Kontuzje, choroba, ale i ciągła nadzieja. Justyna Korytkowska – polska biegaczka długodystansowa – przeszła w swej karierze wiele: kontuzje liczone dziesiątkami, sześć operacji, dwukrotnie stracone przez urazy szanse na igrzyska. Potem zaszła też w ciążę, zrobiła sobie przerwę macierzyńską. W zeszłym roku do tego wszystkiego doszedł rzadki rodzaj nowotworu. Wygrała jednak i z nim. I wciąż – mimo że ma już 34 lata – wierzy w swoje możliwości oraz upragniony wyjazd na igrzyska.
SEBASTIAN WARZECHA: Profesjonalnie biegasz już ponad 20 lat…
JUSTYNA KORYTKOWSKA: Nawet 25. Większość mojego życia.
Gdybyś miała zrobić podsumowanie swojej kariery, to ile czasu straciłaś już od jej początku – przez kontuzje, macierzyństwo czy też nowotwór?
Niewiele z tego zostałoby na trenowanie. Nie rozpatruję tego w kontekście „straconego czasu”. W swojej karierze popełniłam dużo błędów. Miewałam kontuzje wynikłe z niewiedzy. Po prostu nikt wcześniej nie tłumaczył mi kwestii odnowy biologicznej, pilnowania diety i odpoczynku, tak by organizm był gotowy do następnego treningu. Stąd późniejsze problemy ze zdrowiem. Nasz organizm jest w stanie ileś tam wytrzymać w zdrowiu, ale potem zaczyna się sypać, bo ten trening jest ciężki, długi i wyczerpujący. Uważam, że i tak długo wytrzymałam. Taką możliwość rozwoju gdzie wszystko było zadbane, dostałam dopiero w klubie LŁKS „PREFBET ŚNIADOWO” Łomża. Klub i firma finansowały moje przygotowania, rehabilitacje i wyjazdy do biomechanika ruchu, doktora Ryszarda Biernata z Olsztyna. Decydowaliśmy się zawsze na mocny, ale mądry trening w krótkim czasie bo stale trzeba było gonić z przygotowaniami do sezonu.
Miałam też niewielkie przerwy, zbuntowałam się w ósmej klasie szkoły podstawowej i wtedy poszło to wszystko w odstawkę. Taki typowy okres buntu u nastolatków. W ogóle byłam w tym czasie niegrzeczna. (śmiech) Mam ciężki charakter, co zawsze podkreślam. Przypuszczam, że dałam wtedy rodzicom nieźle popalić. Bieganie najpierw trenowałam do siódmej klasy podstawówki, a potem wróciłam na początku szkoły średniej. Kiedy szkolny trener powiedział „szkoda, straciłaś rok”, to zrozumiałam, że chcę wrócić do tego sportu, do biegania i przy tym zostać. Takie banalne słowa, a zadziałały. Miałam też to nieszczęście, że na początku nie biegałam „swoich” dystansów. Przepadło przez to kilka lat. Dopiero w 2004 roku przeszłam do swojego trenera, późniejszego męża. On ma ten dar jako trener że potrafi wyczuć zawodnika. Zauważył, że mam smykałkę do płotków i przeszkód. Wtedy wszystko zaczęło się fajnie układać, otworzył się worek z medalami.
A czy choroba coś mi zabrała? Tak, ale dużo też dała – choćby świadomość życia i siebie. Przez bardzo długi czas miałam żal, że to mnie spotkało. Uporałam się z tym z pomocą psychologa sportowego, gdzie trafiłam rok po operacji. Jestem silnym charakterem, a ona zaskoczyła mnie, mówiąc, że „do niej przychodzą tylko silne charaktery”. Wcześniej uważałam, że przetrwam to sama. Wznawiałam treningi w przeświadczeniu, że sama sobie świetnie dam radę. Jak się jednak okazało, miałam bardzo dużo żalu. Nie wiadomo tak naprawdę do kogo. Czy do siebie, czy świata, czy pana Boga… Tak naprawdę pewnie do każdego po trochu. Czas choroby nauczył mnie szacunku do życia i sprawił że jestem silniejsza niż kiedykolwiek.
Najwięcej razy miałaś problemy z kolanami.
Do momentu zerwania więzadła krzyżowego nie miałam z nimi żadnych problemów, długo mi służyły. To są właśnie kontuzje, których można było uniknąć, a które wynikały z niewiedzy. Można było poradzić sobie z nimi ćwiczeniami, nie byłyby potrzebne operacje. Jeśli nie ma się jednak pomocy fizjoterapeutów, to tak to wygląda – coś zaczyna boleć, a pomocy szuka się nie tam, gdzie trzeba. Wtedy moja kariera wyglądałaby dużo lepiej. Konsekwencją pierwszego zabiegu był następny ledwie rok później.
