Jedyny taki Szwajcar. Marc Rosset i jego olimpijskie złoto w tenisie

Jedyny taki Szwajcar. Marc Rosset i jego olimpijskie złoto w tenisie

Roger Federer tylko w deblu. Podobnie Stan Wawrinka, który grał z nim zresztą w parze. Martinie Hingis też się nigdy nie udało. Szwajcaria wciąż ma więc tylko jednego mistrza olimpijskiego w tenisie, który złoto zdobył w singlu. Zwie się Marc Rosset i dokonał tego w 1992 roku, zdobywając jedyny szwajcarski medal na tamtych igrzyskach. Zrobił to zresztą w naprawdę niezapomnianym stylu. 

*****

8 sierpnia 1992 roku na kort w Barcelonie wyszli Jordi Arrese – reprezentant gospodarzy – oraz Marc Rosset. Żaden nie miał się tam znaleźć, ale jeśli już, prędzej zapewne można było się spodziewać Hiszpana. Był specjalistą od kortów ziemnych, zdarzyło mu się wygrać kilka turniejów na tej nawierzchni. Do tego grał przed swoją publiką, która – w przeciwieństwie do typowych turniejów tenisa – dopingowała go głośno i żywiołowo. To w końcu były igrzyska.

Atmosfera była gorąca. Powietrze też. Termometry wskazywały ponad 30 stopni Celsjusza, a ci dwaj goście – o czym jeszcze nie wiedzieli – mieli rozegrać pięć długich setów. Paradoks tego finału polegał bowiem na tym, że choć wszystkie największe gwiazdy odpadły po drodze, to był to mecz idealnie pasujący do igrzysk. I Rosset, i Arrese byli gotowi poświęcić swoje zdrowie na rzecz zwycięstwa. Grali bowiem nie tylko dla siebie, ale i dla swojego kraju, dla fanów.

Oczywiście, niemal całe trybuny sprzyjały Jordiemu. Był Katalończykiem z krwi i kości – to był jego region, jego kort, jego warunki. Na trybunach wisiały transparenty, zachęcające go do gry. „Endavant Jordi, Catalunya es amb tu” – „Naprzód, Jordi, Katalonia jest z tobą!” głosiły. Tyle że Jordi nie mógł się rozpędzić. Pierwsze dwa sety przegrał, a Rosset był o krok od złota. I wtedy wszystko się zmieniło. Szwajcar, jak potem przyznawał, po prostu się przegrzał. Mówił nawet o udarze cieplnym. Nagle czuł, że nie może się ruszać, jakby miał udar.

Kilka razy chciałem pójść do szatni i po prostu wypić zimną colę. Kiedy tylko myślałem jednak o poddaniu meczu, uświadamiałem sobie, że każdy będzie chciał mnie za to zabić. Nie możesz skreczować, bo jesteś zmęczony – mówił. Choć może trochę przesadzał. Akurat katalońska publika z kreczu pewnie by się ucieszyła. Bo przez całe spotkanie starała się go zdeprymować. Oklaskiwała wszelkie jego błędy, a wygranych punktów nie „komentowała” żadnym dźwiękiem. Grał nie tylko przeciwko Arrese, ale też przeciwko 7000 fanów na trybunach.

Ale znając Rosseta, mogło to tylko nakręcać.

*****

Kiedy grał w Barcelonie, miał niespełna 22 lata. Znany był głównie z powodu swojego wzrostu – 201 centymetrów. W tamtym okresie był najwyższym gościem w tourze. Na koncie miał też dwa triumfy w turniejach – wygrał w Genewie i Lyonie (pokonując w finale Matsa Wilandera). Swoją grę – co nie dziwi – opierał głównie na potężnym serwisie. Ale był przy tym bardzo szybki i zwinny, lubił atakować. Znakomicie grał też przy siatce, co zresztą udowadniał w grze podwójnej. Swój największy sukces wielkoszlemowy odniósł kilka miesięcy przed igrzyskami – na Roland Garros został mistrzem w deblu.

