Steffi Graf do dziś pozostaje ostatnią tenisistką, która wygrała wszystkie turnieje wielkoszlemowe w ciągu jednego roku. Oprócz niej zrobiły to tylko cztery inne osoby w historii. Tyle że Niemka ma jeszcze asa w rękawie – dokonała bowiem czegoś, czego w swoim tenisowym CV nie ma żadna z legend. Zdobyła Złotego Wielkiego Szlema. Do triumfów w Australii, Francji, Wielkiej Brytanii i USA dorzuciła jeszcze jeden, w Korei. Na igrzyskach olimpijskich. Rok 1988 należał do niej. A to opowieść właśnie o nim.
Zanim cofniemy się do tego sezonu, wypadałoby jednak napisać, że jest w tym pewna niesprawiedliwość. Bo Rod Laver, który Wielkiego Szlema zgarniał dwukrotnie, nie mógł wystąpić na igrzyskach olimpijskich. Podobnie Margaret Court, prawdopodobnie największa tenisistka w historii. Tenis nie znajdował się wtedy bowiem w programie igrzysk. Był w nim co prawda obecny od 1896 do 1924 roku, potem jednak postanowiono go wykreślić. I całe pokolenia znakomitych zawodników nie miały możliwości spróbować swoich sił w walce o olimpijskie medale.
Przywrócono go w… 1988 roku. Jakby ktoś chciał, żeby w Seulu dokonała się historyczna chwila.
W stronę dominacji
Steffi talentem była ogromnym. Na tyle, że w zawodowym tenisie zadebiutowała jako… trzynastolatka. Już w kolejnym sezonie odnosiła pierwsze sukcesy. Jeszcze niewielkie, głównie pojedyncze zwycięstwa, czasem z dość wysoko notowanymi zawodniczkami. Już wtedy gościła od czasu do czasu na łamach sportowej prasy. Swoją pozycję ugruntowała w roku 1984. Miała 15 lat, gdy doszła do czwartej rundy Wimbledonu.
Od początku grała bezlitosny tenis. Piłkę uderzała z pełną mocą, niesamowicie szybko. Rywalki często mogły ją tylko oglądać, a przecież oczywistym było, że fizycznie Niemka jeszcze się rozwinie. Kilka lat później jej forehand stał się bronią, której nie dało się powstrzymać. Raz za razem punktowała nim przeciwniczki. Z backhandu z kolei zagrywała niesamowicie dokładne i płaskie slajsy, utrudniające grę tenisistkom, stojącym po drugiej stronie siatki. Przed meczem każda wiedziała dokładnie, czego się spodziewać. Sęk w tym, że trudno było znaleźć na to receptę. – Nikt na świecie nie potrafi robić tego, co ona. Jej forehand we wszystkich budzi strach – mówił Zina Garrison w 1989 roku.
Później pisano, że Graf zaczęła rewolucję. Że to ona była pierwszą z największych „hitterek”, a po niej pojawiły się czy to Monica Seles, czy siostry Williams. Graf przełamała duopol Martiny Navratilovej i Chris Evert, które przez lata rządziły światowym tenisem. Zmieniła zasady gry. To wszystko jej zasługa.
To jednak nastąpiło dopiero po kilku latach. A we wspomnianym 1984 roku Niemka była jeszcze nieśmiałą dziewczyną z ogromnym talentem, niesamowitą wydolnością oraz sprawnością (wiele osób twierdziło, że w biegach mogłaby sobie radzić nawet lepiej niż w tenisie) i wielką dojrzałością. To też w tamtym sezonie Steffi zadebiutowała na igrzyskach olimpijskich. Jak to możliwe? Cóż, tenis oficjalnie wrócił w Seulu. Ale często bywa tak, że konkretna dyscyplina najpierw organizowana jest jako pokazowa. I tak też było w Los Angeles, gdzie wśród mężczyzn triumfował Stefan Edberg, a u kobiet… Steffi Graf, oczywiście.
Uczciwie jednak przyznajmy, że nie było tam najlepszych tenisistek. Nie walczono przecież o faktyczne medale. Jednak dla Niemki i tak był to spory sukces. Do imprezy przystępowała rozstawiona z ósemką. W pięciu meczach straciła tylko dwa sety. I wygrała swój pierwszy turniej olimpijski. Jeszcze nie w pełni oficjalny. Jeśli ktoś jednak poszedł obejrzeć jej mecze, z pewnością tego nie żałował. Bo w kolejnych latach stała się najlepszą zawodniczką na świecie.