Teraz, właśnie w kolanach, odczuwam dodatkowo skutki przyjętej chemioterapii. Ona była podana w bardzo wysokim stężeniu, dootrzewnowo. W tej chwili mam urwany trzon łąkotki, w środę czeka mnie operacja. Kolano funkcjonuje, przebiegałam z nim dwa i pół miesiąca przygotowań do mistrzostw Polski. Przedtem to kolano strasznie puchło, masakra. Nie dawało mi spokoju po treningu. Nie dość, że ból, to i opuchlizna. Podjęłam jednak ryzyko treningu i udało mi się go wykonać. Natomiast nie mogę czekać. Diagnoza jest taka, że kolano na razie mi służy – bo to świeża kontuzja – ale jeżeli teraz nic nie zrobię, to za kilka lat może mi odmówić posłuszeństwa tak bardzo, że nie pobiegam nawet amatorsko. Prędzej czy później będę musiała wykonać tę operację.
Jak to się ma do marzenia o występie na igrzyskach w Tokio?
Nie ma już na to żadnych szans. Muszę mieć operację, a rehabilitacja po niej będzie trwać jakieś pół roku. To jedna z najgorszych kontuzji. Jeszcze pięć lat temu nie zostałaby zdiagnozowana, bo nie było w medycynie takiego terminu. Mój ortopeda już nieraz mnie operował, ratował moje nogi, stopy, kiedyś też kostkę. To, że podjęłam się walki o ten sezon, jest efektem mojej determinacji, leków i odpowiednich ćwiczeń dodatkowych. Specjalistycznych, dopasowanych do mnie, które pozwalały mi funkcjonować z tym kolanem. Boli mnie zresztą też drugie kolano, bo je przeciążam. Z racji tego, że jedno jest do operacji, drugiego po prostu nie ma sensu leczyć. W tym momencie nie mogę więc powiedzieć, że mam szansę na Tokio. Nie mam. Nawet pomijając rehabilitację, to z tym kolanem trenuję teraz raz dziennie, nie jestem w stanie się przygotować tak, jakbym chciała to zrobić. Na igrzyska muszę być w pełni zdrowia, funkcjonować bez bólu i trenować ciężko dwa razy dziennie, by móc myśleć o minimum kwalifikacyjnym.
To będą już trzecie z rzędu igrzyska, na które nie pojedziesz przez kontuzję?
Dokładnie. Jeżeli będzie tak, że po operacji przestaną mnie boleć kolana, to podejmę się ryzyka i spróbuję przygotować się do maratonu w Paryżu w 2024 roku. Choć przeraża mnie bieganie półmaratonu i maratonu. (śmiech) Podziwiam wszystkie osoby, które w nich startują. Sama na treningach biegam długo i to lubię, staż też mam długi, ale chyba coś musi we mnie pęknąć, żebym odważyła się pobiec na zawodach dystans dłuższy niż 10 kilometrów.
Jaki to przyniesie efekt? Nie jestem w stanie powiedzieć. Natomiast na pewno nie podejmę tej walki, jeśli te kolana nadal będą mnie tak bolały. W tym momencie gdy wracam z treningu, to nie jestem w stanie chodzić – taki to ból. W nocy poduszka między kolanami przynosi mi ulgę, staram się jakoś dotrwać do rana. Gdy przetrwam noc i wstaję rano, jest w miarę okej, więc mogę iść na kolejny trening. Ale tylko jeden, a to za mało.
Zaskakuje mnie w takim razie to, co mówiłaś, gdy umawialiśmy się na tę rozmowę – że nie możesz rozmawiać następnego dnia, bo czeka cię ciężki trening.
Tak, wtedy biegałam tysiące. Jestem w stanie wykonać taką dużą robotę, tylko bardzo po niej cierpię. To jest ten minus. Powinnam mieć możliwość wyjścia na drugi trening bez żadnego bólu – to jest komfort treningu i biegania. A w tym momencie dla mnie to nie ma sensu. Teraz tylko przedłużam czas treningów i startów, aż do momentu, gdy będę miała operację. Ten sezon skończyłabym już dużo wcześniej, gdyby tylko pojawił się telefon od lekarza.
Mówiłaś wcześniej, że boisz się maratonu, ale jednak – jako ostateczność – on się w twoich planach pojawia.
Muszę się przełamać psychiczne. Nie boję się długo biegać. Uwielbiam taki trening, gdy leci mi jedna, druga, trzecia godzina na treningu. Lubię satysfakcję z takiego wysiłku, bo po prostu kocham biegać. Natomiast przytłaczające jest to, że nie mam komfortu biegania bez bólu. Chyba tylko to powstrzymuje mnie przed tym wysiłkiem. Dużo już przeszłam, mój obecny stan zdrowia jest składową poprzednich błędów, o których mówiliśmy. Do Tokio się nie przygotuje.
