Nikt nigdy nie brzydził się srebrnym medalem igrzysk równie mocno, jak wtedy Amerykanie. Nawet nie uważali, że jest to ich medal. Nie zdecydowali się go odebrać, a Kenneth Jones zapisał w testamencie, że nie będzie mógł tego zrobić żaden członek jego rodziny. To awantura, która nie zakończyła się podaniem ręki. I nic się w tej kwestii już nie zmieni. Finał igrzysk olimpijskich w koszykówce z Monachium 1972 pozostawił po sobie olbrzymie kontrowersje.
– On jest Rosjaninem – rzucił trenujący Stany Zjednoczone Mike Krzyzewski o szkoleniowcu drużyny Sbornej. – Prowadzi ich ekipę, wyrobił sobie ich punkt widzenia.
“Coach K” rzadko traci nerwy, ale podczas tamtej konferencji prasowej nie wytrzymał. Zaatakował Davida Blatta, który oczywiście nie jest Rosjaninem. To Amerykanin z krwi i kości. Ale powiedział coś, czego się nie mówi. Przyznał, że ZSRR w 1972 roku zdobył złoty medal olimpijski w pełni zasłużenie. Blatt był wtedy trzynastolatkiem, jeśli oglądał tamten mecz, robił to w Massachusetts.
– Mike zapomniał o fakcie, że jestem w każdym stopniu tak amerykański, jak on. Wychowanie w tym kraju nauczyło nas wolności słowa oraz wolności myślenia, które sprawiają, że możemy tworzyć własne opinie i je wyrażać – odpowiedział Blatt.
Był rok 2012. Minęło dokładnie czterdzieści lat. Czas leczy rany, ale nie takie. Kontrowersje i żal pozostały, a konflikt dwójki już nie tak młodych amerykańskich szkoleniowców idealnie to oddawał.
Układ sił
W dyskusji pod tytułem – kto jest najlepszym europejskim koszykarzem w historii? – zazwyczaj triumfuje Dirk Nowitzki. Mistrz NBA i przez lata czołowy zawodnik tej ligi. Ktoś pewnie przywoła Arvydasa Sabonisa, który dominował głównie na parkietach Starego Kontynentu. Jeszcze trzydzieści lat temu nikt jednak nie miał wątpliwości. Najlepszy jest Siergiej Biełow. Syn leśniczego oraz nauczycielki biologii z odległej syberyjskiej wioski, który wyrósł na największego koszykarza światowego mocarstwa. Wyprzedził swoje czasy. Grał szybko, agresywnie, był nieustraszonym strzelcem, bliźniaczo przypominającym Amerykanina Jerrego Westa (gościa, którego sylwetka widnieje na logo NBA).
To za jego sprawą Sowieci uwierzyli, że mogą dokonać niemożliwego. Pokonać amerykańskich koszykarzy na igrzyskach olimpijskich w Monachium. Największą gwiazdą, jaką ich rywale mogli zabrać na tę imprezę, był zaś Bill Walton z uniwersytetu UCLA. Wysoki i smukły jak topola środkowy, w tamtych czasach bez wątpienia najlepszy akademicki koszykarz. Byłby idealną odpowiedzią na Biełowa. Nie tylko lidera ZSRR, ale i drugiego koszykarza o tym samym nazwisku – 20-letniego Aleksandra Biełowa, który grał bliżej kosza i kontrolował strefę pomalowaną.
Walton do Monachium jednak nie pojechał. Oficjalnie z powodu kontuzji. Istnieją jednak inne teorie. Pierwsza: koszykarz od zawsze był zaangażowany społecznie. Jako pacyfista i wielki przeciwnik wojny w Wietnamie nie chciał reprezentować swojego kraju na międzynarodowej arenie. Druga: posady szkoleniowca kadry nie otrzymał John Wooden z UCLA. W ramach solidarności ze swoim trenerem postanowił, że nie zagra na igrzyskach.
O co dokładnie chodziło, nie wiemy do dziś. Walton – który po skończeniu kariery pracuje jako komentator, ekspert telewizyjny i mediach czuje się jak ryba w wodzie – niechętnie rozmawia o tamtych czasach. To do niego wielce niepodobne. Zawsze uchodził za znakomitego rozmówcę.
