Często narzekamy na liczbę zdobywanych przez naszych sportowców medali olimpijskich. Bo dziesięć na jednych igrzyskach to mało. I fakt, ambicje mamy znacznie większe, a wyniki nie zawsze im dorównują. Co mają jednak powiedzieć kraje, które w całej swej historii zdobyły tylko jeden krążek z igrzysk? Takie przypadki są aż 24. A biografie ich medalistów zmierzają w najróżniejszych kierunkach. Każdą jednak warto znać. Kto wie, może w Tokio komuś uda się podwoić dorobek jednej z tych reprezentacji?
Maluczcy
Na mapie świata trudno ich dostrzec, o ile nie ma możliwości przybliżenia konkretnego regionu. Wielu pewnie nawet nie do końca wie, gdzie leżą. A mimo to mikroskopijne kraje też mają swych bohaterów. Przykład pierwszy z brzegu? Barbados. Karaibska wysepka mniejsza od Warszawy. Medalistów zresztą też ma mniej niż nasza stolica. Bo zaledwie jednego. Obadele Thompson to znakomity sprinter. Przez długie lata uznawano go nawet za najszybszego na świecie, choć rekordu nigdy oficjalnie nie dzierżył, bo zawsze, gdy akurat go pobijał, wiało mu zbyt mocno w plecy.
Bieganie w rodzinie Thompsona było wręcz tradycją. Jego ojciec osiągał niezłe wyniki i często służył mu radą, podobnie jak siostra. Tyle tylko, że ta ostatnia chciała być… fryzjerką. I to na ten zawód ostatecznie się zdecydowała. A Obadele nie przestał chodzić na bieżnię, co mu się opłaciło. Medal wybiegał na igrzyskach w Sydney. Był trzeci w biegu na 100 metrów. Ale już pięć lat wcześniej barbadoski zespół Krosfyah, nagrał piosenkę na jego cześć. Po powrocie Obadele do kraju rozbrzmiewała ona wyjątkowo często. Bo przyjęto go jak króla. Czerwony dywan, parada, tysiące flag i jeszcze więcej fanów. Była też dodatkowa nagroda – sportowy samochód. Zresztą jego imię w tłumaczeniu znaczy: „król przybywa do domu”. I faktycznie tak to wyglądało.
– Bardzo dobrze jest być z powrotem w domu. Pierwotnie nie planowałem tego powrotu tak szybko, ale cieszę się, że tu jestem. Już czekam, by pozdrowić wszystkich tych, którzy zjawią się na świętowaniu. Mam nadzieję, że wszystkie pozostałe osoby z olimpijskiej ekipy też będą się dobrze bawić – mówił w tamtym czasie Obadele.
A potem faktycznie poszedł się bawić. Bo zasłużył.
*****
Przenieśmy się teraz nieco na północ od Barbadosu. Bermudy – to nie niepodległe państwo, a terytorium zależne Wielkiej Brytanii, ale na igrzyskach występuje oddzielnie. Do dziś są najmniejszym pod względem liczby ludności krajem, który zdobył na nich medal. Ich bohaterem został Clarence Hill, bokser, który wywalczył brązowy medal w wadze ciężkiej na igrzyskach w Montrealu w 1976 roku. Jego sukces uznany został za sporą niespodziankę. Sam Hill chciał go powtórzyć i wystąpić na kolejnych igrzyskach, ale nie miał na to funduszy. Przeszedł więc na zawodowstwo, wygrał 18 walk, trzy przegrał i raz zremisował. Jego historia nie jest jednak tak prosta, jak mogłoby się wydawać. Wręcz przeciwnie – sporo na niej zakrętów.
Już w wieku 19 lat skazano go za posiadanie marihuany. To ten wyrok zmusił go później do przerwania kariery, ponieważ nie pozwolono mu przez niego na wjazd do Stanów Zjednoczonych. W międzyczasie się rozwiódł, miał kłopoty finansowe. Dwukrotnie trafiał do więzienia – za rozbój i posiadanie kokainy. Przy okazji drugiego pobytu, trwającego dziesięć lat, wyszedł z nałogu, wykształcił się też w nowym zawodzie. Już po pobycie za kratkami udzielił kilku wywiadów, w których podkreślał, że sam jest sobie winny, ale ma nieco żalu do sportowych władz, które w żaden sposób mu nie pomogły choćby wtedy, gdy postanowił otworzyć salę gimnastyczną na potrzeby młodych zawodników. Zresztą nie tylko nie pomogły, a wręcz starały się o nim zapomnieć.