To jednak nie tak, że sportowiec się poddaje – wręcz przeciwnie. Wiem, ilu ludzi po cichu mi kibicuje, ilu przyszło na bieg charytatywny, który rok temu dla mnie zorganizowano. Jestem im niesamowicie wdzięczna, bo to za ich sprawą mogłam wrócić do biegania. Kupiłam choćby specjalistyczny sprzęt, który często ratował mnie w sezonie przygotowawczym. Używam go zresztą do dziś. Mogłam też wyjechać na obóz rehabilitacyjny. Nie przypuszczałam, że ludzie aż tak mi kibicują.
Starałam się uniknąć tej operacji, miałam nadzieję, że DMSO i siarka organiczna mi w tym pomogą. I tak pomogły mi dotrwać do końca sezonu z poważną kontuzją. Dzięki nim przestało puchnąć, zniknęła torbiel pod kolanem, a jeszcze w czerwcu nie mogłam podnieść go do kąta 90 stopni, bo od razu czułam ucisk. Uważam że jak na trenowanie raz dziennie, to i tak idealnie się przygotowałam do tego sezonu i nabiegałam świetne wyniki. To zasługa mojego trenera że umiał mnie poprowadzić na tyle mądrze.
Mam wrażenie, że wytrzymałam ten sezon tylko głową. Po ostatnim starcie nagle wszystko zaczęło mnie boleć, bo wiedziałam, że to już koniec i tak naprawdę zostanie mi tylko takie bieganie na ulicy na dokończenie sezonu.
Na igrzyska w 2012 i 2016 roku, jak wspomnieliśmy, nie mogłaś wywalczyć minimum przez urazy. Jak myślisz, kiedy miałaś największe szanse na wyjazd?
Myślę, że w 2012 roku. Mogłabym powiedzieć, że wtedy miałam 100 procent szans. Do Rio jakieś 95 procent. A do Tokio? Ledwie 20. Zdecydowanie najmniejsze szanse, zwłaszcza po diagnozie.
Przed Londynem zadecydowało złe lądowanie w rowie z wodą.
Skręciłam wtedy kostkę z przemieszczeniem, potem wdała się martwica. Przed Rio, o czym już wspomnieliśmy, zerwałam za to więzadło krzyżowe.
Pomiędzy nimi miałaś za to najlepszy sezon w życiu – w 2014 roku. Ale i wtedy napotkały cię problemy zdrowotne.
Tak, piękny sezon. Zdobyłam wtedy złoto w Szczecinie na Mistrzostwach Polski na 5000m. Właśnie po tym wspaniałym 2014 roku doznałam najpierw kontuzji przy piszczeli, a potem przeniosło się to na kolano biegacza. Wówczas zabrakło mi jeszcze mojego fizjoterapeuty – Ryszarda Biernata – który pewnie wyprowadziłby mnie z tej kontuzji w tydzień. A ja męczyłam się od października do stycznia, gdy ostatecznie zrobiłam operację. Wcześniej miałam też zastrzyki sterydowe, które tę sprawę tylko pogorszyły. Jednak operacja dla sportowca to ostateczność i jeśli tylko można, to lepiej jej nie robić. Dziś każdemu odradzałabym operację, bo długo dochodzi się po niej do siebie i trzeba umiejętnie przejść przez okres rehabilitacji, a to nie jest proste. Ból, jaki temu towarzyszy, nie jest tego wart. Lepiej zrobić to wszystko ćwiczeniami.
Wspominasz nieustannie czy to o braku odpowiednich osób, które pomogłyby ci się uporać z urazami, czy popełnionych po drodze błędach. Myślisz, że gdybyś dziś zaczynała karierę, to wyglądałoby to inaczej?
Tak, zdecydowanie. Mnie zabrakło sztabu, na czele z fizjoterapeutą. Pewnie też pieniędzy na odnowę, bo człowiek często ją odpuszczał, jeśli akurat nie było kasy. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie każdy może mieć przy sobie lekarza, fizjoterapeutę, obeznanego we wszystkim trenera, który prowadzi tylko ciebie… Na warunki polskie to jest wręcz nierealne. Ale niczego nie żałuję. Nie cofnęłabym się w czasie, nic bym nie zmieniła. Pogodziłam się nawet z chorobą, przez którą przeszłam. Tak naprawdę żyję dzięki bieganiu – bez niego nigdy nie pojechałabym do Szwajcarii, gdzie wykryto raka i postawiono szybką diagnozę. Przy nowotworach ta szybkość działania jest najważniejsza. Nie zmieniłabym nic dlatego, że teraz mogę tę wiedzę przekazywać dalej, choćby zawodnikom w klubie – których niedługo będę trenować razem z mężem.