Paradoks polega na tym, że choć najwięcej osiągnął na ceglanych kortach, to niezbyt je lubił. – Moja gra nie przenosi się dobrze na wszystkie nawierzchnie. Bardziej skuteczna była na szybkich kortach. Lubiłem jednak grać sporo meczów, więc próbowałem występować na wszystkich nawierzchniach i wydaje mi się, że nieźle mi to wychodziło. Ale większość moich sukcesów osiągałem na szybkich kortach – mówił.

Przez całą swą karierę potrafił wygrywać z największymi. Udowodnił to zresztą w Barcelonie, ale do tego jeszcze przejdziemy. Ogółem 33 razy pokonywał zawodników z najlepszej „10” w rankingu. Sam zresztą też do niej dotarł – ale ponad trzy lata po sukcesie na igrzyskach – stając się pierwszym gościem mierzącym ponad dwa metry, który był w niej klasyfikowany. W deblu też mu się to udało – tam był ósmy, pozycję wyżej niż w singlu.

Mimo tego jednak – i mimo piętnastu tytułów rangi ATP na koncie – nigdy nie zagrał w wielkoszlemowym finale. Ledwie dwa razy dochodził dalej niż do czwartej rundy. Raz na Australian Open (ćwierćfinał) i raz na Roland Garros (półfinał). Bo choć ceglane korty lubił średnio, to kochał Paryż. Wspomnianego półfinału zresztą bardzo żałował nawet po latach. – Kompletnie przespałem tamten mecz. Może były takie, w których grałem gorzej, ale ten uznaję za swój najgorszy. Nie rzuciłem wyzwania Michaelowi Stichowi. Gdybym wygrał, zagrałbym z Jewgienijem Kafielnikowem, z którym zawsze szło mi dobrze – mówił. Nie na wyrost zresztą – Rosjanina regularnie wtedy ogrywał.

Czy miał więc potencjał na tytuł wielkoszlemowy? Trudno stwierdzić. Na pewno w najlepszej formie był groźny dla wszystkich. Na pewno miał takie turnieje, gdy był nie do zatrzymania. Na pewno miał swoją szansę w Paryżu. Ogółem jednak był graczem gorszy od gwiazd tego sportu. A swój wielki turniej rozegrał na początku kariery, zdobywając dzięki temu olimpijskie złoto.

*****

Przed igrzyskami imprezował. Przez tydzień siedział w Genewie i głównie dobrze się bawił. No, przynajmniej to powiedział wówczas dziennikarzom. Dopiero po latach przyznał, że owszem, zabawił się. Ale ich kosztem. Choć faktycznie przed wyjazdem do Barcelony wiele nie grał. Wziął sobie mały urlop, odpoczął.

Miał swoje powody. W tamtym okresie średnio. Przegrał na przykład w pierwszej rundzie turnieju w Gstaad, a jedna z niemieckich gazet do relacji z tego meczu dała nawet tytuł: „Rosset, wstyd dla Szwajcarii”. Sam jednak niespecjalnie się tym przejmował. – Nigdy nie interesowało mnie to, co myśli prasa – mówił. I z takim nastawieniem przyjechał do Barcelony.

Przyjechał, dodajmy, w roli żołnierza. – Przed igrzyskami otrzymywało się od Szwajcarskiego Komitetu Olimpijskiego treningowe stroje, cały zestaw. Dostałem dwa takie, z długimi rękawami i nogawkami. A w Barcelonie było 35 stopni. Zadzwoniłem więc do ludzi z Komitetu i zapytałem: „Przepraszam, ale to pierwszy raz, gdy jestem na igrzyskach, czy muszę nosić strój, który od was dostałem, czy mogę założyć coś swojego?”. Czułem się jak w wojsku, gdy powiedzieli: „Musisz nosić to, to i to”.