– Poszedłem do kilku osób, wszystkie były chętne i popierały ten pomysł. Potem przedostało się to do wiadomości publicznej i od tamtej pory każdy mówił mi, żebym poczekał i że muszę być cierpliwy. Sala da mi jakiś cel. Będzie dla mnie wynagrodzeniem, jeśli będę wiedzieć, że istnieje miejsce, gdzie młodzi ludzie mogą nauczyć się walczyć w ringu. Myślę, że politycy używają moich przeszłych zarzutów jako wymówki, by mi nie pomagać. Ta wyspa musi zrozumieć, że kiedy reprezentowałem ją na igrzyskach, nie byłem pod wpływem narkotyków. Moje uzależnienie to przeszłość. Wciąż za nie płacę, gdy ludzie używają go przeciw mnie. Ale wciąż też kocham boks – mówił.
W 2004 roku, gdy otwierano w Bermudach sportowe „Hall of Fame”, nie wprowadzono do niego Hilla. Wzbudziło to ogromne kontrowersje, a inni sportowcy wsparli byłego boksera. Dopiero to przyniosło skutek i Clarence Hill wskoczył na należne mu miejsce. Bo władza może chcieć zapomnieć. Ale ludzie pamiętają.
*****
Jak Bermudy, tak i Wyspy Dziewicze Stanów Zjednoczonych są terytorium zależnym. Czyim, to już widać po samej nazwie. I one mają swojego medalistę. Zwie się Peter Holmberg, na igrzyskach startował dwa razy, a medal zdobył w Seulu w 1988 roku w klasie Finn (tej samej, w której na podiach olimpijskich stawał w Atlancie i Atenach Mateusz Kusznierewicz). Zresztą w konkurencji znacznie bardziej przystającej wyspiarzom z tropików, bo żeglarstwie. W swoim fachu był jednym z najlepszych na świecie. Na igrzyskach zdobył jednak “tylko” srebro.
Do żeglarstwa jego i jego brata wciągnęli rodzice. Zresztą Richard, ojciec, też był olimpijczykiem (Kilonia 1972), a matka Louise wygrywała duże zawody, choć nieolimpijskie. Skąd wzięli się na Wyspach Dziewiczych? Richard zakochał się w nich, gdy stacjonował tam, będąc w armii. Potem wrócił na miesiąc miodowy i… nigdy już nie wyjechał. To tam przyszły na świat jego dzieci, które, jak i on, zostały żeglarzami. Peter już w wieku dziewięciu lat startował w zawodach, a gdy miał na karku szesnastkę, był trzeci w mistrzostwach świata. Potem osiągał kolejne sukcesy, a w międzyczasie zaliczał egzaminy na studiach.
Po sukcesie na igrzyskach stał się miejscową gwiazdą. Wkrótce dołączył do najlepszych żeglarskich zespołów i, już nie samotnie, odnosił kolejne sukcesy. W latach 2001-2002 był numerem jeden w światowym rankingu sterników matchracingowych, choć zaczynał tak naprawdę od zera i korzystał z dzikich kart, by móc dostać się do kolejnych zawodów. Jego talent się jednak obronił. Miał też żyłkę do biznesu – sam organizował kolejne zawody, zakładał zespoły Pucharu Ameryki (zresztą zdobył to najstarsze sportowe trofeum jako sternik szwajcarskiego syndykatu Alinghi w 2007 roku) i nieźle zarabiał.
Dziś zresztą dalej się tym zajmuje. On, w przeciwieństwie do Hilla, potrafił poprowadzić swoje życie po igrzyskach.
*****
Są na tej mapie „pojedynczych medalistów” przypadki, o których wiadomo naprawdę niewiele. Jednym z nich jest Houssein Ahmed Salah. W 1988 roku zdobył on brązowy medal dla Dżibuti. Kraj ten graniczy z Etiopią, łatwo się więc domyślić, że jedyny krążek wywalczył w biegu długodystansowym. Konkretnie – tym najdłuższym, maratonie.