Mogę skierować ich w odpowiednie miejsce, bo przetarłam już te szlaki. Nie jestem, oczywiście, lekarzem czy fizjoterapeutą, ale z doświadczenia wiem, gdzie mogę takiego zawodnika posłać gdy coś zaczyna go boleć. Taka wiedza jest nieoceniona w pracy ze sportowcami. Jeżeli sama nie pojadę na igrzyska, to albo wychowam takiego zawodnika, albo pomogę mojemu mężowi to zrobić. Bo on chce od początku do końca wychować olimpijczyka, który trenowałby właśnie u niego. Nie zawodnika, który przyszedłby od kogoś innego, albo zaczynał z nim jako trenerem, a na igrzyska jechał, będąc już u innego trenera, tylko takiego, który będzie wyłącznie jego podopiecznym. Wiem, że uchronię wielu zawodników w klubie przed powtórzeniem moich błędów. I jeżeli mi nie będzie dany wyjazd na igrzyska, to wierzę że im się uda.
Przejdźmy do choroby, skoro o niej wspomniałaś. Zaczęło się niewinnie – od bólu brzucha.
Tak, było to dość niepozorne. Kiedy zaczęło mnie boleć pierwszego dnia, ubrałam dres i wyszłam na trening. Przetruchtałam 230 metrów i zakończyłam trening. Nie byłam już w stanie podnieść kolana do góry. Pomyślałam jednak, że to zwykły ból. Przy treningu wyczynowym to naturalne, normalne, że wszystko cię boli. Takie miałam myśli. Natomiast jak już kolejnego dnia nie wyszłam na trening. A robiłam naprawdę wszystko, żeby mi przeszło. Próbowałam Ketonalu, solanki, bo ból promieniował też na nerki. Gdy to nie pomogło, to intuicyjnie czułam, że to coś poważnego i musimy jechać do szpitala.
Po swoich kontuzjach do bólu byłaś już przyzwyczajona?
Dokładnie. Coś bolało? Okej. Czasami się stosowało metodę ból na ból i trenowało dalej. Bywało, że przechodziło, a bywało, że nie i kończyło się kontuzją.
W tym przypadku faktycznie trafiłaś jednak do szpitala. Co było dalej?
Wszystko działo się bardzo szybko. Wystarczyła chwila na zarejestrowanie, tam nie ma kolejek – wchodzi się i natychmiast po rejestracji biorą na badania. Mocno mnie zaskoczyło to, że natychmiast działają tam, gdy chodzi o młode osoby. To jest dla nich priorytetem. Nie czekają. Będąc w poczekalni dosłownie przez pół minuty, sięgnęłam po wodę –z bólu nic nie jadłam, więc chciałam się chociaż napić wody – a za moimi plecami pielęgniarka, która dopiero co przyjęła moje zgłoszenie, już wołała, na badania. To było pierwsze zaskoczenie. Później też zaskoczyło mnie samo postępowanie. Pełen profesjonalizm. Najpierw wywiad, potem badanie. Gdy to nie dało efektu, robiło się kolejne i kolejne, i kolejne. W pewnym momencie mieli tam problem z rezonansem magnetycznym. Pierwotnie mówili, że wykonają go następnego dnia, więc chciałam wrócić do dziecka, a na badanie przyjechać kolejnego dnia. Jednak lekarze już mnie nie wypuścili i sprowadzili technika, żeby móc zrobić badanie. Technik dotarł w godzinę, więc jak weszłam do szpitala o 9, tak o 17 już wiedziałam, że będę operowana.
Po rezonansie zdążyłam tak naprawdę tylko wjechać na trzecie piętro. Mój mąż wszedł wtedy do sali, gdzie byłam, a oni we czwórkę przyszli zapytali się mnie, jak się czuję. Powiedziałam, że leki przeciwbólowe działają i mogłabym tak naprawdę wyjść do domu. Wtedy poinformowali mnie, że rezonans wykazał wodę albo płyn w jamie brzusznej i muszą mnie operować. To było straszne, bo wiedziałam już, że to koniec sezonu i cała ta sprawa to coś poważnego.
Uderzające jest to, że cały czas mówisz w liczbie mnogiej – „czterech lekarzy”, „oni”. Wspominasz o całym zespole, który się tobą zajął.
