Zaczynamy zabawę! Święto lekkiej atletyki zazwyczaj odbywało się w zupełnie innym terminie i w totalnie innym miejscu, aż tu nagle przyszli szejkowie z workami pieniędzy. W tym roku mistrzostwa świata rozgrywane są więc na przełomie września i października w gorącej Dausze. Tak gorącej, że organizowanie ich w lecie nie miałoby najmniejszego sensu. Ba, nawet teraz temperatury oscylują w okolicach 40 stopni, przez co na przykład maraton kobiet wystartuje o północy. My mamy gorącą nadzieję, że biało-czerwoni zadbają o to, żeby również emocje miały właściwą temperaturę. Za nami pierwsze starty i „pierwsze porażki i pierwsze sukcesy”.
Lekkoatletyczne mistrzostwa świata z miesiącem sierpniem są związane mniej więcej tak, jak Leo Messi z Barceloną, Karol Strasburger z Familiadą, Tom z Jerrym, a Marcin Najman z klepaniem w matę ringu. Słowem: nierozerwalnie. Kilka razy w historii zdarzało się, że zawody zahaczały także o wrzesień (Daegu, Osaka, Rzym), ale każda z szesnastu edycji odbywała się głównie w sierpniu. Piękna tradycja, kultywowana od 1983 roku przegrała jednak z decyzją o tym, żeby zorganizować największą imprezę roku w stolicy Kataru. W tamtym zakątku świata w sierpniu odejście od klimatyzatora na odległość większą niż kilka metrów jest traktowane jako próba samobójcza i o biciu żadnych rekordów świata nie może być nawet mowy. Teraz jest trochę mniejszy upał, ale i tak warunki są całkowicie ekstremalne. Organizatorzy robią więc co mogą, żeby warunki do uprawiania sportu były lepsze. A mogą dużo, bo pieniędzy u nich jest prawie tyle samo, co piasku na pustyni. Stadion, choć otwarty, jest więc klimatyzowany. Temperatura odczuwalna w czasie zawodów ma wynosić około 22-23 stopni. Na stadionie można robić cuda, to tylko kwestia budżetu. Gorzej mają maratończycy, którzy przecież nie będą biegać stu okrążeń wokół stadionu. Ich czekają więc zawody w kosmicznych porach: panie pobiegną dziś o północy, panowie – o świcie.
Zawody właśnie ruszyły. Dla nas początek miał słodko-kwaśny smak. W pięknym stylu kwalifikacje rzutu młotem przebrnęła Joanna Fiodorow, która w pierwszej próbie rzuciła 73,39 m i mogła wracać do hotelu. Na uwagę, że warunki są ekstremalne, rzuciła krótko (inaczej niż w swojej próbie):
– Jak człowiek jest w formie, to nic mu nie przeszkadza.
Niestety, nasza druga reprezentantka w rzucie młotem, brązowa medalistka sprzed dwóch lat Malwina Kopron, nie może powiedzieć tego samego. Pierwszą próbę spaliła, w drugiej rzuciła powyżej 75 metrów, ale nie zdołała ustać w kole. W ostatniej – zaliczyła tylko 70,46 m, co oznacza, że nie zobaczymy jej w finale. Wielka szkoda, bo oczekiwania były zdecydowanie większe. Kopron to aktualna mistrzyni Polski, będąca ostatnio w znakomitej formie, co było widać w drugiej próbie, a wcześniej na wygranym w dużym stylu Memoriale Kamili Skolimowskiej. Inna sprawa, że 70,46 m to najlepszy wynik w historii mistrzostw świata, który nie dał awansu do finału. Dla Malwiny to jednak chyba mocno średnie pocieszenie, tym bardziej że zdawała sobie sprawę z własnych możliwości. – Dla mnie to nie były nerwowe eliminacje. Pierwszy mocny rzut poszedł w siatkę, drugiego niestety nie ustałam, a trzeci był słaby. Pierwsza niewchodząca, jest mi przykro, bo byłam w naprawdę dobrej formie i mogłam tutaj walczyć o medal – mówiła poruszona po eliminacjach w rozmowie z TVP Sport. Oby nastrój jej się poprawił po występie jej chłopaka, kulomiota Michała Haratyka.
Skoro mowa o rzucie młotem, to ktoś może w tym miejscu spytać: „wszystko pięknie, ale jak poszło Anicie Włodarczyk”. Odpowiadamy: mistrzyni świata poszło znakomicie, tyle tylko, że nie w klasycznej roli. Rekordzistka świata w lecie musiała przejść operację kolana i w mistrzostwach świata bierze udział jedynie… jako komentatorka TVP.
Kto jeszcze dziś walczył o awans? Na przykład zawodniczka Grupy Sportowej Orlen Anna Sabat – w eliminacjach na 800 metrów. W swoim biegu była dopiero piąta, a bezpośredni awans do półfinału zdobywały tylko trzy najlepsze. Ale, ale! Wynik Polki – 2:02.43 był na tyle dobry, że znalazła się w szóstce biegaczek z dalszych miejsc, które także powalczą w jutrzejszym półfinale.
W finale skoku wzwyż zobaczymy także Kamilę Lićwinko, dla której to pierwsza wielka impreza po powrocie z urlopu macierzyńskiego. Cóż, z tego, co się orientujemy, to małe dzieci lubią grzechotki i maskotki, ale od biedy medal też się nada… Na dwunastym miejscu w swojej serii eliminacyjnej wpadła na metę Alicja Konieczek. Wyzwanie miała nie lada, a w zasadzie miała by. Czas, który uzyskała w tym wyścigu na 3000 m z przeszkodami to jej czwarty wynik w karierze. Czyli nieźle. Jednak aby wejść do finału, musiałaby poprawić swoją życiówkę o… sześć sekund! To okazało się ponad siły. Ze spokojem w półfinale zameldował się płotkarz Patryk Dobek, który na 400 m uzyskał 49.89 i, co ciekawe, nie narzekał na temperaturę panującą na stadionie. Choć już na zewnątrz była masakra. Przekonały się o tym maratonki, które na trasie padały jak muchy. Najlepiej nierówną walkę z upałem poprowadziła Ruth Chepngetich, która zdobyła złoty medal. Zaznaczyć trzeba i niech to będzie obrazem sensu biegania maratonów w tak wysokich temperaturach, że uzyskała czas 2:32:43. Dotychczas najgorszy wynik zwyciężczyni światowego czempionatu to 2:30:37 z 2007 roku. No, ale kto powiedział, że na mistrzostwa świata przyjeżdża się po wyniki?
JAN CIOSEK
DARCZO
foto: newspix.pl
Naprawdę ktoś, kto interesuje się la, nie wie że Włodarczyk się leczy?