Kiedy świat zobaczył ich po raz pierwszy… Zapomniane debiuty gwiazd

Kiedy świat zobaczył ich po raz pierwszy… Zapomniane debiuty gwiazd

Najszybszy człowiek świata przegrywający… z polskim sprinterem. Najbardziej utytułowany olimpijczyk wszech czasów kończący finał na piątym miejscu. Najwybitniejsza tyczkarka w historii niepotrafiąca zaliczyć żadnej wysokości. Nawet legendy olimpijskiego sportu stawiały kiedyś pierwsze kroki. Cieszyły się wtedy anonimowością i często nie zdawały sobie sprawy z drzemiącego w nich potencjału. Potencjału, który lata później przekuli w niewyobrażalne sukcesy. Ich debiuty na igrzyskach z żadnymi laurami się jednak nie wiązały, co nie znaczy, że nie wyciągnęliśmy z nich ciekawych historii.

Rekin

Kiedy Michael Phelps miał dziewiętnaście lat, był jeszcze niedoświadczonym, marzącym o wielkich sukcesach już sześciokrotnym mistrzem olimpijskim. Wszystko za sprawą fantastycznego występu na igrzyskach w Atenach, do których, co ciekawe, podchodził z nadziejami na zdobycie… jednego złotego medalu. Przebił te plany kilkukrotnie.

Nie każdy jednak pamięta, że Amerykanin swój olimpijski debiut zaliczył cztery lata wcześniej. Na igrzyskach w Sydney pojawił się jako świeżo upieczony piętnastolatek. O ile w późniejszych latach Phelps regularnie brał udział w ośmiu wyścigach, wtedy startował tylko na 200 metrów stylem motylkowym. W krajowych kwalifikacjach zajął w tej konkurencji drugie miejsce, tuż za Tomem Malchowem, czołowym delfinistą przełomu wieków.

Ten powiedział wtedy o młodszym koledze: – Nie wie, co to znaczy pojechać na igrzyska. Nie wie, jak to zmieni jego życie. Ale niedługo się przekona. Czy w tych słowach była zawarta odrobina uszczypliwości? Na pewno tak młody chłopak pływający szybciej od niemal każdego weterana, mógł budzić pewną zazdrość. Jego wyniki nie wzięły się jednak z niczego. Amerykanin trenował codziennie, z basenem nie rozstawał się nawet podczas świąt Bożego Narodzenia. Próbował chwycić się każdego sposobu, aby uzyskać przewagę nad rywalami. Uważał, że ten jeden dzień treningu więcej może zaprocentować podczas wyścigów, gdzie o zwycięstwie decydują ułamki sekund.

W wiosce olimpijskiej Phelps wylądował w pokoju z innym nastoletnim fenomenem, Aaronem Peirsolem. Pływakiem, który potem w Atenach również zgarnie worek złotych medali. Nastolatkowie spędzali wolne chwile na pykaniu na konsoli w gry z serii Tony’ego Hawka. Ale kiedy już pojawiali się na basenie, nie brali jeńców. Phelps imponował każdemu obserwatorowi, a eksperci jak Rowdy Gaines podkreślali, że świat pływania ma do czynienia z niesamowitym talentem: – Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek widział 15-latka z takim ogniem w oczach – mówił Gaines podczas transmisji w NBC.

Amerykanin bez większych problemów awansował do finału. Czekało go pływanie na trzecim torze. W “dzień próby” doszło jednak do małego incydentu. Trener pływaka – Bob Bowman – podkreślił, żeby młodzieniec zjawił się na obiekcie w Sydney na dwie i pół godziny przed startem. Phelps spóźnił się jednak… półtorej godziny. Tak się złożyło, że przypadkowo wziął dokumenty Peirsola, a swoje zostawił w pokoju, przez co musiał się wracać. Jak widzicie – typowy, roztrzepany nastolatek.