Pasmo sukcesów tak naprawdę zaczęło się w 1986 roku, ale my przeskoczymy od razu do sezonu 1987. To wtedy Steffi wygrała swój pierwszy wielkoszlemowy tytuł – na kortach imienia Rolanda Garrosa – i była w dwóch innych finałach. I na Wimbledonie, i na US Open musiała jednak jeszcze uznać wyższość Martiny Navratilovej, z którą przegrała też w Nowym Jorku rok wcześniej. Zresztą również w finale. Steffi nie przeszkodziło to jednak we wspięciu się na szczyt rankingu, z którego nie spadła przez kolejnych 186 tygodni. Do sezonu 1988 przystępowała więc jako wielka faworytka do zdobycia najważniejszych tytułów i… wciąż nastolatka.
I to na pewno zasługuje na podkreślenie. Zróbmy więc to, pisząc, że jedno z największych osiągnięć w historii tenisa, zostało wywalczone przez nastoletnią dziewczynę. Choć przede wszystkim – absolutnie genialną tenisistkę, której rywalki się bały. I miały ku temu dobre powody.
Demolka
Wszystko tradycyjnie zaczęło się w Australii. Steffi jak burza przeszła przez turniej. Straciła w nim – w siedmiu meczach – zaledwie 29 gemów. Średnio nieco ponad dwa na seta. Kolejne przeciwniczki mogły z góry zakładać, że zostaną zdemolowane. Nielicznym udawało się nawiązać walkę na dystansie jednej partii. O całym meczu nie mogło być mowy. Dla Niemki była to pierwsza od 1984 wyprawa na Australian Open. Zakończyła się zwycięsko. Veni, vidi, vici.
W Australii zainaugurowano wtedy nową, wolniejszą nawierzchnię. To tylko Niemce pomagało. Na dwa sposoby. Raz, że miała czas, by obchodzić zagrania rywalek i atakować z forehandu, a dwa, że prawdopodobnie za sprawą tej zmiany Chris Evert pokonała Martinę Navratilovą, która uwielbiała korty szybkie. A jak już wiecie, to właśnie Martina była w tamtym okresie największym przekleństwem Steffi. Choć można przypuszczać, że Niemka i tak by ją ograła. Bo była wówczas absolutnie najlepsza, o czym mówiły nawet jej rywalki. – Zagrałyśmy tylko jednego gema, kiedy zapytałam siebie: „Co ja, do cholery, mam tu zrobić?” – opowiadała po meczu ze Steffi Janine Thompson, jej przeciwniczka z drugiej rundy.
Obrończynię tytułu, Hanę Mandlikovą, Steffi odprawiła oddając jej cztery gemy. Claudii Kohde-Hilsch, rodaczce, dorzuciła jednego w gratisie. W finale Evert próbowała jej się postawić. W drugim secie, pierwszego przegrała 1:6. Amerykanka doprowadziła nawet do tie-breaka. Tyle że tam Steffi pokazała wszystko, co najlepsze. I wygrała. Gema, seta, mecz i tytuł, od którego zaczął się jej złoty okres. Choć akurat wiosna tamtego roku mogła dać jej rywalkom małą nadzieję – Graf dwukrotnie przegrała wtedy z Gabrielą Sabatini, w tym raz na mączce. Jak się okazało, były to dwie z zaledwie trzech porażek, jakie odniosła w całym sezonie.
Do Roland Garros Niemka przystępowała już w znakomitej formie. Kolejne tytuły zgarniała w San Antonio, Miami i Berlinie. W ojczyźnie straciła zaledwie 12 gemów w pięciu rozegranych meczach. Kiedy wydawało się, że nie można już bardziej dominować, ona kolejny raz przesuwała granicę. A rywalki mogły się temu tylko bezradnie przyglądać. Na Roland Garros, gdzie broniła tytułu, dokładnie tak to wyglądało.
Do ćwierćfinału traciła maksymalnie cztery gemy na mecz. W nim oddała Bettinie Fulco zaledwie jednego. Dopiero Sabatini jej się postawiła. Ale tym razem nie mogła sobie z Niemką poradzić, choć i tak trzeba przyznać, że powalczyła – przegrała 3:6 6:7. W końcu przyszedł finał. Mecz, który przeszedł do historii, choć pewnie Natalla Zwierawa, jego niespodziewana uczestniczka, wolałaby o tym starciu zapomnieć. Nie dziwimy się jej.
