoby starsze robią coś niesamowitego.
Ale jednak jeśli ludzie w tym wieku wchodzą na szczyt, to nic tylko bić brawo.
Oczywiście! W zeszłym roku Margaret Wątroba, która mieszka w Australii, ale jest Polką, weszła na Makalu z tlenem, a ma 68 lat. Została najstarszą osobą w historii na tym szczycie. To jest niesamowite, że w takim wieku zdobywa takie góry. Szła z tlenem i co z tego. To sprawa indywidualna. Najważniejsze, żeby wejście było bezpieczne.
Aconcagua, jak mówiłaś, to jedno z twoich najgorszych wspomnień, ale na Mount Everest, mimo używania tlenu, też były przygody.
Tam nie było już w ogóle problemu z zimnem, bo na to się przygotowałam. Za to przed atakiem szczytowym okazało się, że mój Szerpa [wynajmowany wysokogórski pomocnik, często niosący dodatkowe bagaże lub pełniący rolę przewodnika – przyp. red.] jest niedoświadczony i nie zna drogi. Kazał mi prowadzić, ja wycofałam się na to z ataku szczytowego i powiedziałam, że nie będę szła z człowiekiem, któremu kompletnie nie ufam. Byłam przez to na 8000 metrów jedną noc dłużej.
Kolejnego dnia weszliśmy już na szczyt, ale za to schodząc zgubiliśmy drogę. Do dziś nie rozumiem, jakim cudem się nam to udało, ale tak się właśnie stało. Gdzieś po drodze skończyły się liny, a potem ludzie w obozie czwartym powiedzieli nam, że zeszliśmy nie z tej strony, gdzie robią to wszyscy. Schodziliśmy przez to o wiele godzin za długo. Następnego dnia, kiedy zjeżdżaliśmy na linach do obozu drugiego, w nogę uderzył mnie kawałek skały. Trafił prosto w udo. Skończyło się akcją ratunkową i lotem do szpitala. Okazało się, że mam zmiażdżony mięsień, ale kość nie została złamana.
Jak poważny był to uraz?
Nie byłam w stanie zrobić kroku. Ludzie próbowali mi pomóc na różne sposoby, ale nie umiałam nawet stanąć na tej nodze. Trzeba mnie było dociągnąć do obozu drugiego na noszach. Stamtąd już poleciałam do szpitala.
Czyli przez Everest nie mogłaś chodzić. To powiedz w którym momencie zaczęłaś planować następną wyprawę na kolejny ośmiotysięcznik?
W helikopterze, jak leciałam do szpitala ze zmiażdżonym mięśniem. Byłam tam tak szczęśliwa przez to wszystko, co się wydarzyło, że już chciałam w te góry wrócić. Więc ta sytuacja i ten uraz w ogóle mnie do tych gór nie zraziła. Wręcz przeciwnie.
A tytuł „najmłodszej Polki w historii na Mount Evereście” zachęca?
To był bardziej tytuł marketingowy dla mojej wyprawy. Pomagał mi w zdobywaniu środków. Nie ma to dla mnie jednak większego znaczenia – rekordy są po to, żeby je pobijać. Niech wejdzie ktoś młodszy, chętnie oddam ten tytuł. (śmiech)
Wspomniałaś wcześniej niedoświadczonego Szerpę, który wolał, żebyś to ty jego prowadziła. Ale ogółem to niesamowici ludzie, co? Śmigają po tych ośmiu tysiącach bez większych problemów.
Można tak powiedzieć, ale Szerpa Szerpie nierówny. Znajdziemy doświadczonych, silnych i niezawodnych. Ale są też niedoświadczeni, słabi, którzy mają problemy ze zdrowiem i nam też narobią problemów. Nie klasyfikujmy ich jako nadludzi, bo to nie tak.
Przejdźmy do kolejnych wypraw, o których tu wspomniałaś. Najpierw było Makalu i tam też nie obyło się bez problemów, prawda? Zaczęło się już przy wejściu?
Właściwie bardziej w czasie zejścia. Atak szczytowy faktycznie był naprawdę mozolny, trudny i długi przez to, że jako jedyna z całej ekipy szłam bez tej butli z tlenem. Od innych osób słyszałam, że nie wejdę, nie dam rady i mam się wycofać. Ale byłam uparta i zdeterminowana, a do tego widziałam, że nic się nie dzieje z moim zdrowiem i to tylko kwestia czasu, zanim dopnę swego. Powtarzałam, że jak coś będzie się działo, to zgodzę się na tlen. Na szczęście objawy choroby wysokościowej nie wystąpiły i cały czas kontrolowałam, czy wszystko jest dobrze, żeby nie popełnić błędu.
Najgorsze było to, że trwało to tak długo – 18 godzin w górę, potem 10 godzin zejścia. W czasie schodzenia byłam bardzo zdemotywowana. Droga do trzeciego obozu była tak długa, a poruszaliśmy się tak powoli… Siadałam tam już, miałam dosyć siebie, mój Szerpa też miał mnie dosyć przez to, że trwało to tak długo. Czułam też ogromny ból szyi. Bolało z każdym krokiem. Zabrakło mi wtedy motywacji, później byłam niezadowolona z tego, że tyle to trwało. Postanowiłam sobie, że w trakcie kolejnych wypraw – czy mnie coś będzie bolało, czy nie – będę schodzić szybciej. I na następnej faktycznie było lepiej.
Wynikało to z tego, że celem był dla ciebie szczyt, a zejście tylko niepotrzebnym dodatkiem?
Troszkę tak. Dlatego musiałam zmienić swoje myślenie, bo niebezpiecznie skupiać się tylko na wejściu. Zejście jest tak samo ważne, a nawet ważniejsze od zdobycia szczytu.
Jak wchodzisz na ośmiotysięczniki, to masz gdzieś z tyłu głowy myśl, że zginęło tam wiele osób? Na Makalu było to nawet trzech Polaków.
Nie myślę o takich rzeczach. Ludzie umierają też na ulicy, więc równie dobrze mogę na nią nie wychodzić, bo tam też się to zdarza.
Ale w górach wysokich szansa jednak się zwiększa.
Nie patrzę tak na to i nie jestem tym przestraszona. Robię wszystko, żeby zminimalizować ryzyko urazu czy choroby wysokościowej. Wiadomo, że nie przewidzę lawin lub nagłych zmian pogody, ale na resztę raczej jestem przygotowana. Staram się unikać ryzykownych sytuacji.
Na ile to unikanie jest w takim razie możliwe? Góry są przecież nieprzewidywalne.
Góra górze nierówna. Mamy różne położenia, różne kształty gór. Makalu było na przykład górą, gdzie na naszej drodze w ogóle nie schodziły lawiny. Pod tym względem nie jest uważane za niebezpieczne. Za to Annapurna, na którą wybierałam się wiosną tego roku – choć ostatecznie zrezygnowałam, jest najbardziej niebezpiecznym ośmiotysięcznikiem, jeśli o lawiny chodzi. Tam schodzi czasem kilkanaście lawin dziennie, to bardzo duże zagrożenie i trzeba mieć ogrom szczęścia, by nic się nie stało. Ja sama postanowiłam, że będę miała plecak lawinowy, by jak najbardziej się przed tym zabezpieczyć.
Makalu, mimo braku lawin, i tak dało się jednak we znaki – odmrożeniami.
Tak. Co najlepsze, nawet nie byłam tego świadoma, bo w trakcie ataku szczytowego nie było mi zimno w stopy, miałam też wkładki ogrzewające. Czułam, że jest ciepło. A na następny dzień zobaczyłam, że mam pęcherze na palcach i to właśnie były odmrożenia. W szpitalu okazało się, że wynikały z tego wielogodzinnego niedotlenienia. Organizm w reakcji na to odciął dotlenianie końcówek kończyn, czyli właśnie palców. Wynik nie temperatury, a braku tlenu.
Wciąż jednak myślałaś o tym, żeby iść na Lhotse, które miałaś zdobyć niedługo po Makalu?
Taki był plan. Miałam to wszystko opłacone i właściwie kontynuowałam tę wyprawę. Zrobiłam kilka dni odpoczynku na około 2000 metrów i helikopterem poleciałam do base campu [bazy, obozu u podnóża góry – przyp. red.]. Tam niestety pogorszył się stan odmrożeń. Jak zauważyłam, że na palcu zrobiła mi się rana i zaczęło to źle wyglądać, szybko zdecydowałam, że się wycofuję i nie chcę na siłę kontynuować tej wyprawy.
Dylemat albo palce, albo szczyt?
Dokładnie. Byłaby bardzo duża szansa, że straciłabym po palcu. A to naprawdę byłoby bez sensu, bo ta góra cały czas tam stoi i nawet za 40 lat, jak tylko się uprę, to na nią wejdę. (śmiech)
Przypomina się – choć dużo bardziej tragiczna – historia Tomka Mackiewicza, który w dylemacie „życie albo szczyt” postawił na szczyt.
Dla mnie to już za dużo. Góry to moja pasja, ale nie chcę poświęcać im zdrowia i życia, bo mam w tym życiu wiele innych rzeczy, które robię i sprawiają mi radość. Góry to dodatek, chcę z nich wracać cała i zdrowa. Najwyżej nie wejdę na szczyt, ale on może poczekać.
Mówisz, że góry są tylko dodatkiem, ale od samego początku powtarzasz, że chciałabyś zdobyć Koronę Himalajów i Karakorum – wszystkie 14 ośmiotysięczników.
Cel jest jasny i na pewno najbliższe lata poświęcę jego realizacji. Ale wiesz, nie spędzam całego roku na wyprawie, tylko jakieś dwa, cztery miesiące. Góry są dodatkiem. W Polsce mam życie, które jest dla mnie bardzo ważne – prywatne i zawodowe, gdzie się rozwijam. W szczególności praca jako trener i dietetyk na co dzień. Prowadzę własną działalność, to wymaga czasu.
Wspomniałaś, że na wyprawach jesteś kilka miesięcy w roku. Wchodzi w to też aklimatyzacja, przebywanie w bazie. Sama wspinaczka i zejście to tylko część z tego czasu. Jak więc przetrwać w bazie w Himalajach?
Zawsze są te 2-3 tygodnie siedzenia w Bazie i nudy. Szukamy wtedy różnych rozrywek. Często mamy po prostu spotkania towarzyskie. Gramy w karty, dużo rozmawiamy, bo środowisko jest bardzo specyficzne. Możemy rozmawiać i rozmawiać, opowiadając sobie swoje historie. Dużo się też ogląda filmów, czyta książek, rozwiązuje krzyżówek… Czasami dzwoni się do domu z telefonu satelitarnego. W niektórych bazach jest też Internet, więc jakieś informacje można wysłać na bieżąco. Wielkiej nudy nie ma. Ja staram się też na przykład trenować. Pod Makalu zrobiłam kilka treningów w bazie, na wysokości prawie 6000 metrów. Chodziłam tam na treningi biegowe i uważam, że dużo mi to dało pod kątem aklimatyzacji do wejścia bez tlenu.
6000 metrów? Toż to dużo lepiej niż warunki w osławionej już Kenii.
5600 albo 5700 metrów – na takiej wysokości jest baza.
Powiedziałaś o książkach – czy himalaiści czytają książki o innych himalaistach?
Ja czytam! Pod Makalu miałam akurat książki Piotra Pustelnika i Anny Czerwińskiej. Więc dokładnie tak było, że czytałam ich przygody m.in. z góry, na której wtedy byłam.
Prawie jak w „Incepcji”. Więc może zostawmy Makalu, zanim się pogubimy. Z trzech ośmiotysięczników, które zdobyłaś, zostało nam Manaslu. Tyle że to góra specyficzna, bo tak naprawdę nikt tam nie wchodzi na sam szczyt.
(śmiech) Tak, zostawia się te dwa metry dla lokalnych bogów. Nie można wejść na czubeczek góry, stoi się te jakieś dwa metry pod nim. To miejsce uznaje się za szczyt. Trzeba uszanować te lokalne wierzenia.
Lepiej chyba nie ryzykować, co? Gdyby okazało się, że jest w tym trochę prawdy, zejście mogłoby być trudne…
Nie będę takich rzeczy nigdy robić na siłę. Nie ma to sensu. Z szacunku dla Nepalczyków zostanę tam, gdzie sobie tego życzą.
Na Manaslu miałaś pierwsze bliższe doświadczenie ze śmiercią innej himalaistki. Po drodze spotkałaś tam Ritę Bładyko.
Niestety, to bardzo smutne wspomnienie z tej wyprawy. Przez tę sytuację nie czułam jakiejkolwiek radości ze zdobycia tego szczytu. Spotkaliśmy ją przy zejściu, już wtedy była w bardzo złym stanie. Zmarła następnego dnia przez chorobę wysokościową. Było mi przykro. Nasze życie jest tak ulotne i ona w jednej chwili straciła wszystko. Poświęciła to życie dla swojej pasji.
Choroba wysokościowa, o której już kilka razy wspomniałaś, to kolejne z wielkich zagrożeń.
Wiadomo, że każdy, idąc na tak wysoką górę, musi zdawać sobie sprawę, że może go to dotknąć i musi zrobić wszystko, by temu zapobiec. Mówię tu o dobrej aklimatyzacji, przygotowaniu fizycznym, odpowiednim sprzęcie, ciepłym ubraniu, nawadnianiu, jedzeniu… Dużo jest tych czynników. Jeśli zaniedbamy choć jeden z nich, jesteśmy o krok bliżej tej choroby. Trzeba umieć o siebie zadbać.
Czy wchodzi tu w grę powiedzenie, że „bez ryzyka nie ma zabawy”?
(śmiech) Na takich wyprawach ryzyko to chleb powszedni. Bez niego nie da się niczego zrobić. Każdy kto wchodzi na szczyt ośmiotysięcznika ryzykuje mniej lub bardziej.
A skoro byłaś już w tych wielkich górach, to czy teraz, gdy idziesz na przykład w Tatry, dalej budzi to jakieś emocje? Czy raczej myślisz sobie „e, co to za małe górki”?
Czasem jak jestem w Tatrach, patrzę na nie i myślę: „jakie one są niskie…”. Kiedy idę z kimś, pokazuję na nie i mówię: „patrz, Himalaje byłyby cztery razy takie”. Bo tam naprawdę perspektywa jest zupełnie inna. Ale Tatry nadal bardzo lubię, to piękne góry. Pewnie nie raz jeszcze do nich wrócę żeby trenować, rozwijać się i wspinać. To dla mnie świetne miejsce do treningów.
Czyli wszyscy znajomi, gdy idą z tobą w góry, mówią już: „tak, tak, wiemy, Himalaje są dużo wyższe! Po prostu chodźmy!”?
(śmiech) Na pewno często narzekają, że za szybko chodzę. Staram się nie gonić, ale mam trochę takie zboczenie, że chodzę niezłym tempem.
Pozostałość z lekkoatletycznych czasów?
Możliwe. Wtedy często mieliśmy wycieczki w góry i liczył się czas. Szliśmy do jakiegoś schroniska jak najszybciej, więc na tym czasie mi zależało. Dziś gdy jeżdżę w góry, to też ciągle ten czas liczę – ile zajął mi konkretny kawałek trasy, o ile szybciej niż mówią znaki czy moje założenia…
Nie myślałaś o górskich maratonach? Do Beskidów masz blisko, a tam ich sporo.
Wiem, że mam do tego warunki. Jednak jakoś nie jestem przekonana, nie pociągają mnie tak długie dystanse. Moje ciało jest raczej wytrenowane w kierunku sprintu – krótszych wysiłków, ale bardziej intensywnych. Taki trening wolę, a nie dreptanie i robienie dużej liczby kilometrów. Co prawda akurat wczoraj przebiegłam pierwszy w życiu półmaraton. (śmiech) Chciałam sprawdzić, czy w ogóle to wytrzymam i się udało. Ale to też było dla mnie takie troszkę nudne i monotonne.
Biegłaś treningowo?
Tak. Rzucono mi wyzwanie, które podjęłam. Przebiegłam zresztą więcej, niż miałam. Powiedziałam sobie, że „jak przebiegłam 16, to dobiję do 21 kilometrów, a przynajmniej zaliczę pierwszy w życiu półmaraton”. Podniosłam sobie tę poprzeczkę i mam przez to nowy rekord przebiegniętych kilometrów.
Gdy mówiłaś wcześniej o treningu, nie dało się nie zauważyć, że lekkoatletyka z górami nieco się przenika. Stąd pytanie: ilu lekkoatletów, gdyby szukało teraz nowego zajęcia, mogłoby śmiało ruszać w Himalaje?
Myślę, że trening pod 400, 800, 1500 czy 3000 metrów jest świetną bazą pod wyprawy w góry wysokie. To jest praktycznie ten sam charakter wysiłku. Świetne jest przejście z takiego treningu, jaki wykonywałam, do tego co robię teraz. Każdy, dajmy na to, ośmiusetmetrowiec, gdyby tylko chciał, będzie lepszy ode mnie w chodzeniu po takich górach. Takie konkurencje są świetną ,,bazą”.
Łyżwiarze szybcy też by się nadali? Oni niemal zawsze śmigają pod koniec wyścigu na długu tlenowym.
W górach też jest dług tlenowy, ale nie aż taki. Mamy pewne mechanizmy obronne, na pewnych wysokościach nie ma możliwości funkcjonować na takim „beztlenie”. Myślę, że bardziej nadają się tu dyscypliny „tlenowe”. Świetną bazą powinno być na przykład kolarstwo.
Podobno na tych kilku tysiącach metrów wszystko przebiega w zwolnionym tempie?
To prawda. Spakowanie plecaka, pójście do toalety, ugotowanie wody, wyjście ze śpiwora – wszystko zajmuje trzy czy cztery razy więcej czasu niż normalnie.
Chciałem cofnąć się w czasie. Pamiętasz, jaka była pierwsza góra, na którą weszłaś jeszcze jako dziecko? Nawet jeśli miała tylko 600 metrów, to też się liczy.
Chodziłam wtedy z tatą po Tatrach, więc pamiętam Kopę Kondracką. Byliśmy też na Orlej Perci czy Kozim Wierchu, jak miałam osiem lat. Chodziliśmy po dość trudnych górach. Pamiętam, że na Orlej Perci złapała nas burza. Trzymałam się łańcucha i byłam przerażona tym, że trzymam się metalu, a wokół nas pada deszcz i strzelają pioruny. Tata jednak zawsze mi mówił, że hartować trzeba się w trudnych warunkach. (śmiech) Nigdy nie marudziłam, tylko chodziłam, gdzie mi kazał i wymyślił.
A masz jakąś jedną górę, na którą naprawdę chciałabyś wejść?
[chwila zastanowienia] Może to K2? Pewnie tym nie zaskoczyłam, bo dla wielu wspinaczy to właśnie ta góra, na którą chcieliby wejść, taka najważniejsza. Myślę, że jeśli miałabym wybrać jedną, to właśnie K2.
To dlatego, że jest drugie, tuż po Mount Everest?
Przede wszystkim wiem, że dla mnie to będzie bardzo trudna góra do zdobycia. Idąc bez tlenu na drugą najwyższą górę świata będzie bardzo ciężko. To też trudna technicznie góra, wielkie wyzwanie. Bardziej stroma od innych szczytów, wygląda to zupełnie inaczej. Jak wrócę, to opowiem. (śmiech)
Trzymam za słowo. Choć K2 na razie się w twoich planach nie pojawia, więc pewnie trochę poczekamy.