Bieg z 1988 zapisał się w historii jako jeden z tych najbardziej emocjonujących. O medale walczono na jego trasie nie tyle do ostatnich kilometrów, co ostatnich metrów. A raczej o to, jaki krążek przypadnie któremu z zawodników. Bo do mety wspólnie dobiegała trójka: Salah, Celindo Bordin z Włoch i Douglas Wakiihuri z Kenii. Jeszcze kilka kilometrów przed metą Salah prowadził, ba, nawet zwiększał swoją przewagę, która wynosiła w najlepszym momencie jakieś 40-50 metrów. Wydawało się, że wygra i do domu przywiezie złoto.
Na finiszu opadł jednak z sił, nie był w stanie utrzymać tempa. Tuż przed metą to Bordin zaatakował. Dosłownie na pół kilometra przed końcem biegu wyprzedził Salaha. Potem to samo zrobił też Kenijczyk, który sięgnął po srebro. A Salah nie wykorzystał życiowej szansy na zostanie mistrzem olimpijskim, choć cieszył się z brązowego medalu. To jednak w tym okresie był w najlepszej formie w całej swej karierze, zdobywając też dwa srebrne medale z mistrzostw świata.
I to mniej więcej tyle, ile można o nim napisać. Ale cóż, to wystarczyło, by zapisać się w historii.
*****
Jest coś takiego w boksie, że daje on szansę najmniejszym państwom na zdobycie medali. Kolejnym przykładem – i to wcale nie ostatnim – jest tu bowiem Mauritius. Jedyny medal dla tego kraju zdobył Bruno Julie, który w Pekinie stanął na najniższym stopniu podium. Brąz zdobył tyle talentem, co szczęściem. Miał świetne losowanie, na drodze do półfinału, w którym ostatecznie przegrał (w boksie przyznaje się dwa brązowe medale, nie ma pojedynku o trzecie miejsce), pokonywał dość anonimowych rywali z Lesotho, Uzbekistanu oraz Wenezueli. Inna sprawa, że i on specjalnie znany nie był, choć miał już na swoim koncie nieco sukcesów.
Kiedy zdobył medal, zadedykował go wszystkim mieszkańcom swego kraju i mówił, że to dzięki ich dopingowi go wywalczył. Fani nazywali go „Czarodziejem z Mauritiusu”. A mało brakowało, by na walkę ćwierćfinałową w ogóle nie dotarł. Kierowca autobusu, który miał go zawieźć na pojedynek… pojechał w złą stronę, do tego mówił tylko po chińsku. Na szczęście był z nimi jeden z członków komitetu organizacyjnego.
Po zdobyciu historycznego brązowego medalu, Julie dostał propozycję wyjazdu do Francji i USA. Zauważyli go bowiem tamtejsi promotorzy i łowcy talentów. I to mimo że on sam nie był zadowolony ze swego występu. Przed półfinałem podkreślał bowiem, że „wie jak wygrać tytuł”. Cóż, nie sprawdziło się. Półfinał przegrał na punkty z Kubańczykiem Yankielem Leonem (srebrnym medalistą). Część ekspertów sugerowała, że sędziowie punktowali walkę niesprawiedliwie, jednak protestów ze strony ekipy Bruno nie było, więc zostawmy ten temat. Napiszmy za to o tym, co działo się z Julie później. Boksował jeszcze przez kilka lat, wciąż jako amator. Porażki w półfinale długo żałował, podobnie jak tego, że zaufał niewłaściwym osobom i fałszywym obietnicom. Sam mówił, że czuł się wykorzystywany.
– Po powrocie powitano mnie triumfalnie. Wręczono mi ordery, nadano tytuły. Zostałem honorowym obywatelem Beau Bassin i dostałem dom w Mon Choisy. Jednak wartość tego historycznego medalu nie została doceniona. Wykorzystywano mnie. Mogłem zostać pokazany jako wzór dla młodzieży. Kiedy byłem na kolejnych igrzyskach, na zaproszenie prezydenta Mauritiusu, olimpijczycy byli w szoku, widząc moją sytuację. Ich przyszłość była zagwarantowana, moja nie. Żałuję, że nie spróbowałem profesjonalizmu. Miałem takie oferty w wieku 30 lat. To był na to idealny czas. Myślałem jednak o zobowiązaniach wobec państwa, o tym, że mogłem kontynuować amatorską karierę – wspominał.
Profesjonalistą nigdy więc nie został. W przeciwieństwie do kolejnego z bohaterów.