Niektórzy uważali, że największym osłabieniem dla USA była nie absencja Waltona, a właśnie Woodena. Na stanowisku trenera reprezentacji pozostał bowiem 68-letni Henry Iba. Postać wielce zasłużona dla amerykańskiego basketu. Ale również człowiek starej daty, który nie nadążył za nowymi trendami. Jego zespół miał grać spokojną, poukładaną koszykówkę, opartą na pieczołowitej wymianie podań i szukaniu miejsca do rzutu. Legendy krążyły też wokół treningów, jakie prowadził. Swen Nater – kreowany na potencjalnego lidera kadry – zrezygnował z wyjazdu do Monachium po tym, jak obóz przygotowawczy kosztował go zrzucenie… 9 kilogramów.
Amerykanie wciąż mogli pochwalić się statusem wielkich faworytów. Od kiedy koszykówka została wprowadzona na igrzyska olimpijskie, nie przegrali ani razu. Mieli nie tylko perfekcyjny bilans, jeśli chodzi o złote medale, ale i same spotkania. A zagrali ich aż 55. Dlaczego zatem to w Monachium miała stać się im krzywda?
Interwencja
W XXI wieku coś takiego nie miałoby prawa się zdarzyć. Na placu gry pojawia się R. William Jones – generalny sekretarz Międzynarodowej Amatorskiej Federacji Koszykówki (FIBA). Nakazuje sędziom zmienić decyzję. Jawnie ingeruje w mecz. Dziki Zachód w centrum Europy.
Ale trudno. Zawodnicy USA zapominają o dziwnym zamieszaniu, bo wiedzą, że i tak mają zwycięstwo w garści. Trener Iba wysyła rosłego Toma McMillena, aby utrudnił wyprowadzenie piłki. Zrobił to doskonale. Zawodnik ZSRR podaje do najbliższego kolegi, a trzy sekundy upływają, jak to trzy sekundy – bardzo szybko. Końcowa syrena. Euforia radości Amerykanów.
Wyobraźcie sobie, jak cieszy się młody człowiek, kiedy wygra złoty medal olimpijski. Na dodatek nie medal zdobyty psim swędem. Nic z tych rzeczy. To miał być stosunkowo łatwy mecz, ale nie był. Mówimy o sukcesie wypracowanym w pocie czoła. I to tuż po tym, jak na parkiecie odstawiały się jakieś jaja. Mieli wygrać już wcześniej, ale widocznie komuś zależało, żeby dać ZSRR drugą szansę. Trudno. Zdawało się, że na końcu zatriumfowała sprawiedliwość.
Ktoś coś krzyczy. Zresztą wszyscy na tej hali krzyczą. Jeden głos jest jednak szczególnie donośny. Należał do Jonesa. Mówi, że to nie jest koniec meczu, gramy dalej. Amerykanie schodzą z parkietu, dość tego teatrzyku. Sekretarz FIBA zaczepia jednak asystenta Iby – Johnny’ego Bacha – i grozi, że jeśli jego zespół nie wróci na boisko, spotkanie skończy się walkowerem i wygraną ZSRR. Amerykanin mógłby to zignorować, ale rozsądek podpowiada mu, żeby przekazać wieści głównemu szkoleniowcowi.
Gdyby tego nie zrobił, zwołana zostałaby specjalna komisja, która poddałaby spotkanie analizie i zapewne przyznała złoty medal. Może właśnie Stanom. Byłaby szansa.
A tak oddali się w ręce arbitrom, którzy tego dnia widocznie nie byli po ich stronie. Czuli się wystraszeni. Czuli, że coś zostanie im wyrwane. Wrócili na boisko, ponieważ w momencie wyrzutu piłki z autu zegar pokazywał kilkadziesiąt sekund, zamiast trzech. W takich sytuacjach oczywiście powtarza się akcję. Ale Amerykanie nawet nie wiedzieli, co jest grane. Wiedzieli tylko, że mają grać dalej. Nikt poza nimi nie mówił płynnym angielskim.
Męczarnia
ZSRR i Stany Zjednoczone. Tak miał wyglądać skład meczu finałowego. Nie mogło być innego scenariusza. Dwa wielkie mocarstwa, w tamtych czasach rywalizujące na wszelkich płaszczyznach, nie tylko tej sportowej.
Obie reprezentacje wygrywały mecz za meczem. Przed półfinałami wszystko jednak zeszło na drugi plan. Po zamachu, jaki przeprowadzili członkowie grupy “Czarny Wrzesień”, świat sportu się zatrzymał. Terroryści wdarli się do wioski olimpijskiej przebrani za sportowców. Następnie zamordowali dwóch izraelskich olimpijczyków, a dziewięciu porwali. Niedługo później, podczas próby odbicia zakładników na lotnisku, pozostała dziewiątka tragicznie zginęła.