Chociaż umiejętnościami wcale nie odstawał od żadnego finalisty, czuł się niezwykle podenerwowany. Trudno jednak powiedzieć, aby podczas wyścigu przygniotła go presja. Ściany basenu dotknął z czasem 1:56,50, co na każdych poprzednich igrzyskach na tym dystansie zagwarantowałoby mu miejsce w czołowej dwójce. Wtedy wystarczyło tylko na piątą lokatę. Finisz był jednak niebywale zacięty. W walce o złoto do niemal ostatnich chwil liczyło się pięciu zawodników.

Pierwsze koty za płoty. Niecały rok później, w marcu, wciąż 15-letni Michael Phelps pobił rekord świata na dystansie 200 metrów delfinem. Nikt nigdy nie wpisał się do księgi rekordów w młodszym wieku, nawet Ian Thorpe. A co było dalej, wiemy doskonale.

Błyskawica

Smukły i wysoki, bo mierzący niemal dwa metry wzrostu lekkoatleta – to zdanie nie przywodzi nam na myśl sprintera, prędzej średniodystansowca, ale częściej nawet nie biegacza, a na przykład skoczka wzwyż. Fakt jest jednak taki, że nastoletni Usain Bolt nie był jeszcze nabitą mięśniami maszyną, a drobno zbudowanym chłopakiem. Nic więc dziwnego, że początkowo stawiał głównie na starty na dwieście metrów.

Na światową scenę przebił się w 2002 roku. Zdobył złoty medal mistrzostw świata juniorów, wygrywając finałowy bieg z czasem 20,61. Miał wtedy zaledwie piętnaście lat, co uczyniło go najmłodszym triumfatorem imprezy tej rangi w historii (w tej konkurencji). Imponował i w kolejnych miesiącach, seryjnie dominując młodzieżowe imprezy.

Kiedy wielkimi krokami zbliżały się igrzyska w Atenach, Jamajczyk zaczął klarować się jako kandydat do utarcia nosa starszym zawodnikom. Szczególnie że na trzy miesiące przed imprezą, pobił rekord świata U20 na dwieście metrów, notując 19,93. Lepszy czas na świecie w roku olimpijskim uzyskał tylko Shawn Crawford. W przewidywaniach “Sports Illustrated” Bolt miał zdobyć brązowy medal (właśnie za Amerykaninem oraz Grekiem Konstantinosem Kenterisem, który ostatecznie wycofał się z wyścigu po tym, jak ominął test antydopingowy).

Niestety wtedy po raz pierwszy w karierze sprintera odezwały się problemy zdrowotne. Musiał wycofać się z czerwcowych mistrzostw świata juniorów z powodu urazu ścięgna udowego. Na igrzyska zdołał się wyrobić, ale nie czuł się w pełni zdrowy. – Nie jestem w takiej formie jak w Bermudzie [gdzie pobił rekord świata juniorów – przyp. red.]. Ale koniec końców najważniejsze, że mogę wystartować – mówił przed imprezą w Atenach.

Niezbyt optymistyczne słowa, które miały swoje uzasadnienie. Bolt odpadł już w pierwszej rundzie. Było widać, że kompletnie nie jest sobą. Kiedy zbliżał się do finiszu, zamiast przyspieszać i dystansować rywali, on poruszał się coraz wolniej. Wynik? Piąte miejsce i czas 21,09. Nie tak to miało wyglądać. Co ciekawe, szybciej od niego pobiegł… Polak. Marcin Jędrusiński przeciął linię mety z czasem 20,63.

Wtedy oczywiście nie miałem pojęcia o tym, że pokonałem wielką, wschodzącą gwiazdę. Wprawdzie był sprinterem, który już biegał poniżej 20 sekund, ale na pewno nie należał jeszcze do ścisłej światowej czołówki. I, jak mam być szczery, to wtedy patrzyłem bardziej na innych zawodników. Dopiero później się okazało, że świat jeszcze nigdy nie widział kogoś takiego jak Bolt. Pokonałem legendę – opowiadał polski sprinter na łamach Polskiej Agencji Prasowej.