Więc nosił. Aż do momentu, gdy spotkał Dano Halsalla, szwajcarskiego pływaka. On z kolei był na swoich trzecich igrzyskach i niczym się nie przejmował, śmigając po wiosce w prywatnych ciuchach. To Dano wyjaśnił Marcowi, że nie musi zwracać większej uwagi na słowa ludzi z komitetu. Ten poszedł jednak na kompromis – dalej trenował w otrzymanych strojach, ale obciął w nich nogawki i rękawy. – Kiedy zobaczył to szef naszej misji olimpijskiej, miał wzrok, jakbym był w armii i zapomniał pistoletu – wspominał Rosset.

Halsall gościł potem w boksie Marca na jego meczach, bo obaj szybko odnaleźli wspólny język. Dano wprowadzał Rosseta w świat igrzysk. Ten zresztą bardzo chętnie go chłonął. W przeciwieństwie do wielu tenisistów postanowił mieszkać w wiosce, mimo że niezbyt wygodne prycze w dodatku nie były dostosowane do jego wzrostu. Ale podobało mu się wszystko, co tam widział, cała atmosfera. Narzekał jedynie, że Szwajcarski Komitet Olimpijski był w stanie „załatwić bilety tylko na pięciobój, łucznictwo, strzelectwo i koszykówkę kobiet”. A no i na to, że piwo w wiosce nie było zimne.

Ale może to i dobrze, bo dzięki temu nie kusiło aż tak. Wystarczy, że dziennikarze oraz fani wierzyli w wersję, wedle której do Barcelony trafił jeszcze nieco podchmielony. Zresztą po pierwszym, stosunkowo trudnym meczu (zakończonym zresztą przedwcześnie z powodu kreczu rywala) z młodym Karimem Alamim z Maroka, rzucił, że „może potrzebował wypocić to wszystko, co wypił w poprzednim tygodniu”. To był jednak jeden z ostatnich momentów, gdy tak lekko to wszystko traktował. Wkrótce całym serduchem walczył o medale.

Oglądałem innych sportowców, którzy dawali z siebie wszystko, żeby stanąć na podium. Pomyślałem: to przecież jest wspaniałe, więc dlaczego nie? Dlaczego nie miałbym też tak robić? – wspominał. Po latach mówił, że jego charakter po prostu pasował do igrzysk. Może szczególnie tamtych – które tak wielu sportowców wspomina jako jedne z najwspanialszych w historii – bardzo radosnych i otwartych, ale również goszczących największych sportowców, w tym profesjonalistów – to tam przecież pojawił się amerykański Dream Team, który zdobył złoto w koszykówce.

Rosset naprawdę nie mógł trafić lepiej.

*****

Po przejściu pierwszych dwóch rund – zresztą już to, że dotarł tak daleko było niespodzianką – igrzyska miały się dla niego skończyć. Naprzeciw niego stawał bowiem Jim Courier, w tamtym okresie niekwestionowany król mączki, który ledwie kilka miesięcy wcześniej obronił tytuł mistrza French Open. Amerykanin był więc nie tylko faworytem tego spotkania, ale i całego turnieju. Wszyscy w Stanach oczekiwali, że do kraju wróci ze złotem.

On dopasował się jednak do pozostałych faworytów. Ci zgodnie bowiem odpadali. Przegrał Michael Chang, przegrał Boris Becker, przegrali Pete Sampras, Stefan Edberg, Guy Forget i inni. Z szesnastu rozstawionych tenisistów do strefy medalowej doszło tylko dwóch: Jordi Arrese i Goran Ivanisević. Rosset po drodze do tytułu pokonał aż pięciu ludzi z “numerkiem”. Najpierw Wayne’a Ferreirę, tenisistę z RPA, który grał z „9”. Zrobił to zresztą łatwo, w trzech setach stracił tylko sześć gemów.

To była niespodzianka, ale na tym miało się skończyć. Czekał na niego przecież Courier. Wydawało się, że nie ma innej opcji, niż wygrana Amerykanina. Tyle teoria.