*****
Znów chodzi o wyspiarski kraj. Tonga leży w Oceanii i, oczywiście, ma jednego medalistę w całej swej historii. Jego nazwisko część z was pewnie dobrze zna. To Paea Wolfgramm, zwany „Tongijskim Wojownikiem”. Kiedyś grał w rugby, potem jednak przerzucił się na boks. W 1996 roku pojechał na igrzyska i dotarł do finału. Tam jednak przegrał z kimś, kogo znacie jeszcze lepiej – Władimirem Kliczką.
Przed igrzyskami właściwie był outsiderem. O jego istnieniu wiedziało niewiele osób spoza jego rodzinnego kraju. Talent miał jednak spory, a i warunki fizyczne – niesamowite. Ważył 140 kilogramów (a w trakcie późniejszej, zawodowej kariery jeszcze o 20 kilogramów więcej) i dysponował potężnym ciosem. Mimo że doświadczenie miał niewielkie (przed wyprawą do Atlanty stoczył zaledwie 24 pojedynki), odniósł sukces. Ekspertów zaskoczył zwłaszcza w walce ćwierćfinałowej, gdzie spotkał się z Kubańczykiem Alexisem Rubalcabą, jednym z faworytów do złota. Walczył jednak świetnie, ani na moment nie przerywając ofensywy i karcąc rywala. Wygrał na punkty.
W półfinale za to rozstrzygnął pojedynek ciosem wyprowadzonym w dosłownie ostatnich sekundach, pokazując, że do samego końca nie można go lekceważyć. Ale w decydującej walce nie był w stanie pokonać przyszłego mistrza świata. Choć przez dwie pierwsze rundy trzymał się bardzo dobrze. Przegrywał na punkty, ale tylko 2:3. Kliczko jednak zachował siły na ostatnią z nich i w świetnym stylu wypunktował rywala. Dla Wolfgramma jego medal był jednak wielkim sukcesem. Cieszył się z niego, zamiast przeżywać utratę złota.
Tak samo jak cieszyli się jego rodacy. Król Tāufaʻāhau Tupou IV ogłosił narodowe święto po tym, jak Paea zdobył medal. Gdy bokser wrócił do domu, został owacyjnie powitany przez tłumy rodaków, którzy jeszcze długo świętowali jego medal. Sam Wolfgramm postanowił przejść na zawodowstwo. Szło mu na tyle dobrze, że dotarł nawet do walki o mistrzowski pas, ale tam zatrzymał go… Władimir Kliczko. Po porażce Tongijczyk już nigdy nie wrócił do takiej formy, a na jego konto wpadały kolejne przegrane. Postanowił więc zakończyć karierę.
Miał nadzieję, co często podkreślał, że jego zwycięstwo otworzyło drzwi innym rodakom do zdobycia medali. Jak na razie, niestety tak się nie stało.
Przypadki szczególne
Dlaczego szczególne? A to już wymaga wyjaśnienia indywidualnego dla każdego z nich. Zacznijmy więc od medalu z 1988 roku, gdy w Seulu Jan Boersma, żeglarz z Antyli Holenderskich, wkradł się na podium i zgarnął srebrny medal dla swojego kraju w windsurfingu olimpijskim (klasa Lechner). Antyle, jak możecie domyślić się z ich nazwy, były terytorium zależnym od Holandii. Ale o terytoriach zależnych już pisaliśmy. Co więc w nich takiego szczególnego? Otóż to, że co by się nie działo z pewnością nie powiększą swojego dorobku medalowego. W 2010 roku Antyle Holenderskie przestały bowiem istnieć.
W tej sytuacji medal Boersmy stał się tym bardziej historyczny. Nikt więcej z Antyli nie zdołał wtrącić swoich pięciu groszy do klasyfikacji medalowej, choć szans – po Seulu – tamtejsi sportowcy mieli jeszcze pięć. Raz było naprawdę blisko. W 2008 roku na – jak się potem okazało – ostatnich igrzyskach, w których uczestniczył ten kraj, medal na 200 metrów wybiegał Churandy Martina. W międzyczasie sędziowie zdyskwalifikowali srebrnego medalistę, Amerykanina Wallace’a Spearmona za wybiegnięcie poza swój tor, przez co Churandy wskoczył na drugie miejsce. Trenerzy z USA obejrzeli jednak taśmy i zauważyli, że Martina też przekroczył linię. Powiedzieli więc, że odrzucą swój protest, o ile on też zostanie zdyskwalifikowany (tym sposobem na trzecie miejsce wskakiwał inny Amerykanin Walter Dix). I choć delegacja z Antyli mówiła, że to „ruch przeciw duchowi igrzysk”, jednak przepisy są przepisami. Martina nie zdobył medalu.
I on na wyspach traktowany jest jednak z honorami, choć nie takimi jak Boersma. To żeglarz został bohaterem tamtejszych mieszkańców, choć dziś dzielą się już oni na kilka krajów. Dalej jednak mają w pamięci osiągnięcie swojego zawodnika. I pewnie długo będą mieć.
*****
Najdłużej od zdobycia pierwszego medalu na swój drugi krążek czeka za to Irak. Kraj ten po raz pierwszy na igrzyskach pojawił się już w 1948 roku, gdy wysłał do Londynu drużynę koszykówki i dwóch biegaczy: Salmana Alego (stumetrowca) i Labiba Hassana (czterystumetrowca). Na pierwszy medal czekał jednak do 1960 roku, choć zdobył go już w drugim starcie. Irakijczycy ominęli bowiem igrzyska w 1952 roku, a zbojkotowali te zorganizowane cztery lata później.
Pojawili się za to w Rzymie, a wśród nich Abdul Wahid Aziz. To pierwszy w historii Iraku sztangista, który pojechał na igrzyska. I przywiózł z nich medal. Brązowy, który wtedy mógł się wydawać zapowiedzią kolejnych krążków. Tyle tylko, że tak się nie stało i cały kraj od 60 lat(!) czeka na kolejny taki sukces. Blisko była… drużyna piłkarska w 2004 roku. Uległa jednak, w meczu o trzecie miejsce, reprezentacji Włoch.
O Azizie trudno dziś odnaleźć jakiekolwiek informacje. Ci, którzy pamiętali jego osobę, określali go zwykle „patriotą, który kochał swój kraj”. Do tego pojawiały się takie słowa jak „dżentelmen”, „skromny” i „miły”. W latach 60. był bohaterem całego kraju. Igrzyska nie były bowiem jego jedynym sukcesem. Zdobywał też medale mistrzostw świata i innych, mniejszych imprez. Podobno (bo są źródła, które twierdzą inaczej) odmówił wyjazdu do USA, gdy tamtejsi trenerzy zaproponowali mu, że mógłby u nich trenować. Wolał zostać w domu. Często pomagał lokalnemu klubowi, wspierając go finansowo. Zmarł w 1982 roku.
Osiem lat później jedyny irakijski medal igrzysk został odebrany jego rodzinie przez Udaya, syna Saddama Husseina.
*****
Co jest najpiękniejszym momentem dla medalisty olimpijskiego? Jesteśmy w stanie się założyć, że dla wielu będzie to dekoracja. Tej nie miała okazji przeżyć Ele Opeloge, jedyna medalistka z Samoa. Ona, podobnie jak Aziz dla Iraku, historyczny medal zdobyła w podnoszeniu ciężarów. Zresztą tym sportem zajmował się też jej brat, Niusila, a i rodzice z nim romansowali. Ele po swój krążek pojechała do Pekinu. Nie ulękła się nawet – tak dobrze znanej w Polsce – klątwy chorążego. Na otwarciu niosła bowiem flagę.
Klątwa okazał się być… skuteczna. Opeloge skończyła na czwartym miejscu. Łącznie podniosła 269 kilogramów, wyrównując tym samym rekord życiowy. Świetny wynik, a do medalu zabrakło zaledwie kilograma. Cóż, tak to już w świecie sportu bywa, prawda? Trzeba było się z tym po prostu pogodzić. I Ele to zrobiła. Aż tu nagle, po latach, dostała niesamowitą wieść o tym, że będzie medalistką olimpijską. I to srebrną. Jej dwie rywalki z Pekinu przyłapano bowiem na dopingu, co oznaczało ich dyskwalifikację i przyznanie srebra Samoance. Tyle tylko, że… osiem lat po właściwym sukcesie. Co, oczywiście, nie przeszkodziło jej świętować.