Tam najpierw była młoda lekarka, która – tak mi się wydaje – przyuczała się i robiła ze mną wywiad. Jak czegoś nie wiedziała, to wychodziła, po chwili wracała i dalej mnie pytała. Przed samą operacją, a po rezonansie, przyszedł anestezjolog, który wszystko mi wyjaśnił: „będziesz miała wykonany taki zabieg, będzie polegać na tym i na tym, będziesz po nim odczuwała ból w tętnicy podobojczykowej. Nie przejmuj się tym, w razie czego nas zawołaj, damy ci leki przeciwbólowe”. Dostałam pełną informację. Dziesięć razy powtarzali mi, gdzie mam przycisk, którym mogę kogoś zawołać, gdybym tylko potrzebowała pomocy. Mogłam sobie nawet wybrać menu na śniadanie, obiad czy kolację. Do tego deser, kawa, mleko do kawy… Gdybym była w stanie to zjeść, to pomyślałabym, że jestem w jakimś pięciogwiazdkowym hotelu.
Tam jest opieka medyczna na zupełnie innym poziomie niż u nas. To jest uderzające. Biorąc jednak pod uwagę to, jak zaopiekowano się mną przy okazji drugiej operacji w Lublinie i jakie podejście mają tam do pacjentów onkologicznych, to jest to porównywalny poziom. Nie wiem, jak jest na innych oddziałach, ale na onkologicznym dostałam taką samą opiekę i takie samo wsparcie. Różniło się co najwyżej detalami i może nieco szybkością działania. Natomiast opieka, informacja, podejście lekarzy czy ich wiedza – tu już różnic nie było.
W czasie operacji lekarze już wiedzieli, że to nowotwór. Śluzak rzekomy otrzewnej, mówiąc dokładniej. Kiedy dowiedziałaś się ty?
Pięć dni po operacji. Miałam żal do swojego męża i osób, które o tym wiedziały, a mi nie powiedziały. Choć zrobiły to dla mojego dobra. Sama miałam tylko świadomość, że wycięto mi wyrostek robaczkowy. Myślałam, że za kilka dni wrócę do treningu. Nikt mi nie powiedział, że w wyrostku był rzadki nowotwór, który pękł i rozlał się do środka. Żeby usunąć rozlany śluz, trzeba było mnie jeszcze raz otworzyć i przeprowadzić drugą operację.
W dzień po tej przeprowadzonej w Szwajcarii na konsultację przyszedł chirurg i ordynator całego oddziału. To on powiedział Monice, naszej tłumaczce, że na dziewięćdziesiąt procent będę miała rozcięcie całkowite brzucha po to, żeby wyczyścić wszystko, co zostało i właśnie tak się to operuje według ich wiedzy. Lekarze w Samedan mieli z tym nowotworem styczność po raz pierwszy, więc zebrali się do konsultacji w Chur i później przesłali mi notatkę. Bo sami nie mieli takiego sprzętu, mogli tylko usunąć zmianę nowotworową i przekazać ją do histopatologii, żeby stwierdzić dokładnie, co to jest. Chirurg dodał też, że muszę się zgłosić natychmiast do specjalistycznej kliniki, żeby ratować życie. Tego początkowo nie wiedziałam. Samą diagnozę usłyszałam dopiero przy wyniku histopatologii.
Myślisz, że gdybyś dowiedziała się od razu, to byłoby lepiej?
Człowiek w takich sytuacjach przez chwilę myśli sobie, że był przez kogoś oszukany, bo powinien to wiedzieć. Z drugiej strony jednak dobrze, że miałam te pięć dni po operacji na rekonwalescencję. Bo źle się wtedy czułam, źle wyglądałam i dużo spałam. Monika widziała, że jestem wycieńczona. Później mówiła, że nie miała sumienia mi przetłumaczyć diagnozy po tym, jak „spojrzała w moje duże, brązowe oczy”. Po prostu nie miała tyle siły, bo widziała wszystkie moje starania jako sportowca. Tak naprawdę mało komu o tym wszystkim mówiłam. Dlatego niektórzy wciąż mają wątpliwości, czy ja w ogóle zachorowałam, bo tak szybko doszłam do siebie. Nawet leżąc w szpitalu myślałam jedynie o tym, żeby ktoś, kto mnie odwiedza, nie widział, jak cierpię. Chciałam jak najszybciej dojść do siebie i zostawić to za sobą. Ludzie myślą „och, jak ona wspaniale sobie z tym poradziła, w ogóle nie widać tej choroby”. Nie obchodzi mnie jednak, co ktoś pomyśli o tym, co przeszłam. Tylko ja to wiem, a moim zadaniem było żyć i jak najszybciej z tego wyjść.
Mój mąż też płakał ukradkiem, ale przy mnie udawał twardziela. A było mu strasznie ciężko, bo też już wiedział o nowotworze. Był dla mnie wtedy opoką. W ogóle taka sytuacja jest trudna i dla samej osoby chorej – choć myślę, że dla mnie nawet mniej – i dla osób, które są obok. Świat zwalnia, a strach czuć w każdym oddechu. Cierpią, bo wiedzą, jakie mogą być tego skutki.