Praktyka – jak to w sporcie – bardzo od tej teorii jednak odbiegała. Courier już w pierwszym gemie meczu został ostrzeżony przez sędziego z powodu używanego przez siebie języka. Nie był sobą. Grał słabo, łatwo oddawał kolejne gemy, popełniał błędy i bardzo się denerwował. A to tylko napędzało Rosseta. Gdy ten zobaczył, że ma szansę, nie miał zamiaru jej zmarnować. Z Courierem już grał, nawet w tym samym sezonie – na Australian Open (gdzie Amerykanin wygrał turniej) przegrał 3:6 1:6 3:6. Teraz mógł się zrewanżować.

Rywalowi oddał nawet tyle samo gemów. Wygrał 6:4 6:2 6:1. Courier w pewnym momencie przegrał osiem gemów z rzędu, dopiero przy 0:5 w trzecim secie ocknął się na moment. Ale to tyle. Po meczu szybko opuścił kort i pojechał do hotelu, gdzie mieszkał. – Co się stało? Chciałbym wiedzieć. Jim był w znakomitej formie, był gotowy wygrać złoto – mówił Tom Gorman, trener kadry USA.

Sam Rosset – który przy innej okazji dodawał, że uwielbiał grać z Amerykaninem, bo „te mecze zawsze przeradzały się w bitwy” – stwierdził, że akurat tym razem jego rywal w pewnym momencie już odpuścił. – Przełamałem go pod koniec meczu. Gdybym nie próbował, to bym tego nie zrobił. Nigdy nie odpuszczam. Byłem rozczarowany tym, jak grałem, ale myślę, że to wynikało z tego, jak grał on – odpowiadał mu Jim. To zresztą ciekawe, że był w stanie pochwalić Szwajcara, bo w trakcie meczu (zresztą nie tylko tego), obaj wzajemnie się obrażali. Kilka miesięcy później – w trakcie finału Pucharu Davisa – poszło to nawet dalej: wtedy… pluli sobie na rzeczy. Gdy tylko spotkanie się jednak skończyło, obaj byli gotowi wyskoczyć razem do baru.

Wariaci? Może. Ale całkiem pozytywni. A jeden z nich został ćwierćfinalistą igrzysk w Barcelonie.

*****

O ćwierćfinale Rosset nigdy jednak wiele nie opowiadał. Grał w nim z Emilio Sanchezem, reprezentantem gospodarzy. Marc miał więc przedsmak tego, co czekało na niego w finale. Zresztą tłumowi nieźle się naraził i to było to, co najlepiej z tego meczu zapamiętał.

Było niesamowicie gorąco. W jednej z wymian miałem do wykonania trudny smecz. Zamiast próbować go zagrać w kort, co pewnie przedłużyłoby wymianę, wycelowałem w rywala. To nie pomogło mojej popularności na trybunach. Kort opuszczałem w towarzystwie czterech policjantów – wspominał. Mecz jednak wygrał, w czterech setach. W decydującym zresztą okazał się lepszy w prawdziwej wojnie nerwów. W tie-breaku triumfował 11 do 9.

Cała ta sytuacja ze smeczem i reakcja Rosseta na wrogie nastawienie publiki, pokazuje nam jednak pewną część jego natury. On po prostu lubił prowokować. Bywał impulsywny, często niszczył rakiety. Sam wspominał turniej w Lyonie, gdzie co prawda na korcie jeszcze się powstrzymał, ale już po zejściu z niego rozwalił kilka rakiet… na parkingu.

Na początku kariery zachowywałem się prowokacyjnie, a potem przez kolejnych 15 lat miałem przypiętą taką łatkę. Mówili, że jestem imprezowym zwierzem, że prowokuję, że się buntuję. Ludzie chcieli słyszeć o mnie właśnie coś takiego. Nie było możliwości oderwać tej łaty, ona już ze mną została. A ja to robiłem, bo byłem nieśmiały! Gdy media chciały się czegoś o mnie dowiedzieć, zasłaniałem się prowokacjami, tak się broniłem – wspominał.