Jamajczyk do dzisiaj żałuje, że zdecydował się pojechać do Grecji. Przez tę jedną wpadkę nie może powiedzieć o sobie, że wygrywał każdy olimpijski bieg, w jakim wziął udział. – To nastąpiło zbyt szybko, kiedy jeszcze byłem na wczesnej fazie rozwoju. Nie byłem gotowy na wygrywanie, nie byłem wystarczająco przygotowany. Pierwsze igrzyska to wspaniały moment w karierze każdego sportowca, ale ja nie mogłem się nimi cieszyć – wspominał w swojej biografii “The Fastest Man Alive”.

Jak się okazało, na pierwsze seniorskie sukcesy Jamajczyk poczekał “aż” do 2007 roku. Wcześniej zdarzało mu się imponować podczas mniej ważnych startów, ale na wielkich imprezach miewał problemy zdrowotne. Dwa srebrne medale na mistrzostwach świata w Osace pozwoliły mu się przełamać. Od tego momentu nikt nie był w stanie go doścignąć.

Król Roger

Tuż przed igrzyskami w Sydney szwajcarski tenis otrzymał potężnego kopa w tyłek. Ówczesna liderka rankingu WTA – Martina Hingis zdecydowała się odpuścić olimpijski turniej. Podobnie zresztą jak inna reprezentantka tego kraju, Patty Schnyder. W ostatniej chwili rezygnację złożył też Marc Rosset, mistrz olimpijski w singlu z Barcelony. Tym sposobem cała nadzieja kraju na sukcesy na kortach w Melbourne spadła na barki 18-letniego Rogera Federera.

Szwajcar dopiero pukał wówczas do bram wielkiego tenisa. Było jednak widać, że drzemią w nim spore możliwości. Miał już na koncie pojedyncze wygrane przeciwko tenisistom z czołówki, zaznajamiał się też z wielkoszlemowymi turniejami (IV runda w Roland Garros, III runda w US Open). A z racji, że do Sydney nie przylecieli Andre Agassi oraz Pete Sampras, można było dostrzec w nim czarnego konia turnieju.

Rogerowi sprzyjała też drabinka. W pierwszej rundzie grał z Niemcem Davidem Prinosilem, którego łatwo ograł 6:2, 6:2. Następnie czekał go pojedynek z poważniejszym przeciwnikiem, ale wciąż ze stosunkowo niskiej półki. Słowak Karol Kučera niegdyś gościł w pierwszej dziesiątce światowego rankingu, ale na rok przed igrzyskami zaczął mocno podupadać z formą. Szwajcar odprawił go w dwóch setach. Ten sam los spotkał też Mikaela Tillströma. Trudniej miało zrobić się dopiero w czwartym meczu, bo tam, sugerując się drabinką, Federer miał zmierzyć się z mocnym Maratem Safinem.

Triumfator US Open z 2000 roku doznał jednak niespodziewanej porażki już na samym początku turnieju. Roger stanął zatem w szranki z Karimem Alamim z Maroka. Skończyło się kolejną wygraną. I nagle 18-letni tenisista, który nigdy nie dotarł nawet do ćwierćfinału wielkoszlemowej imprezy, znalazł się o jeden mecz od olimpijskiego medalu.

Półfinałowy rywal? Również w jego zasięgu. Tommy Haas był trzy lata starszy od Szwajcara, ale znajdował się o dwanaście pozycji niżej w rankingu. Inna sprawa, że miał więcej doświadczenia i już ośmiokrotnie zaliczał finały imprez ATP, był też w półfinale Australian Open. To było widać – Niemiec grał pewniej i dojrzalej, lepiej zniósł presję towarzyszącą igrzyskom olimpijskim. Wygrał 6:3, 6:2. Federera czekał za to mecz o brązowy medal. A w nim powtórzyła się ta sama historia. Znowu pojedynek z niżej notowanym rywalem, znowu rozczarowująca porażka. Brązowym medalistą został Arnaud Di Pasquale z Francji (7:6, 6:7, 6:3)

– Patrząc na to, jak ten mecz się toczył, nigdy nie powinienem był przegrać. Naprawdę chciałem stanąć na podium, marzyłem o tym. A teraz nie mam nic, co mogę zabrać do domu, poza moją dumą – mówił po meczu Szwajcar, który ledwo wstrzymywał łzy.