Było tym trudniej uwierzyć w to wszystko, że uprawiasz sport zawodowo i w teorii twój organizm powinien być zdrowszy?
Tak. Może zacznę od tego, że blizny są testamentem przetrwania, nieważne skąd się wzięły. To coś do noszenia z dumą, bo każda ma ze sobą inną historię. Jednocześnie miłuję i nienawidzę blizn po bitwach z rakiem i operacjach na przestrzeni lat. Łącznie przeszłam sześć operacji i w sumie dobrze, że miały miejsce, bo często oddawały mi zdrowie lub ratowały życie. Ale nie cierpię blizn za to, że są. Pierwsza operacja w 2010 roku zostawiła ślad na stopie. Druga, w 2012, na stawie skokowym. Trzecia, w 2015, na kolanie. Czwarta, rok później, po raz drugi na tym samym kolanie po zerwaniu więzadeł. Przez całe sportowe życie miałam 26 ciężkich kontuzji. Chciałam, żeby kolejnych szram nie przybywały. Przecież i tak już wystarczająco dużo wycierpiałam.
Tak się jednak nie stało. Po usunięciu guza w maju, a później w lipcu 2019 roku, doszły kolejne blizny chirurgiczne. Nie jestem pewna, czy żyłabym dziś bez tych operacji, których wtedy potrzebowałam. Patrzyłam w lustro i mówiłam: “Hm, już nigdy nie będę wyglądać tak samo”. Operacja zostawiła dziewięć blizn na brzuchu, jedną obok drugiej. I pozostawiła mnie z trwale uszkodzonymi mięśniami, które dla sportowca są bardzo ważne. Nie byłam przygotowana na taką diagnozę w wieku 33 lat, jako czynny sportowiec i świeżo upieczona matka. Zdolność ciała do odbudowy jest jednak piękna. A ja wymyśliłam swoje życie od nowa i wróciłam by gonić marzenia na bieżni. Choć czuje się jak pechowiec, to cieszę się że żyję, walczę i biegam. Ciężko było nie moc biegać miesiącami, bo rekonwalescencja się przedłużała. Moje blizny to przetrwanie. Uczą mnie ogarniać swoje ciało i czcić jego siłę. Opowiadają historię mojego życia i cieszę się, że to jeszcze nie koniec.
Wyświetl ten post na Instagramie.
Wspominałaś, że masz silny charakter, ale czy on, paradoksalnie, nie przeszkadzał? Mówiłaś kiedyś, że wielką ulgę przyniósł ci moment, gdy w końcu poinformowałaś na swoim Facebooku o chorobie.
Tu zadziałała zadaniowość sportowca. W ten sposób poradziłam sobie z chorobą, tak samo jak zadaniowo podchodzę do pracy na treningach. Bez dyskusji, bez kwestionowania poleceń. Dzięki temu poukładałam w głowie wszystko, co mam zrobić. Nawet spisanie testamentu. Bo myślałam sobie, że jeżeli nawet się to wszystko nie uda, to zostawię swoją ostatnią wolę.
Zadaniowość pomogła w znalezieniu odpowiedniej opieki – co było trudne, bo kompletnie nie wiedziałam, gdzie w Polsce szukać takiego ośrodka, a potem w dodatku nie mogłam się tam dodzwonić. Dopiero gdy z pomocą przyjaciółki znalazłam lekarza, ustaliłam termin zabiegu, byłam na wizycie i przetłumaczyłam z niemieckiego całą dokumentację, to wtedy stwierdziłam, że mogę poinformować najpierw rodzinę, a potem kibiców.
Wiadomo, że były pytania. „Byłaś w formie, teraz cisza. Co się dzieje? Wracasz? Startujesz?”. Andrzej, mój mąż, jeździł na zawody, ludzie pytali: „Co tam u Justyny? Startuje? Jak coś to mamy tu fajny bieg, byle wybiegała minimum”. Nie dało się opędzić od takich pytań. Dla mnie to było pewne rozwiązanie – jak to ogłosiłam, to spadł mi kamień z serca, właściwie wszystko ze mnie zeszło. A potem poszła lawina wsparcia.
Tuż przed diagnozą miałaś bardzo dobre wyniki badań, prawda?
Tak, w wynikach krwi niczego podejrzanego nie było. Miałam objawy jelitowe, podobne do grypy żołądkowej. Że tak powiem: człowiek się zesra, ale weźmie leki i żyje. (śmiech) Pojawiały się problemy z nietrzymaniem moczu czy kału. Często bolał mnie żołądek. Finalnie okazało się, że tak objawiał się nowotwór. A ja mówiłam sobie: „kurczę, może to po ciąży?”. Nie wiem, może to charakterystyka tak rzadkiego nowotworu. Przede wszystkim byłam też stale, chronicznie zmęczona. Wstawałam zmęczona, kładłam się zmęczona. I na to też nie zwracałam uwagi, bo zrzucałam to na ciężkie treningi.