Oficjalnie zapisano, że spotkanie trwało 34 minuty. Obie zawodniczki grały jednak przez 32 – najpierw dziewięć minut, potem zaczął padać deszcz (i nie ustępował przez godzinę, co oznacza, że przerwa nim wymuszona trwała dłużej niż właściwie spotkanie), a tuż po nim Graf i Zwierawa wyszły na kolejne 23 minuty. W tym czasie Białorusinka, reprezentująca wtedy Związek Radziecki, nie ugrała ani jednego gema. Łącznie zdobyła trzynaście punktów. Do dziś jest to najszybszy finał wielkoszlemowy w historii. Do dziś pozostaje też ostatnim „rowerkiem” (wynik 6:0 6:0) zanotowanym w meczu o taki tytuł. Poprzedni taki miał miejsce na Wimbledonie w… 1911 roku.
Przed tym spotkaniem Białorusinka grała naprawdę świetnie, eliminując po drodze między innymi Navratilovą. Ale przy Graf wydawała się być juniorką, która dopiero wchodzi do świata tenisa. A przecież sama Niemka w teorii rok wcześniej przestała być juniorką. To była przepaść. Tak duża, że Steffi przepraszała fanów – którzy zresztą starali się dodać otuchy Zwierawej – za to, jak szybko wszystko się skończyło. Białorusinka do mikrofonu nie powiedziała nic, nie była w stanie. Potem w szatni Steffi przeprosiła też ją i zapewniła, że ta będzie w przyszłości lepsza. Nie miała racji – Natalla nigdy więcej nie doszła do finału wielkoszlemowego.
– Ubiegłoroczna wygrana była specjalna, bo pokonałam Martinę [Navratilovą] i to 8:6 w trzecim secie. Wtedy wszystko było bardzo blisko, wynik na styku. Dziś byłam zaskoczona, że wygrałam do zera – mówiła Steffi. Prawda jest jednak taka, że raczej nikt nie dawał Zwierawej szans na więcej niż ugranie pięciu gemów. I choć wynik przeszedł do historii, to nie był aż tak wielką sensacją, jak mogłoby się wydawać z dzisiejszej perspektywy.
Ot, po prostu Steffi Graf zrobiła swoje. I nie było to jej ostatnie słowo.
Przekazanie pałeczki
Wimbledon był symboliczny. To tam wreszcie zmierzyła się z Martiną Navratilovą. Na jej nawierzchni, na której Martina była niepokonana od 1982 roku. Wygrała sześć turniejów z rzędu, łącznie miała ich na koncie osiem. Była królową tenisowej trawy. A jednak mogła się obawiać, miała do tego pełne prawo. Graf była rozpędzona, młoda, zdecydowana, pewna siebie, przebojowa i zabójcza na korcie. Pani Forhendu, jak ją zwano, nie brała w tamtym sezonie jeńców.
Wszyscy powtarzali, że od tego zależą losy Wielkiego Szlema. Jeśli Graf wygra na trawie, w królestwie Navratilovej, to nikt jej nie powstrzyma również na US Open. A i na Wimbledonie stawiano, że zrobić może to wyłącznie Martina. Jak się okazało – słusznie. Graf przez wszystkie wcześniejsze mecze przeszła z taką łatwością, jakby rywalki grały z zamkniętymi oczami. Po raz kolejny dominowała. Była najlepsza. Była faworytką.
A jednak w finale coś się zacięło. Navratilova miała przygotowany dobry plan, stale celowała w backhand Graf, wykorzystywała szybkość nawierzchni. – Mój backhand był tragiczny – mówiła potem Steffi. Do forehandu za to nie mogła dojść. I Martina wygrała pierwszego seta 7:5. W drugim zaczęła od przełamania rywalki. Prowadziła 2:0 i nagle coś się zmieniło. – Nie czułam się komfortowo. Próbowałam znajdować dobre kąty na returnie, to nie wychodziło. W drugim secie grałam bardziej na jej woleja, pozwalałam jej go odegrać i szukałam kolejnych szans – dodawała Niemka.