Sęk w tym, że to nie do końca „początki kariery”. Właściwie przez cały okres jej trwania zdarzały mu się sytuacje, które pewnie nie przytrafiłyby się żadnemu innemu zawodnikowi. Weźmy turniej w Uzbekistanie, gdzie kiedyś grał.

Poznałem tam pewnego gościa. Nie wiedziałem, czym się zajmował, ale wydawał się ważny. Jednego wieczoru wylądowałem z nim na dyskotece. Następnego dnia zaprosił mnie na obiad, kilka godzin przed moim wylotem. Nagle spojrzałem na zegar i zorientowałem się, że przegapię lot, a wtedy z Uzbekistanu samoloty wylatywały co trzy dni. Gość powiedział, żebym nie panikował, bo nie pozwoli samolotowi odlecieć beze mnie. A to nie był prywatny samolot, tylko zaplanowany lot. Nic tak szalonego nie spotkało mnie nigdy przy okazji obiadu! On nie był szefem linii lotniczych, a szefem całego kraju. Kiedy przybyłem na lotnisko, spóźniony o dwie godziny, samolot faktycznie na mnie czekał. Inni tenisiści obrażali mnie, gdy wreszcie tam dotarłem. Powiedziałem im: „Stop. Jeśli byłem w stanie opóźnić lot, mogę też sprawić, że nie wsiądziecie do samolotu”. (śmiech)

Nie zawsze było jednak tak wesoło. W Pucharze Hopmana w 1996 roku przegrał na przykład finał przez to, że przywalił pięścią w bandę, która otaczała kort. Efekt? Złamana ręka. – Nie wykorzystaliśmy [on i Martina Hingis – przyp. red.] trzech piłek meczowych. Do tego zrobiło się zamieszanie z podwójnym błędem Gorana [Ivanisevicia] przy jednym z nich. On wiedział, że wyrzucił piłkę poza kort. Ale nie było sędziów liniowych, a elektroniczny system, który powiedział co innego. Zdenerwowałem się, uderzyłem w bandę, trafiłem akurat w miejsce, gdzie był  z nią metalowy słupek.

Zresztą na poddaniu finału Pucharu Hopmana się nie skończyło. Ostatecznie przez ten uraz wycofał się też z Australian Open, a na Pucharze Davisa w starciu z Niemcami wygwizdała go jego własna publiczność, bo grał tak naprawdę trzymając rakietę trzema palcami. Dwa wciąż nie były do końca sprawne. Cóż, tak to już bywa, gdy przegra się z emocjami.

Gdy jednak po latach zapytano go, z czego jest najbardziej dumny, powiedział:

Z tego, że żyłem jako wolny człowiek. Byłem w stanie robić rzeczy, które sprawiały mi przyjemność. Nigdy nie czułem się, jakbym pracował. Tenis to moja pasja.

*****

W półfinale igrzysk trafił na wspomnianego przed chwilą Gorana Ivanisevicia, z którym nie lubił grać. Nie dlatego, że był to dla niego niewygodny rywal – tu raczej nie różnił się od reszty. Po prostu obaj bardzo się przyjaźnili, często grali razem w debla, odnieśli nawet kilka sporych zwycięstw, choćby w turnieju w Adelajdzie, właśnie w 1992 roku.

Zawsze, gdy wygrywałem takie mecze, było mi przykro z powodu Gorana. Trudno mi było powiedzieć sobie: „Cholera, muszę go pokonać. Chcę go pokonać”. Często nie mogłem przeciwko niemu grać, więc ostatecznie mam z nim dość słaby bilans [4-10]. Normalnie nie miałem problemu z oddzieleniem przyjaźni od rywalizacji, ale z nim było inaczej. Pamiętam finał w Mediolanie. Zagrałem cztery asy, potem on zagrał cztery asy. Ja cztery asy, on znów cztery asy. Postawiłem się na miejscu widzów i pomyślałem: „Cholera, muszą być wkurzeni”. Wyłączyłem się wtedy z meczu i przegrałem – wspominał Rosset.