Wspomniałaś wcześniej o testamencie. Po drugiej operacji – tej wykonanej w Lublinie, kiedy już wszystko zakończyło się sukcesem – podarłaś go i wyrzuciłaś, czy nadal istnieje?
Jest, czeka sobie. Może się nie przydać, ale jest. Nikomu go nie pokazuję, nawet mąż nie wie, gdzie go schowałam. Jeśli będzie taka potrzeba, to po prostu powiem, gdzie leży. Każdemu polecam coś takiego napisać, bo chodzi nie tylko o nowotwory. Możemy wyjść na spacer i nie wrócić do domu, bo potrąci nas samochód. Wypadków losowych jest bardzo dużo. Jeżeli mamy rodzinę i nagle możemy kogoś zostawić, to trzeba się na to przygotować. Nieważne, ile się ma lat. Nieważne, że teraz jest dobrze. Oczywiście, trzeba myśleć pozytywnie, patrzyć w przyszłość. Wszystko robić tak, by żyć godnie i dobrze. Jednak trzeba też być przygotowanym na ten najgorszy scenariusz. Każdemu polecam taki testament stworzyć.
Pomaga poradzić sobie ze strachem przed śmiercią?
To jest chyba taki kolejny etap ulgi. Ja już się śmierci nie boję, jestem na nią przygotowana. Gdy ogłosiłam chorobę przez Facebooka, poczułam ulgę. Gdy napisałam ten testament, poczułam ją po raz drugi. Bo gdyby coś się stało, to moja rodzina jest bezpieczna – w pewnym sensie zaopiekowałam się nimi.
Po drugiej operacji znalazłaś na Facebooku grupę, gdzie były osoby z Polski, które zmagały się z tym samym nowotworem. Ile ich było?
Gdy się do niej zapisywałam, byłam w niej jedenastą osobą.
To chyba najlepiej pokazuje, jak wąska jest grupa ludzi z takimi doświadczeniami?
Tak, te osoby są jednak bardzo dociekliwe. Szukały badań prowadzonych w Stanach Zjednoczonych, bo tam jest więcej przypadków tego nowotworu. Opowiadały o sobie, o tym jak były leczone z pełnym rozcięciem brzucha – czyli od spojenia łonowego do klatki piersiowej. To rozcięcie często wykonywano podwójnie, bo był nawrót choroby, więc ta blizna była cięta po raz drugi. Ja miałam podwójnie ciętą bliznę podpępkową, więc wiem, co to znaczy. Nie wyobrażam sobie za to nie móc oddychać po operacji, jak one to opisywały. Cieszę się niezmiernie, że – pomimo podpisania zgody na pełne rozcięcie brzucha – udało się u mnie wszystko przeprowadzić laparoskopowo. Lekarze wzięli pod uwagę to, że jestem sportowcem, więc chcieli mnie dla tego sportu uratować. Z pełnym cięciem nie miałabym szans na powrót do rywalizacji.
Miałaś początkowo opory przed rozmawianiem o chorobie, udzielaniem o niej wywiadów?
Na początku tak. Później temat choroby był już dla mnie zamknięty i może dlatego chciałam rozmawiać o niej mniej, żeby nie przywoływać tych wspomnień. A teraz? Teraz to już statystyka, jak każdy kolejny medal, który zdobywałam. Nie przeżywam już tego tak samo jak za pierwszym wywiadem. Wiem, że już to pokonałam i mogę powiedzieć, że bieganie uratowało mi życie, że jestem szczęśliwą posiadaczką ledwie kilku dziur w brzuchu, że dzięki pobytowi w Szwajcarii żyję… Mogę tak wymieniać w nieskończoność. Miałam sporo szczęścia. Pomogli mi ludzie, pomogli sponsorzy. Dzięki nim byłam w stanie finansowo udźwignąć ciężar przygotowań.
Dziś widzę plusy choroby. Jestem bardziej świadomą osobą. Wiem więcej. Mogę to teraz przekazywać dalej. Możliwe, że moja kariera wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby nie było tej choroby, ale pewnie nie miałabym obecnej świadomości. Jedno bez drugiego nie istnieje. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy byłabym tak empatycznym człowiekiem, może byłabym jeszcze większą zołzą. (śmiech) Choć mój charakter się przesadnie nie zmienił, a myślę, że dzięki niemu byłam w stanie tak walczyć z tym intruzem.
Wyświetl ten post na Instagramie.