Powstało pytanie, czy igrzyska w ogóle powinny być kontynuowane. Amerykańskich koszykarzy ta sytuacja dotknęła tym bardziej że byli zakwaterowani nieopodal sportowców z Izraela. Przez okna doskonale widzieli zamaskowanych napastników z karabinami i targanych za włosy zakładników.
Avery Brundage, ówczesny przewodniczący MKOL-u, podjął decyzję, że igrzyska muszą trwać. Niektórzy się z nim zgodzili, podkreślając, że tym samym sport wygra z terroryzmem. Inni krzyczeli, że w obliczu takiej tragedii należałoby zastopować całe wydarzenie.
Amerykańscy i sowieccy koszykarze grali mecz o złoto zaledwie trzy dni po zamachu. Być może przed meczem myśli krążyły im gdzie indziej, ale w momencie, kiedy piłka została wyrzucona w górę, ponownie liczyło się tylko zwycięstwo. Słuchajcie, mówimy o czasach Zimnej Wojny. Jasne, że ten mecz nie stracił na znaczeniu.
Gra od początku należała do statycznych, mało efektownych. Zespoły nie błyszczały w ofensywie, nie było mowy o żadnej szalonej wymianie punktów. Ale to ZSRR miało w swoich szeregach gościa robiącego różnicę – Siergieja Biełowa. Do przerwy ekipa Władimira Kondraszyna prowadziła pięcioma punktami, ale ich przewaga w pewnych momentach oscylowała nawet wokół dwucyfrowej liczby. A to, biorąc pod uwagę, jak powolne tempo miał ten mecz, mogło robić wrażenie.
Na domiar złego w drugiej połowie Amerykanie stracili swojego najlepszego strzelca, Dwighta Jonesa, który wdarł się w bójkę pod koszem z Mishako Korkią. Sędziowie postanowili usunąć z boiska ich obu, ale ta decyzja bolała głównie Amerykanów. Jedni tracili czołowego gracza, drudzy głębokiego rezerwowego, który na parkiecie pojawił się być może tylko dlatego… żeby sprowokować Jonesa. Po chwili groźnie pod koszem upadł Jim Brewer, doznając wstrząśnięcia mózgu. On też był zmuszony zejść do szatni. W krótkim czasie ekipa Iby została piekielnie osłabiona.
Doświadczony trener, widząc, jak przedstawia się sytuacja na parkiecie, uznał, że musi zaryzykować. Zmienił taktykę. Pozwolił chłopakom na więcej swobody, bieganie od kosza do kosza, agresywne krycie wyprowadzających piłkę obrońców ZSRR. Ostatnia deska ratunku okazała się zbawienna. Mecz się wyrównał. Ale na sześć sekund przed końcem stawało się jasne, że Amerykanie i tak przegrają. Po raz pierwszy w historii igrzysk.
Sowieci prowadzili 49:48. Na zegarze pozostawało sześć sekund, a piłka była po ich stronie. Wystarczyło tylko spokojnie kozłować, utrzymać ją po swojej stronie i zmusić rywali do celowego faulu. W tym momencie nerwy uderzyły do głowy Aleksandrowi Biełowowi. Młody koszykarz z tylko sobie znanych powodów postanowił oddać rzut spod kosza, będąc otoczonym przez dwóch Amerykanów. Nie trafił, ale udało mu się zebrać piłkę. Momentalnie popełnił kolejny błąd. Zdecydował się na dziwne, “adresowane do nikogo” podanie, które przechwycił Doug Collins. Ten błyskawicznie ruszył do kontrataku, ale przy próbie dwutaktu zderzył się z obrońcą i padł jak długi, uderzając głową o konstrukcję kosza.
Sędziowie odgwizdali oczywiście faul z korzyścią dla Stanów. Jankesi przegrywali zatem jednym punktem i mieli przed sobą dwa rzuty osobiste. Komfortowa sytuacja. Problem w tym, że nie było wiadomo, kto będzie je wykonywał. Collins wyglądał na paskudnie pokiereszowanego. Koledzy z zespołu podejrzewali kolejny wstrząs mózgu. Trener Iba szybko wyjaśnił zamieszanie – dopóki oddycha, ma rzucać. Amerykanin stanął zatem na linii osobistych. I pewnie trafił obie próby.
ZSRR pozostały zaledwie 3 sekundy na odwrócenie losów spotkania. Wyrzucali piłkę spod własnego kosza. Podanie poszło do Siergieja Biełowa, który ruszył do przodu, szykując się do oddania desperackiego rzutu. Kiedy zbliżył się do połowy parkietu… sędziowie nieoczekiwanie zatrzymali grę.