Na igrzyskach miał jednak pewną przewagę. Ivanisević był bowiem bardzo zmęczony. Wszystkie (!) mecze, które zagrał na drodze do półfinału trwały pięć setów. Do tego występował też w deblu (wywalczył w nim brązowy medal), gdzie rywale też stawiali trudne warunki. Przy okazji półfinału singla miał więc w nogach już sporo kilometrów i godzin spędzonych na korcie. Gdyby pogoda była inna, może by tego nie odczuł. Ale grali w barcelońskim skwarze.

I skończyło się 6:3 7:5 6:2 dla Rosseta.

Wszystkiego nie można jednak zrzucić na słabość Gorana. Zresztą on sam tego nie robił, zauważając, że Szwajcar po raz kolejny w tamtym turnieju grał znakomite zawody. – Nie mogłem serwować, a on zagrywał asy, jakby nikt nie czekał po drugiej stronie siatki. Byłem zmęczony, trudno mi było się ruszać. On grał świetny mecz. Ja jestem dumny z brązowego medalu [dostał go automatycznie, nie rozgrywano wówczas meczu o brąz – przyp. red.]. Dedykuję go wszystkim tym, którzy walczą za wolność. Dla nich wiele to znaczy. Dla mnie to też piękny moment, zostałem pierwszym Chorwatem, który wygrał medal dla naszych ludzi [Chorwacja po raz pierwszy była wówczas obecna na igrzyskach jako niepodległy kraj – przyp. red.]. Nieważne, że to brąz – wspominał.

Czasem dobrze jest zagrać z innego powodu niż dla punktów, rankingu i pieniędzy – dodawał Rosset. I on czerpał z tego dodatkową motywację. Przed finałem wiedział już, że jako jedyny sportowiec ze Szwajcarii przywiezie do kraju medal. Inni zawiedli, nawet wielki Werner Guentoer, fantastyczny kulomiot, dla którego szykowano złoto. On wylądował tuż za podium. Rosset na nim. Nie wiedział tylko, na którym stopniu.

*****

Czy zdawałem sobie sprawę, że patrzy na mnie cały kraj? Oczywiście, nie jestem głupi. Szwajcaria odetchnęła, gdy okazało się, że będę mieć medal, że ktoś zawalczy o złoto. Nie byłem jednak na bieżąco z tym, co się pisało i mówiło. W wiosce olimpijskiej nie było jeszcze Wi-Fi, a dziennikarze nie mieli tam wstępu – wspominał.

Rosset był więc pod sporą presją, ale Arrese też. I gdy zrobiło się 2:2 w setach, obaj to czuli. Wydawało się jednak, że bliżej wygranej jest Hiszpan. Gdyby nie serwis i warunki fizyczne, Marc pewnie nie utrzymałby się tak długo w meczu. Przy stanie 5:5 w decydującej partii wydarzył się jednak mały cud. Słońce zaszło za chmury. Rosset to zauważył, dodało mu to nadziei. I zaczął grać lepiej. Łatwo wygrał dwa swoje gemy serwisowe z rzędu.

Przy stanie 7:6 i serwisie rywala przegrywał już 15:40, Arrese potrzebował tylko punktu, by wyrównać stan rywalizacji. Przegrał jednak następne dwa.

To był moment, w którym zaczęła się rozgrywka mentalna. Rosset czuł, że to jego wielka szansa. Nakręcił się. Jeszcze po latach, gdy pytano go o najlepszy punkt, jaki zagrał w życiu, wymienił właśnie ten z samej końcówki finału. Ale nie ostatni. – Chodzi mi o przedostatnią wymianę. Przy piłce meczowej grałem wysoko, bezpiecznie. Nie chciałem nic popsuć. Ale chwilę wcześniej wyciągnąłem pięć albo i sześć trudnych piłek po pięciu godzinach gry – wspominał.