Zapytałem o opory dlatego, że gdy zadzwoniłem najpierw do twojego męża, to stwierdził, że chętniej zaczęłaś mówić o swoich doświadczeniach, kiedy pojawiły się osoby, które też się z czymś takim zmagały i pisały ci, że twoje słowa im pomogły. To pozwalało poczuć, że cała ta przebyta droga miała jakiś sens?
Przede wszystkim, ja nie jestem jakimś księdzem Robakiem, który całe cierpienie tego świata weźmie na swoje barki. Takie osoby, gdy się zgłaszały, starałam się podtrzymać na duchu, pomóc i wesprzeć dobrym słowem. Jestem na nie otwarta, ale każdy taki przypadek to dla mnie bardzo duże obciążenie. Wiem, co ci ludzie przeżywają. To nie jest proste powiedzieć komuś: „trzymaj się, będzie dobrze”, bo w wielu przypadkach nie będzie. Dla mnie satysfakcjonujące jest to, że mogę ludziom powiedzieć, co mi pomogło, co sprawiło, że jestem tak silną i wierzącą osobą, i jak mogą walczyć. Mam siłę namawiać ich na badania profilaktyczne. Mimo tego, że wcześniej miałam bardzo dużo pretensji i żalu. Czasami przyniesie to efekt, a czasami nie przyniesie żadnego, bo w niektórych przypadkach jest po prostu za późno.
Bardzo boli mnie to, że w dobie koronawirusa wzrosły zachorowania na nowotwory w Polsce. Chodzi o te ciężkie przypadki. Nie mówi się o tym, a ludzie zgłaszają się do lekarzy o tych kilka miesięcy za późno. To boli, bo gdyby tak się nie działo, ludzie nie umieraliby tak często z tego powodu. Przy niektórych nowotworach umieralność wynosi sto procent. A na COVID ułamek procenta. Świat zmierza w złym kierunku, wydaje się pieniądze nie na to co trzeba. Ludzie trafiają do lekarzy za późno.
Przez to, że sama zachorowałam, teraz namawiam ludzi, by chodzili na badania. Bo w pewnym momencie trzeba. Po 50 roku życia u mężczyzn, po 25 u kobiet. Choć można i wcześniej, bo to tylko takie medyczne założenie, że kobieta dopiero po 25 roku życia powinna zrobić pierwszą cytologię, żeby uniknąć raka szyjki macicy. Mówię wszystkim o badaniach profilaktycznych. Jeżeli nie chcą czekać w kolejkach, to niech idą i dadzą sześć złotych na podstawową morfologię. Niech sprawdzą, czy wszystko jest okej. To nie kosztuje dużo, zajmuje ledwie chwilę przed pracą, a może wpłynąć na nasze dalsze życie. Teraz mam na to siłę, wcześniej mi jej brakowało. Wiem, że ta choroba jest właśnie po to. Może kogoś w ten sposób uratuję.
W moim przypadku zdiagnozowanie tego raka wcześniej nie było realne, ale w większości nowotworów da się tę diagnozę postawić i szybko zareagować. Bardzo często ratuje to później życie, bo nowotwór w dzisiejszych czasach nie jest żadnym wyrokiem.
Da się zauważyć, że ludzie często się nie badają, bo się boją. A jeśli nie znają wyników, to mogą sobie wmawiać, że nic nie mają.
Tak jest. I właśnie to próbuję odkręcić. Nie bój się, że coś wyjdzie. Po prostu zrób badania profilaktyczne. Ludzie mają tendencję do myślenia pesymistycznego. „Po co mam iść, jeszcze coś znajdą i będę się potem z nimi męczyć?”. Może się okazać, że tego czasu już nie masz. Nie skazuj się na to z góry tylko dlatego, że się boisz. Staram się zmienić to postrzeganie świata i naszej opieki zdrowotnej. Wiem, że to kuleje. Ale mówię im: „zarabiasz? Wydajesz te pieniądze na jakieś niepotrzebne rzeczy? Zostaw taką samą kwotę na prywatną wizytę, jeśli nie chcesz stać w kolejkach. Zainwestuj w siebie”.
Kiedyś miałam znajomego, który uprawiał biegi. Jak dostępność sprzętu była jeszcze mocno ograniczona, to on się tym nie przejmował. Nie kupował nowych koszulek, jak wygrał bieg czy dostał stypendium. Zamiast tego szedł do sklepu, brał owoce, warzywa, izotoniki, żeby tylko wspomóc organizm przy ciężkich treningach. Dla mnie, jako młodej zawodniczki, był to przykład na to, że trzeba zainwestować w siebie. To jest właśnie profilaktyka, o której ludzie myślą często źle. A ja po chorobie mogę im mówić, że jest inaczej. Ta choroba była właśnie po to.
ROZMAWIAŁ SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Aleksandra Szmigiel/Archiwum Justyny Korytkowskiej