Okazało się, że moment wcześniej sztab ZSRR poprosił o przerwę na żądanie. Siergiej Baszkin – asystent Kodraszyna – jeszcze w czasie, gdy Collins wykonywał drugi rzut, podbiegł do stolika sędziowskiego próbując wyjaśnić, dlaczego jej nie przyznali. Następnie do akcji wkroczył główny arbiter Renato Righetto, który również był zdezorientowany. I chwilę później, w momencie gdy z piłką biegł Biełow, użył gwizdka.
Dopiero kilka godzin po meczu udało się ustalić, że Sowieci do zasygnalizowania czasu na żądanie użyli specjalnego przycisku, który zapalał lampkę na stoliku sędziowskim. Tym samym zyskiwali możliwość wyboru: czy biorą go przed pierwszym rzutem Collinsa, czy przed drugim? Sędziowie techniczni próbowali dogadać się z trenerem Kodraszynem, używając wyłącznie gestów. Dzieliło ich bowiem kilka metrów. Kodraszyn machnął głową, chcąc zasugerować, że prosi o przerwę przed drugim rzutem. Odczytano, że jednak nie chce jej w ogóle.
Decyzja sędziego o wstrzymaniu gry była zatem kuriozalna, ale według niektórych właściwa – bo przecież ZSRR faktycznie zostałby skrzywdzony. No dobra, ale co z tym fantem zrobić? Wyrzucić piłkę z autu jeszcze raz? Z sekundą czy trzema na zegarze? Righetto skłaniał się ku sekundzie. Wszystko wyjaśnił R. William Jones, który zszedł z trybun i nakazał, aby na zegarze pojawiły się dwie sekundy więcej, a gra została ponownie wznowiona spod kosza Sowietów. Nie miał do tego prawa. Arbitrzy jednak poddali się presji i niejako oddali sędziowanie w jego ręce.
Kolejna szansa dla Biełowa i spółki. I znowu nieskończona powodzeniem. Podanie znalazło adresata, ale ten znajdował się zdecydowanie za daleko od kosza, aby zdobyć punkty. Amerykanie zaczęli świętować. Ale po chwili musieli ustawić się do rozegrania kolejnego autu. Sędziowie dostrzegli, że po pierwsze – syrena uruchomiła się zbyt szybko, tak jakby Sowieci faktycznie dysponowali tylko sekundą. A po drugie – zegar pokazywał… 50 sekund zamiast 3. Trzeba było nastawić go od początku. Kadra Stanów oczywiście protestowała, ale ostatecznie uległa groźbom Jonesa.
Do trzech razy sztuka. Tom McMillen po raz kolejny ustawił się, aby utrudnić rywalom wyprowadzenie piłki z autu. Z niewyjaśnionego powodu drugi sędzia spotkania – Artenik Arabadijan – nakazał mu się odsunąć. Tak jakby stał stopami na linii, ale przecież tego nie robił. Ale z racji, że bał się faulu technicznego (który przecież skończyłby się wolnymi dla ZSRR), postanowił posłuchać arbitra. Ivan Edeszko doskonale wykorzystał wolną przestrzeń, posyłając dalekie podanie w kierunku kosza rywali. Tam znajdował się Aleksandr Biełow. Był otoczony dwójką Amerykanów, ale ci absolutnie nawalili. Nie zdołali skraść piłki, ba, kompletnie się pogubili i zgubili krycie. Dwudziestolatek miał do trafienia najłatwiejszy rzut na świecie.
Żal
– Jeśli rozegrałbyś to jeszcze ze sto razy, podanie nigdy nie trafiłoby do adresata – wspominał Doug Collins. I miał rację. Nie dość, że Amerykanie czuli się oszukani przez decyzje sędziowskie (albo decyzje Jonesa?), to jeszcze zwycięska akcja Sowietów niemal nie miała prawa się udać. Podanie przez całe boisko do gościa, którego kryje dwóch obrońców, w momencie kiedy na zegarze pozostają trzy sekundy. Ten najpierw musi złapać piłkę, a potem jeszcze umieścić ją w koszu. To było nie do zrobienia, ale Edeszko i Aleksandrowi Biełowowi się udało.