A w kolejnym punkcie bezpieczna gra dała mu złoto. Skończyło się. Szwajcaria miała swojego mistrza. Mistrza, który był w stanie tylko paść na plecy, zapłakać, a potem z trudem podejść do siatki. Nie miał siły na wielkie celebracje, choć było widać, że jest niewiarygodnie szczęśliwy.

To coś absolutnie specjalnego. Jestem dumny z bycia Szwajcarem. W Pucharze Davisa zawsze grałem, jakby to było coś więcej. Ale w tamtym momencie byłem wykończony. Jedyne o czym myślałem po ostatnim punkcie to: „O rany, to koniec. To tyle, nie będzie dziś więcej tenisa”. Wiem, że nie byłem faworytem. Patrząc na drabinkę przed turniejem myślałem, że szybko odpadnę. Do dziś to moje największe osiągnięcie. Nie tylko w karierze, ale i życiu. Ludzie wciąż o nim mówią, pamiętają, gdzie wtedy byli i co robili. Opowiadają mi o tym. Początkowo nie rozumiałem, co to znaczy być mistrzem olimpijskim. Z czasem jednak to pojąłem. Jestem Markiem Rossetem, mistrzem olimpijskim. To wspaniałe uczucie.

Nikt w Szwajcarii nie wiedział wtedy, że to początek złotej ery tamtejszego tenisa. Niebawem pojawiła się Martina Hingis, potem też Stan Wawrinka i, przede wszystkim, Roger Federer. Ten sam Federer, który w dniu finału olimpijskiego w Barcelonie świętował 11. urodziny. I oglądał Rosseta, świętując jego triumf. Po latach mówił, że jeśli chodzi o igrzyska – to jest moment, który zawsze go inspirował. Rosset się zresztą o tym dowiedział.

Roger Federer powiedział, że moje zwycięstwo było dla niego inspiracją. Muszę dodawać, jak bardzo dumny czuję się z tego powodu? – pytał dziennikarzy.

Nie musiał.

*****

Ani Arrese, ani Rosset nigdy więcej nie grali już na takim poziomie. Hiszpan zgarnął w swojej karierze jeszcze dwa tytuły, a w 1996 roku przeszedł na emeryturę. Rosset wygrywał, jak już wiecie, całkiem sporo i bywało, że jego sukcesy przebijały się do mediów – choćby w 1995 roku, gdy w Nicei wygrał turniej niedługo po złamaniu stopy, albo wtedy, kiedy awansował do najlepszej „10” światowego rankingu. Jego kariera załamała się wraz z końcem XX wieku, przez kilka lat w rankingu spadał coraz niżej, notując jedynie pojedyncze dobre wyniki. I wreszcie przeszedł na emeryturę, w 2005 roku. Jeśli chodzi o rzeczy, których żałował, to były dwie: półfinał Roland Garros 1996 i finał Pucharu Davisa 1992, przegrany z Amerykanami. Choć akurat on zagrał w nim bardzo dobrze.

Igrzyska? W 1996 roku nie obronił tytułu. Szybko odpadł, w starciu z Renzo Furlanem skreczował z powodu zawrotów głowy. Cztery lata później zrezygnował z gry w Sydney, bo czuł się „całkowicie wykończony fizycznie i psychicznie”. – Jeśli miałbym jechać do Sydney, to po medal dla mojego kraju. Nie po to, by tylko wziąć udział w igrzyskach – mówił. Szwajcarzy bardzo tego żałowali, bo liczyli, że uda im się ugrać coś w deblu – Rosset miał w nim połączyć siły z młodym Rogerem Federerem. Do tego ostatecznie nie doszło, ale Roger omal nie zdobył medalu. Skończył na czwartym miejscu, tuż za podium. Wtedy już grano o brąz.

Po latach Rosset zdradził, że w swoich ostatnich sezonach często miewał ataki paniki. Nie był w stanie grać meczów, nie potrafić wejść na pokład samolotu. Bał się podejmowania nawet najprostszych wyborów. Dopiero terapia pomogła mu uporać się z tym problemem.