W jednym się jednak mylił. Do domu wrócił jako odmieniony człowiek. Może na szyi nie wisiał mu żaden krążek, ale za to towarzystwa dotrzymywała mu druga połówka. Bo to właśnie w Sydney szwajcarski tenisista poznał miłość swojego życia, Mirkę Vavrinec. Co najlepsze, na igrzyskach pierwotnie miało jej nie być, ale szczęśliwie otrzymała dziką kartę. Cytując klasyka polskiego kina – “co za przypadek!”

Para spotykała się oczywiście w wiosce olimpijskiej. W strefie, gdzie zostali umieszczeni szwajcarscy tenisiści, zakwaterowano również łuczników, judoków oraz zapaśników. To właśnie przedstawiciel ostatniej z tych dyscyplin namówił Rogera do… pocałowania swojej sympatii. – Powiedział: hej, pocałuj ją. Ja pomyślałem: nie wiem, może faktycznie powinienem? No, i tak zrobiłem. Mirka często wspomina, jaki to wtedy nie byłem młody, a ja podkreślam, że miałem niemal 19 lat. Nie tak źle! – opowiadał Król Roger.

Żelazna Dama

Po tym, jak w 2012 roku podjęła współpracę treningową ze swoim partnerem Shane’em Tusupem, błyskawicznie awansowała w pływackiej hierarchii. Przeszła drogę od niezłej zawodniczki, która mając dobry dzień, mogła wygrać każdy wyścig (ale nie zawsze taki dzień miała) do absolutnej dominatorki. Mowa o Katince Hosszú, jednej z najbardziej kultowych pływaczek XXI wieku.

O jej związku z Tusupem można byłoby napisać książkę. Ba, nie wątpimy, że taka kiedyś powstanie. Węgierka oraz Amerykanin stanowili prawdziwą mieszankę wybuchową. On – nieco narcystyczny gość o łatce tyrana. Ona – niezwykle ambitna osoba, obdarzona fizycznością, która pozwalała jej wytrzymać każdy reżim treningowy. Do pewnego czasu wszystko układało im się perfekcyjnie. Zarówno w sporcie, jak i życiu. Katinka dokonała też czegoś, o czym zawsze marzyła, czyli została mistrzynią olimpijską. I to trzykrotnie.

W 2017 roku ich związek dobiegł końca. Najpierw zaczęli obrzucać się oskarżeniami za pomocą mediów społecznościowych, a kiedy napięcie zelżało, poszli w swoją stronę. Katinka po zmianie trenera wciąż odnosiła sukcesy. Z mistrzostw świata w Gwangju w 2019 roku przywiozła dwa złote krążki. Podczas igrzysk w Tokio będzie miała już 32 lata, ale podejdzie do nich jako zdecydowana faworytka, jeśli chodzi o styl zmienny.

Jak widzicie – mówimy o wielkiej mistrzyni, która na szczycie utrzymuje się już dobre osiem lat. Karierę na dobrą sprawę zaczęła jednak dawno temu. Na igrzyskach zadebiutowała w 2004 roku w Atenach jako piętnastolatka. Gdyby urodziła się w Stanach, Australii czy Francji, zapewne nie miałaby szans na kwalifikację. Zbyt duża konkurencja. Ale z racji, że kobiece pływanie na Węgrzech nie święciło w tamtym momencie triumfów, taka sztuka jej się udała.

Wzięła udział w jednej konkurencji – 200 metrach stylem dowolnym. To ciekawe, bo w kolejnych latach ten dystans nie zaliczał się do jej specjalności. Perspektyw na wielkie sukcesy oczywiście nie było. Katinka zajęła 31. miejsce w eliminacjach, a do awansu do półfinału zabrakło jej niemal trzech sekund. Tamten występ potraktowała bardziej jako przygodę. Za swój główny cel obrała nie medal, a złapanie Michaela Phelpsa lub Iana Thorpe w wiosce olimpijskiej i poproszenie ich o autograf.