Drugi z nich zmarł sześć lat później na raka krwi. Tragiczna historia z serii: co by było gdyby? Ale podkoszowy i tak zdążył zapisać się złotymi zgłoskami w historii europejskiej koszykówki. Trafił na listę pięćdziesięciu najlepszych koszykarzy w historii FIBA. Podobnie jak Siergiej Biełow, którego w 1991 roku nawet uznano za najlepszego koszykarza w dziejach Starego Kontynentu. Rok później stał się pierwszym zawodnikiem spoza Stanów Zjednoczonych, jaki zagościł w Galerii Sław.
Tych dwóch dżentelmenów może pochwalić się też złotymi medalami olimpijskimi. Nigdy nie wątpili, że zdobyli je uczciwie. I mają do tego prawo. Prosili o czas, ale go nie otrzymali. Sędziowie niby słusznie cofnęli akcję i dali im trzy sekundy. Potem ktoś nawalił i nie nastawił zegara. Znowu słuszna powtórka. Tajemnicze odsunięcie się McMillena od Edeszko pomińmy. W końcu, kiedy wszystko było na miejscu, Biełow otrzymał podanie i trafił. Koniec tematu. Zawsze da się to wytłumaczyć na swoją korzyść.
– To moje jedyne olimpijskie złoto, szkoda, że niektórzy sądzą, że na nie nie zasłużyliśmy. Amerykanie nie docenili siły naszego zespołu, jak właściwie wszyscy. Amerykanie nie powinni się na nas złościć. Niech przypomną sobie, jak graliśmy. Przez większość meczu prowadziliśmy grę, zasługiwaliśmy na to zwycięstwo – mówił zaś Iwan Jedieszko, inny czołowy koszykarz tamtej ekipy ZSRR. I również miał poniekąd rację. Jego zespół wyglądał lepiej, miał zwycięstwo w garści, aż do momentu feralnej straty Biełowa i szarży Collinsa.
Amerykanie widzieli to inaczej. Duma nie pozwalała im zaakceptować porażki. Tuż po meczu złożyli protest, ale został on odrzucony różnicą głosów trzech do dwóch. Za wygraną ZSRR optowali przedstawiciele krajów socjalistycznych: Polak, Kubańczyk i Węgier. W 2002 roku kolejną próbę podjął Tom McMillen. Po skończeniu kariery sportowej został politykiem. Jako członek Partii Demokratycznej ubiegał się o przyznanie jego zespołowi złotych medali, tak, aby obie reprezentacje skończyły jako zwycięzcy. Jego starania poszły na marne.
Szczególnie ciekawa jest historia Kenny’ego Jonesa. Na igrzyskach był rezerwowym, miał najgorszą średnią punktową z całej dwunastki Amerykanów. W swoim testamencie zaznaczył, że żaden członek jego rodziny nie będzie mógł odebrać srebrnego medalu. I to wcale nie wola staruszka z kulejącym zdrowiem. Jones taką decyzję podjął już w 1991 roku. – Myślę, że ta porażka uderzyła mnie jeszcze mocniej niż chłopaków. Byłem starszy od nich i wiedziałem, że nie zostanę profesjonalnym koszykarzem. Mieć złoto, a potem je stracić… Po meczu wróciłem do swojego pokoju i płakałem całą noc – wspominał.
– Jeden z moich synów jest zagorzałym kolekcjonerem. Kolekcjonuje dosłownie wszystko. Kiedyś powiedział mi, że kiedy umrę, to pójdzie odebrać ten medal i sprzeda go za krocie – mówił Bobby Jones, jedyny obok Collinsa członek amerykańskiej kadry z Monachium, który zagrał w Meczu Gwiazd NBA. – Powiedziałem mu, że chyba żartuje. Niech czeka na złoto. Kto wie, może za osiemdziesiąt lat zatriumfuje sprawiedliwość?
– W jednej chwili wszystko nam wyrwano. To był pierwszy raz, kiedy poznałem taką stronę życia. Pamiętam każdy moment. Załatwiłem sobie nagranie ostatniej minuty tego meczu i oglądam je raz po razie. Wtedy świat przestał być dla mnie bajką. Ale to też mi pomogło. Przygotowało mnie do NBA, gdzie co chwilę trafiasz na różne trudności. Przygotowało mnie na życie – wspominał Collins.
Srebrne medale do dzisiaj leżą w sejfie w szwajcarskim banku. Czekają na to, aż ktoś się do nich przyzna. Ale minęło już tyle czasu, że trudno mieć wątpliwości. Na zawsze pozostaną sierotami.
KACPER MARCINIAK
Fot. Newspix.pl
Interesujący artykuł, dobra robota Panie M.