Tak, na razie nie planuję K2, bo chcę, żeby mój organizm zdobył więcej doświadczenia na niższych ośmiotysięcznikach. Tak, by był bardzo dobrze zaadaptowany do tej wysokości i żeby nic mi się nie stało, gdy już pójdę na to K2.
Wiosną tego roku miałaś się adaptować i zbierać doświadczenie Annapurnie, jak już powiedzieliśmy. W większej grupie czy tylko ze wspomnianym już wcześniej Szerpą?
Wyglądało to tak, że agencja organizowała bazę, jedzenie i kucharza, ale sama zaznacza, że wszystko powyżej bazy już ich nie interesuje. Więc to organizowaliśmy sami. Butle z tlenem, namioty i jedzenie na wyższych wysokościach pozostawały w naszych rękach.
Czyli trzeba mieć nie tylko talent do wchodzenia po górach, ale też organizatorski?
Na pewno. To jest akurat moja bardzo mocna strona, dobrze sobie z tym radzę. Z wyprawy na wyprawę coraz sprawniej to wszystko załatwiam.
To daje swobodę, o której wiele razy mówiłaś?
Tak, na pierwszych dwóch wyprawach, to ja musiałam dostosowywać się do grupy, która często mnie spowalniała. Nie było mi to na rękę, ale tak to wtedy wyglądało. Nie mogłam podejmować szybkich decyzji. Gdzieś tam był też kierownik wyprawy, którego musiałam słuchać. A ja nie lubię się słuchać. (śmiech) Wolę decydować sama. Dlatego od Manaslu odcięłam się od grup i chodzę z Pembą Szerpą. Z nim to wszystko planuję. On sam mi powtarza, że „You are the boss”. Nie narzuca się ze swoimi decyzjami. Mogę wszystko zaplanować, jak tylko chcę. Wiem, że podejmowanie decyzji i organizacja to moja mocna strona. Lubię i chcę to robić. Wolę być sama odpowiedzialna za swoje decyzje.
Zaczynam mieć wrażenie, że nie tyle szybko skończyłaś z lekką atletyką, co późno. Tam przecież to trener decyduje o wszystkim.
To zupełnie inna kategoria. Chcąc szybko biegać, trzeba słuchać się trenera, bo samemu nie da się wszystkiego zrobić. Trener jest tam naprawdę potrzebny. Mierzy czas, podpowiada, pomaga w innych kwestiach.
Na 2021 rok pewnie jeszcze ich nie masz, ale jakie są twoje najbliższe plany?
Czekam, jaka będzie sytuacja w Nepalu. Odwołano tam wszystkie wiosenne wyprawy, ale na ten moment szykują się na jesień. Mam oczywiście nadzieję, że wtedy wyprawa wypali. Może niekoniecznie na te szczyty, które miałam zdobywać wiosną. Na ten moment mówią, że otwarte będą zupełnie inne góry – Everest, Manaslu, Czo Oju i Dhaulagiri. Tak to aktualnie wygląda, ale wszystko się może zmienić. W sierpniu pewnie wszystko będzie jasne.
„Otwieranie gór” może brzmieć dziwnie dla kogoś, kto nie interesuje się himalaizmem.
To wszystko przez wirus, oczywiście. Rząd Nepalu podjął takie działania i zabronił organizacji wypraw na wiosnę. Sytuacja gospodarcza Nepalu jest jednak obecnie tragiczna, bo oni 90 procent dochodów czerpią właśnie z turystyki. Teraz mają kryzys i ważne jest dla nich, by w tym roku były zorganizowane jeszcze jakieś wyprawy. Moim zdaniem we wrześniu wyprawy się odbędą. Na to liczę.
ROZMAWIAŁ SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Fanpage Magdaleny Gorzkowskiej na Facebooku