Możliwe, że wynikało to z tego, co przytrafiło mu się w 1998 roku. Możliwe, bo nigdy sam o tym nie mówił. Nie byłoby w tym jednak nic dziwnego. Wszystko zaczęło się od tego, że odpadł na US Open w I rundzie. Miał już kupiony bilet do domu, miał tam wracać razem z trenerem. W ostatniej chwili zmienił zdanie, stwierdził, że zostanie w Nowym Jorku o dzień dłużej, bo chciałby potrenować na lokalnych kortach. Więc został.

A samolot, którym miał lecieć, runął do wody. Zginęli wszyscy na pokładzie – 229 osób.

Do Rosseta zadzwonił w nocy kolega i powiedział mu, by ten włączył CNN. Szwajcar już nie zasnął, oglądał kolejne wiadomości i obdzwaniał bliskich. – Zadzwoniłem do rodziców, żeby powiedzieć im, że jestem w Nowym Jorku i wszystko jest w porządku. Mogę wam powiedzieć, że byli bardzo szczęśliwi, że słyszą mój głos – wspominał. A jego rodzice dodawali, że przez półtora godziny myśleli, że ich syn nie żyje.

Na spotkanie z dziennikarzami wyszedł przypominając wrak człowieka. Nie spał całą noc, był załamany. Andrij Medwiediew, ukraiński tenisista i jego przyjaciel, który mu towarzyszył, rzucił do dziennikarzy, że „rozmawiają z duchem”. – To szalone – dodawał sam Rosset. – Podejmujesz jedną decyzję i dzięki niej wciąż jesteś żywy. Podarowano mi życie, ale zabrano je innym osobom. Dlatego jestem smutny – mówił, wyraźnie przytłoczony sytuacją.

Uporał się z tym dopiero po czasie. Do dziś ta kwestia przewija się jednak w każdej rozmowie z nim. Podobnie jak olimpijskie złoto. Wychodzi, że Marc Rosset to nie tylko mistrz olimpijski, ale i „gość, który przeżył”.

Ostatecznie jednak w obu tych przypadkach mógł czuć się szczęściarzem.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix [Na zdjęciu Rosset w 2003 roku w trakcie turnieju w Sopocie]

Źródła: We Are Tennis, NY Times, LA Times, Tennis Legend (francuski), Blick, La Liberte, Tagesspiegel, Tennis Magazin, BOTE, nb.ch, Le Matin, Independent, Washington Post, ESPN, Swiss Info, AP, Reuters, Irish Times, Tennis-Buzz, Tennis Majors, oficjalne strony ATP, ITF i Pucharu Davisa. 


Subskrybuj
Powiadom o
guest
3 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Najlepiej oceniane
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze
filip
filip
2 lat temu

Super tekst Panie Sebastianie! Dziékuje

Pavol
Pavol
2 lat temu

Świetny tekst!

Wiesław Jarzębowski
Wiesław Jarzębowski
2 lat temu

W 2004 roku Marc Rosset był turniejową gwiazdą turnieju Porsche Open w Poznaniu. Jak sam oświadczył nie mógł odmówić Wojtkowi Fibakowi…Ponieważ to jemu zawdzięcza , że nadal żyje!!! Po przegranej w US Open ( 1998 ) nasz najlepszy tenisista zaprosił jego na kolację ( chyba chcąc zaproponować grę w parze deblowej …) . Marc – pierwszy złoty medalista olimpijski , zgodził się ale pod warunkiem, że tego samego wieczoru spotkają się w jego ulubionej chińskiej restauracji w Nowym Jorku, gdzie trudno o stoliki … Wojtek stanął na wysokości zadania zamawiając rezerwację a Marcowi nie wypadało już odmówić … Dlatego odmówił… Czytaj więcej »

Wojtek Fibak.jpg

Aktualności

Kalendarz imprez