Ta strategia zadziałała. Ale pomogło też to, że Navratilova, jakby już pewna zwycięstwa, przestała tak bardzo unikać forehandu rywalki. A gdy Steffi została do niego dopuszczona, to nagle wszystko się zmieniło. Szybko przełamała Martinę, a potem poszła za ciosem. Wygrała kolejnych dziewięć gemów, po drodze zgarniając drugiego seta. W trzecim oddała Amerykance jedną małą partię. Właściwie wyglądało to tak, jakby dla Niemki mecz zaczął się w momencie, gdy wszyscy myśleli, że jest już po niej.
Martina odpowiedź znalazła tylko raz – w czwartym gemie trzeciego seta. Przełamała wtedy Steffi, zrobiło się 1:3. Mogła mieć nadzieję. Sęk w tym, że zaczął padać deszcz i obie musiały zejść do szatni. – Widziałam ją tam. Była zdołowana. Pomyślałam sobie: „Jeśli będzie grać tak, jak wygląda, nie może wygrać” – mówiła Graf. I faktycznie, gdy obie wróciły do meczu, jego pozostała część trwała tylko trzy gemy. Wszystkie wygrała Niemka. Wimbledon miał nową królową.
– Przed meczem byłam pewna siebie, ale pierwszy set sprawił, że bardzo się na siebie zezłościłam. Chciałam pokazać, że umiem grać o wiele lepiej – opowiadała Steffi dziennikarzom. A Navratilova oficjalnie przekazała jej insygnia władzy. – Tak to powinno nastąpić. Przegrałam z lepszą zawodniczką w finale. To koniec pewnego rozdziału, przekazanie pałeczki, jeśli tak to chcecie nazywać. […] Przygotowanie się do finału nie było dla mnie trudne. Byłam spokojna. Ale Steffi wygrywała punkty na całym korcie. Dochodziła do piłek, do których nikt inny nie potrafi dobiec. Zmiotła mnie w drugim i trzecim secie, więc nie było mi tak trudno zaakceptować tę porażkę – twierdziła Martina. Mówiła też, że chciałby wygrać Wimbledon jeszcze raz i swoje życzenie spełniła – w 1990 roku.
A Steffi, choć nie powiedziała tego głośno, zapewne marzyła o US Open. I jej też się udało. Tak jak przewidywano – skoro nie zatrzymała jej Navratilova na Wimbledonie, to nie zrobił też tego nikt w USA. Choć Gabriela Sabatini w finale próbowała. Urwała nawet seta, drugiego, ale w trzecim była już bezradna. Paradoksalnie, Argentynka zdobyła w tamtym sezonie tytuł wielkoszlemowy. I to za sprawą Graf – obie razem występowały w deblu. I wygrały Wimbledon, co pozostało jedynym takim tytułem deblowym w karierze Niemki. W singlu Gabriela musiała jednak uznać wyższość koleżanki po fachu.
A Steffi Graf była na szczycie. Została trzecią kobietą, która skompletowała Kalendarzowego Wielkiego Szlema po Maureen Connolly Brinker (w 1953 roku) i Margaret Court (w 1970), ale pierwszą, która zrobiła to, wygrywając turnieje na trzech różnych nawierzchniach – kortach twardych, mączce i trawie.
Jej sukces już był więc historyczny. A przecież został jej jeszcze jeden krok.
Złoty Szlem
Wreszcie przyszły igrzyska w Seulu. Rozgrywane późno, już po wszystkich turniejach wielkoszlemowych, ale na korty wychodzono zaledwie tydzień po finale US Open. Rywalki nadzieję mogły upatrywać w zmęczeniu Steffi Graf jej wspaniałym sezonem. Zresztą ona sama o tym mówiła, dodając, że choć bardzo tego chciała, to nie spodziewała się, że w Seulu wygra. Cóż, wychodzi, że Niemka potrafiła zaskoczyć nawet samą siebie.
Przez pierwsze rundy przeszła gładko, ale w ćwierćfinale przyszło ostrzeżenie. Łarysa Sawczenko, Łotyszka grająca dla ZSRR, urwała jej seta. Graf wygrała decydującą partię, ale stracony set sprawił, że pojawiły się wątpliwości co do jej możliwości. Zniknęły jednak wraz z półfinałem – tam Niemka nie dała żadnych szans Zinie Garrison. Amerykanka ugrała dwa gemy, drugiego seta przegrała do zera. W finale Steffi po raz kolejny miała się zmierzyć z Gabrielą Sabatini. Wciąż jedyną tenisistką, która pokonała ją w całym sezonie.