W kolejnych latach Hosszú kontynuowała pływacką karierę, ale nie mogła przebić się do czołówki. Kiedy w 2008 roku wyleciała na studia do Stanów, powiedziała sobie, że postawi przede wszystkim na edukację, a sport zejdzie na drugi plan. – Skupiałam się na nauce i wciąż pływałam, ale moje cele się zmieniły. Chciałam zdobyć dyplom z psychologii, nauczyć się angielskiego, a potem prowadzić spokojne życie – wspominała Węgierka.

Na igrzyskach w Pekinie jednak się pojawiła. I choć znowu rewelacji nie było, to tym razem do startu w finale zabrakło jej niewiele (eliminacje na 200 metrów zmiennym – 17. miejsce, eliminacje na 400 metrów zmiennym – 12. miejsce).

Dwa igrzyska olimpijskie na koncie i zero medali, ba, zero finałów. Kończyły się usprawiedliwienia. W tamtym momencie określano ją jako utalentowaną, ale stosunkowo przeciętną pływaczkę. Kariera Katinki potoczyła się nieco inaczej. Obecnie jest “Żelazną Damą”, najbardziej wartościowym sportowcem całych Węgier. Jej olimpijskiemu debiutowi nie towarzyszyły jednak absolutnie żadne fanfary.

Caryca Tyczki

Po raz pierwszy sportowej rywalizacji posmakowała za sprawą gimnastyki artystycznej. Tą dyscypliną parała się od piątego roku życia i była nią absolutnie zafascynowana. Marzyła o występach przed wielką publicznością. Marzyła o sławie, o wyrwaniu się z ciasnego mieszkania w bloku, gdzie musiała dzielić pokój z młodszą siostrą. Niestety spotkała ją sytuacja, która od dawna prześladuje młode adeptki gimnastyki. Jelena Isinbajewa urosła o parę centymetrów za dużo.

Nie zamierzała jednak porzucić marzeń. W 1997 roku skierowała się w stronę skoku o tyczce. W tamtym czasach kobieca odmiana tego sportu dopiero raczkowała. W momencie, kiedy Rosjanka oddała swój pierwszy skok, rekord świata pań należał do Amerykanki Stacy Dragila i wynosił… zaledwie 4,40. Na dodatek w poprzednich latach tylko tyczkarze byli dopuszczani do startu na igrzyskach. Dopiero w Sydney damski skok o tyczce miał zaliczyć swój debiut.

Isinbajewa na półtora miesiąca przed olimpiadą skończyła zaledwie osiemnaście lat. Nie widziano w niej jeszcze talentu, który zrewolucjonizuje świat tyczki na lata, ale było to przede wszystkim związane z tym, że ledwie trzy lata wcześniej rozpoczęła treningi. I tak zresztą radziła sobie świetnie. W 1999 roku została mistrzynią świata kadetek, a w Sydney liczyła przynajmniej na zaliczenie jednej wysokości.

Nie udało jej się pokonać żadnej. Wszystkie trzy próby ataku czterech metrów okazały się nieudane, a Rosjanka musiała zadowolić się tylko zebranym doświadczeniem. Pod koniec 2000 roku, kiedy wygrała mistrzostwa świata juniorów, powiedziała: – Szczerze mówiąc, nie byłam jakoś specjalnie rozczarowana tym katastrofalnym wynikiem, nawet mimo tego, że miałam szansę na medal. To nie była strata czasu, tylko okazja do nauki.

Nauka zaprocentowała w kolejnych latach. Do 2004 roku “Caryca Tyczki” przegrywała jeszcze ze swoją rodaczką – Swietłaną Fieofanową. Ale kiedy już weszła na tron, królowała nieprzerwanie przez pięć lat, będąc niepokonaną na zawodach mistrzowskiej rangi.

W całej karierze ustanowiła 28 rekordów świata, na jej szyi zawisły trzy medale olimpijskie, łącznie dziewięć razy została mistrzynią świata i Europy (na hali oraz stadionie). Na debiutanckich igrzyskach nie poradziła sobie jednak z wysokością o ponad metr gorszą od swojej późniejszej życiówki. Cóż, jak widzicie na przykładzie Rosjanki oraz innych wielkich mistrzów – nieważne, jak zaczynasz, ważne jak kończysz.

KACPER MARCINIAK

Fot. Newspix.pl


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez