Podczas igrzysk w Londynie zdobyła swój pierwszy złoty medal olimpijski. Miała wówczas 15 lat i dokonała tego w iście kapitalnym stylu – do rekordu świata zabrakło jej nieco ponad pół sekundy. Rok później była już nie do zatrzymania. Niemal każda wielka impreza, każdy ważny wyścig kończył się tak samo – dominacją Katie Ledecky. Długo musiała czekać, aż wyrośnie jej choćby jedna godna rywalka. Wreszcie się doczekała. Ariarne Titmus jest wciąż nastolatką, ale też jedyną osobą, która może przeszkodzić Amerykance w zostaniu najbardziej utytułowaną pływaczką w historii IO.
Na początku tego miesiąca znowu zrobiło się o niej głośno, za sprawą filmiku, który wrzuciła na Instagrama. Trzeba przyznać, że robi on wrażenie. Ledecky umieszcza na swojej głowie szklankę czekoladowego mleka, a następnie przepływa w ten sposób całą długość basenu, nie wylewając ani kropli. Na koniec triumfalnie chwyta naczynie i bierze łyka napoju.
Nieco później jej wyczyn powtórzył wielokrotny mistrz olimpijski Mark Spitz. Starszy od Katie o niemal 50 lat. Przypomniał tym samym coś, co każda obeznana w temacie osoba wie doskonale. Jak masz dobrą technikę, możesz pływać bez ruszania głową. Ale Amerykanka oczywiście nie chciała nic udowadniać, po prostu w kreatywny sposób zabawiła się social mediami. Swoje zresztą już udowodniała wielokrotnie.
Gdyby w 2018 roku nie zrezygnowała ze studiów w Stanford, byłaby tuż po zakończeniu swojego ostatniego etapu edukacji. Postanowiła jednak wyrwać się ze szponów NCAA, aby móc czerpać korzyści z umów sponsorskich. Ma dopiero 23 lata, ale swój pierwszy medal olimpijski zdobyła jeszcze w Londynie. Jest tak utalentowana, że, kierując się najbardziej leniwym porównaniem, można byłoby określić ją jako żeński odpowiednik Michaela Phelpsa.
Jej miłość do pływania wzięła się z… matematyki. Fascynowało ją jak ułamek sekundy czy jeden ruch ręką, niewielka różnica na płaszczyźnie kilkuminutowego wyścigu, mogą zrobić różnicę. Od kiedy weszła na szczyt, po prostu nie chce z niego zejść. Ale przed konkurencją nie musiała się wcale zaciekle bronić, bo przyjęło się, że nikt nie ma do niej startu. Rywalizowała sama ze sobą, ze swoimi rekordami. Aż do ubiegłego roku. To wtedy, praktycznie po raz pierwszy w karierze, została zdetronizowana.
Lustrzane odbicie
Wyglądały nieco podobnie. Kiedy stały obok siebie na podium i pozowały uśmiechnięte do wspólnego zdjęcia, można było je wziąć za dalekie kuzynki. Na twarzy Katie nie dało się już dostrzec elementu smutku czy złości, ale miała do nich prawo. W tej konkurencji nie zwykła przegrywać – podobnie zresztą jak na każdym innym dystansie stylem dowolnym. Tym razem złoto świeciło się jednak w ręce Ariarny Titmus.
Nastoletnia Australijka próbowała dorwać ją od dłuższego czasu. Podczas mistrzostw świata w Kazaniu w 2017 roku była jeszcze zbyt młoda. Zdołała wywalczyć kwalifikację na imprezę, ale do awansu do półfinałów na 200 metrów stylem dowolnym zabrakło jej siedemnastu setnych sekundy. Amerykanka jeszcze nie czuła jej oddechu na plecach, to oczywiste. Jednak to akurat wtedy świat pływania dowiedział się, że Katie nie jest nietykalna. W finale przegrała ze starszą od dziewięć lat Federicą Pellergini. Srebrny medal co prawda wstydu nie przynosi, jednak ona po prostu tego odcienia nie znała.
Rok później Titmus nie była już ciekawostką. Mistrzostwa Pacyfiku nie uchodzą za najbardziej prestiżową pływacką imprezę, ale udowodniła podczas nich, że przed nią w światowej czołówce znajduje się już tylko jedno nazwisko. Ledecky zgarnęła cztery złote medale, w tym dwa na 400 oraz 800 metrów, gdzie toczyły bezpośrednią rywalizację. W drugiej z tych konkurencji triumfowała z przewagą niemal ośmiu sekund. Na krótszym dystansie dzieliło je już zaledwie 1,16 sekundy.
Trener Titmus codziennie wykrzykiwał na basenie nazwisko Ledecky, aby dodać jej motywacji. To pomagało. Jak później mówiła, nie robiłaby takich szybkich postępów, gdyby nie ona. Stała się jej obsesją, punktem na mapie, do którego chciała dotrzeć. Wiedziała, że jeśli chce wygrywać, nie ma innej opcji – musi pokonać tą, która jest obecnie najlepsza na świecie, a może i w całej historii. Trafiła na jej czasy, trafiła na okres jej dominacji, ale nie zamierzała składać broni.

Ariarne Titmus podczas mistrzostw w Gwangju
Mistrzostwa globu w Gwangju były już niezwykle ważną imprezą. Najważniejszym przystankiem przed igrzyskami, okazją do sprawdzenia, gdzie w tym momencie się znajduje. Oczywiście wszyscy stawiali na Ledecky. Od 2013 do 2017 roku wygrała czternaście złotych medali mistrzostw świata. Żadna pływaczka w historii nie uzbierała ich więcej. Noga poślizgnęła się jej tylko dwa lata temu, ale akurat na dystansie 200 metrów, za którym nigdy specjalnie nie przepadała.
Nie chciała nawet myśleć o powtórce. Podczas konferencji prasowej ani Ledecky, ani jej trener Greg Meehan nie wspominali słowem o innych zawodniczkach. Amerykanka jakby unikała tematu Titmus. Nie dostrzegała rywalki. Ale czemu się temu dziwić? Wygrała tyle medali i po prostu zapracowała na poczucie, że zagrozić może jej tylko własna słabość. Kiedy jednemu z dziennikarzy udało się pociągnąć za język trenera Katie, pytając bezpośrednio o Australijkę, ten odpowiedział, że “każda, jakakolwiek rywalizacja jest dobra dla mistrzostwa”.
Szybko okazało się, że ta impreza nie będzie dla niej tak udana, jak wszystkie poprzednie. Ale wcale nie z powodu Titmus, a przeziębienia, które zmusiło ją do wycofania się z rywalizacji na 1500 oraz 200 metrów. I to mimo tego, że w pierwszej z tych konkurencji zdołała już wywalczyć kwalifikację do finału. Pozostały jej dwa indywidualne wyścigi. Pierwszy na horyzoncie – 400 metrów stylem dowolnym.
Od początku wyglądał na pojedynek dwóch zawodniczek. W połowie dystansu niewielką przewagę miała Titmus. Jednak Ledecky, jak to ma w zwyczaju, odpaliła po dwusetnym metrze. Szybko zbliżyła się do rywalki, a następnie ją wyprzedziła. Przed ostatnią setką miała pół sekundy zapasu. Kolejny odcinek pokonała równie znakomicie i wydawało się, że nic nie może jej wyrwać zwycięstwa. Ale nagle, kiedy do finiszu zostało tylko pięćdziesiąt metrów, Australijka zaczęła jak szalona odrabiać straty. I wygrała.
– Miałam już tylko ostatni nawrót do pokonania, ale w pewnym momencie poczułam się, jakby ktoś mnie związał. Moje nogi były po prostu martwe. Oczywiście, Ariarne to wykorzystała – mówiła po wyścigu Ledecky. Na początku była wściekła, ale z czasem nerwy jej przeszły. Kiedy stanęła na podium, wyglądała już na absolutnie zrelaksowaną. A potem w rozmowie z mediami powiedziała, nawiązując do srebrnego medalu, który wisiał jej na szyi: – To mnie dziwnie kłuje, czuję się inaczej.
Trener Titmus – Dean Boxall – sugerował, że jego zawodniczka obudziła bestię. – Wygląda na złą, wściekłą. Ona na pewno powróci. Będzie jak tygrys uwolniony z klatki. Złoty medal jest wciąż wielką sprawą dla Arnie (zdrobnienie od Ariarne przyp-red), jasne. Ale co to oznacza dla Ledecky? Wciąż jest złotą medalistką olimpijską, a Arnie wciąż jest czarnym koniem.
Podkreślił też, że Australijka mogła popłynąć lepiej. – Myślę, że egzekucja tego wyścigu nie była perfekcyjna. To był dobry wyścig, oczywiście…. ale po prostu mógłby być lepszy. Prawie straciła szansę na wygraną.
Dmuchanie na zimne? Oczywiście. Nie chciał, żeby jego zawodniczka nagle zyskała miano wielkiej mistrzyni, w niczym by jej to nie pomogło. Mogłoby tylko co najwyżej dodać niepotrzebnej presji.
Szczególnie że, z bezstronnego punktu widzenia, Titmus nie może uchodzić za faworyta w kontekście następnej wielkiej imprezy. W końcu sześć dni po niespodziewanej porażce Ledecky się odkuła, pewnie sięgając po triumf na 800 metrów. Australijka była dopiero trzecia, przegrała też z Włoszką Simoną Quadarellą. Na dodatek Amerykanka zmagała się w Gwangju z przeziębieniem. Możemy tylko spekulować, jak mocno to wpłynęło na jej dyspozycję.
Australijskie media nie miały jednak wątpliwości – mamy do czynienia z narodzinami nowej, wielkiej rywalizacji w światowym pływaniu. Podobne nadzieje żywiła Ariarne Titmus: – Teraz być może jest podekscytowana, że będzie musiała ze mną walczyć.
Tokio powie prawdę
U Katie nic się nie zmieniło. Poprzeczkę zawiesiła sobie najwyżej, jak się dało. Z przyszłorocznych igrzysk olimpijskich zamierza wrócić z pięcioma złotymi medalami. W Rio do takiego wyczynu zabrakło jej jednego krążka z najcenniejszego kruszcu, bo w sztafecie 4×100 metrów kraulem Amerykanki przegrały… a jakże, z Australijkami.
Jeśli osiągnie swój cel, dobije do liczby dziesięciu złotych medali. W medalowej klasyfikacji wszech czasów byłaby zatem tylko za Phelpsem, autorem dwudziestu trzech olimpijskich triumfów. Nie ma co ukrywać, że nawet gdyby utrzymała formę do Los Angeles 2028, swojego rodaka nie pobije. Pływa w końcu tylko jednym stylem, nie ma tylu okazji do zdobywania krążków, co on. Ale to nic złego. I tak ma szansę stać się najwybitniejszą pływaczką w historii. Obecna rekordzistka – Jenny Thompson – wygrała osiem olimpijskich wyścigów, trzy razy była druga, raz trzecia.
Ledecky jest zdeterminowana. Informację o przesunięciu igrzysk przyjęła w sposób typowy dla osoby zadaniowej. – To była właściwa decyzja. Teraz są tylko dwie opcje: jako sportowiec możesz tę decyzję zaakceptować albo tego nie zrobić. Jak zawsze nie skupia się na przeszkodach, tylko celach. Kiedy z powodu restrykcji związanych z pandemią nie mogła korzystać z olimpijskich basenów, trenowała… u swoich sąsiadów w ogródku. Posiadają oni bowiem basen o długości 25 metrów. Nikogo nie zdziwi, jeśli w Tokio po raz kolejny zdominuje konkurencję.
Istnieje jednak druga strona medalu. Świat po prostu idzie do przodu. Katie Ledecky była rekordzistką świata na dystansach 400, 800 i 1500 metrów stylem dowolnym. No właśnie, była. Obecnie nie dzierży żadnego rekordu świata, nawet w sztafecie. Ariarne Titmus niby jest od niej młodsza o zaledwie trzy i pół roku, ale w świecie pływania to naprawdę szmat czasu. Szczególnie że życiowa forma pływaczek często przypada na okres nastoletni, w przeciwieństwie do panów, którzy zazwyczaj najlepiej pływają jako dwudziestokilkulatkowie.
Można powiedzieć, że Ledecky zdążyła już przejść drogę od dziecka, przez młodą gwiazdę, do weteranki. I choć wciąż bezsprzecznie jest najlepsza, to da się uwierzyć, że jej porażka w Tokio faktycznie wchodzi w grę. Tylko czy dziewczyna porównywana do Michaela Phelpsa, o której mówiono niegdyś, że może ścigać się z mężczyznami, faktycznie da sobie wejść w drogę?
KACPER MARCINIAK
Fot. Newspix.pl