Steffi miała jednak przed tym meczem problem poza kortem – było nim uwielbienie fanów. Na igrzyskach niemal cały czas ktoś ją zagadywał, prosił o autograf, czasem zdjęcie. Była twarzą tamtej imprezy i powrotu tenisa na olimpiadę. – Byłam zmęczona, wręcz wykończona, ale chciałam to przeżyć, doświadczyć tych igrzysk – mówiła potem. Mimo zainteresowania zamieszkała więc w wiosce olimpijskiej, wraz z innymi sportowcami, wśród których… też nie miała zbyt wiele odpoczynku. Każdy chciał ją poznać, była absolutną gwiazdą. – To było szaleństwo. Jej ojciec w końcu zamknął ją w pokoju, żeby „ocalić złotą misję” – wspominał Klaus Hofsass, wieloletni kapitan reprezentacji Niemiec w Pucharze Federacji.
Nie dziwi więc, że prawie 10000 ludzi przyszło oglądać decydujący o tytule mecz. Wszyscy byli zaskoczeni tym, co stało się na początku – Steffi wyglądała fatalnie. Szybko dała się przełamać, grała źle. Tyle że trwało to ledwie kilka gemów. A gdy już się ocknęła, to znów była nie do zatrzymania. Działał forehand, działał backhand, działał serwis. Sabatini próbowała wszystkiego, co miała w swoim własnym arsenale. Nic nie działało. – Po pierwszych kilku gemach poczułam się dość dobrze. A gdy wyszłam na prowadzenie 5:3 w pierwszym secie, wiedziałam, że to mam. Próbowałam zmusić ją do biegania. To był mój plan. Nie spodziewałam się, by mogła tak przez cały mecz – mówiła Steffi. I miała absolutną rację.
Wygrała 6:3 6:3. To było jej 40. zwycięstwo z rzędu, a bilans całego sezonu wynosił wówczas 66 wygranych i dwie porażki. Potem wygrała jeszcze kilka spotkań i przegrała jedno – pod koniec roku z Pam Shriver. Ale to nie miało znaczenia. – Zwycięstwo w finale w Seulu było niesamowicie ważnym momentem w mojej karierze. Złoty medal z igrzysk został ze mną na lata. Atmosfera była wspaniała, to piękne wspomnienia. Dla mnie to coś o wiele ważniejszego niż Wielki Szlem. Wspaniale, że udało mi się to osiągnąć – mówiła po latach. Jej osiągnięcie doceniano zresztą powszechnie.
– Czymś specjalnym była możliwość zmierzenia się ze Steffi w finałach, gdy kompletowała najpierw Wielkiego, a potem Złotego Szlema. Jest niesamowita, jako sportowiec i osoba. Uważam ją za wielką przyjaciółkę, z którą dzieliłam wiele pięknych chwil, choćby te finały – mówiła Gabriela Sabatini. A Claudia Kohde-Kilsch, która z Graf grała w debla na igrzyskach, dodawała też coś od siebie. – W tamtym czasie nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak wyjątkowy sukces osiąga Steffi. Byliśmy przyzwyczajeni do jej zwycięstw. Teraz, gdy się to wspomina, Złoty Szlem jest jednym z największych osiągnięć całego stulecia, do dziś nikt temu nie dorównał. W Seulu dzieliłyśmy pokój i trenowałyśmy razem. Zdobyłyśmy też deblowy brąz. Nigdy tego nie zapomnę.
Dziś Steffi mówi, że rzadko spogląda w przeszłość. Ale gdy już to robi, Złoty Szlem zawsze tam jest i wspaniale się go wspomina. Swoją drogą ten termin stworzyli dziennikarze, specjalnie dla niej. Wcześniej nie było Złotego Wielkiego Szlema, bo nie było okazji go zdobyć. Gdy taka się pojawiła, Graf natychmiast ją wykorzystała. I choć często powtarza, że czeka, aż ktoś to powtórzy, na razie nikomu się nie udało. Nawet Serenie Williams, nawet Rafie Nadalowi, nawet Rogerowi Federerowi, nawet Novakowi Djokoviciowi. Żadnej z wielkich postaci tenisa.
Steffi wciąż więc jest jedyna. I pewnie jeszcze długo tak zostanie.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Fajny artykuł. Dzięki! Magiczna Steffi.
Od dechy do dechy przeczytalem .Swietny artykul duzo mi przypomnial.Dobra robota.