– Kiedy brak ci słów, wyrażasz się łzami. Tak było ze mną, gdy usłyszałam o tym po raz pierwszy. Płakałam z wdzięczności, za wysłuchane modlitwy i za to, że prawda została w końcu ujawniona. Szczególnie dlatego, że to pierwszy raz, gdy Samoa zostało zapisane w klasyfikacji medalowej igrzysk – mówiła. A cały kraj cieszył się wraz z nią. Prezydent tamtejszej federacji podnoszenia ciężarów Jerry Wallwork, który trenował Ele w Pekinie, mówił: – Medal przyszedł po ośmiu latach. Traci się w ten sposób część chwały, ale medal jest medalem i musimy oddać zasługi Ele Opeloge. To fantastyczna wiadomość dla naszego kraju.
Opeloge przebywała wówczas poza granicami, na co dzień mieszka zresztą w Nowej Zelandii. Gdy wróciła, zgotowano jej owacyjne przyjęcie i razem z nią celebrowano – po ośmiu latach – jej sukces. W końcu, w obecności rządu, dostała też swój srebrny medal. A wraz z nim coś jeszcze cenniejszego – status narodowej bohaterki. Do dziś, gdy zjawia się na Samoa, wielu prosi ją o autografy. A ona chętnie je rozdaje.
*****
Teoretycznie medal olimpijski powinien zdobywać ktoś, kto jest związany emocjonalnie z krajem, który reprezentuje. To idealistyczny model, wiemy. I wiemy, że często tak nie bywa. Przykładem na to niech będzie Benjamin Boukpeti, który w kajakarstwie górskim wywalczył pierwszy w historii krążek z igrzysk dla Togo.
Urodził się w Lagny-sur-Marne we Francji. Jego matka była Francuzką, ojciec pochodził z Togo, przez co od urodzenia miał podwójne obywatelstwo. Kajakarstwem zainteresował się, gdy miał dziesięć lat i na lokalnej rzece ćwiczył swe umiejętności. Postępy robił szybkie, dostrzegli go trenerzy. Dostał się nawet do szerokiej kadry… no właśnie, Francji. W Tuluzie poszedł na uniwersytet, równocześnie trenując. Ale nie mógł się przebić do grona najlepszych, szczególnie, gdy przeszkodziła mu kontuzja. Francja to bowiem jeden z tych krajów, który znakomitych kajakarzy górskich szkoli na pęczki.
W tej sytuacji, w 2003 roku postanowił zmienić barwy. Przy okazji chciał rozpropagować dyscyplinę w kraju swojego ojca. Mógł to robić bez trudu, tak jak bez trudu dostawał się na igrzyska. W Afryce po prostu nie miał konkurencji na swoim poziomie. Wystartował więc w Atenach, ale tam nie odniósł sukcesu. Cztery lata później postawił sobie cel: chciał dostać się do finału. On, podobnie jak Opeloge, niósł flagę swego kraju. Okazało się, że był to bardzo dobry wybór chorążego.
Boukpeti zdobył bowiem brązowy medal. Celebrując, oszalały z radości, złamał wiosło, uderzając nim o własny kajak. – Ledwo w to wierzę, ale nie jestem zaskoczony. Rodzice pokazali mi, że jest to możliwe – mówił, a potem poszedł ich wyściskać. Po tym sukcesie fani z Togo wyrazili chęć poznania go, a i on sam zapewniał, że kraj odwiedzi. Wcześniej był w nim bowiem… zaledwie raz, jeszcze jako dziecko.
Swój nowo nabyty status gwiazdy wykorzystał w najlepszy możliwy sposób. Zaczął angażować się w kolejne akcje charytatywne i szerzyć ideę pokoju na świecie. Kolejnych sukcesów nie odniósł. I choć we Francji, gdzie wychowywał się od dziecka, raczej mało kto go kojarzy, to w Togo jest bohaterem.
Londyn
Czasem tak bywa, że na jednych igrzyskach coś się kumuluje. W przypadku Londynu – pierwsze medale w historii. Zresztą podobnie było w Rio, choć z jedną różnicą… ale o tym później. Skupmy się na brytyjskiej olimpiadzie. Tam swojego pierwszego medalistę poznała choćby Botswana. To już nie jeden z tych malutkich krajów, o których pisaliśmy wcześniej. Wręcz przeciwnie. Granicząca z RPA Botswana ma co prawda zaledwie nieco ponad dwa miliony mieszkańców, ale wielkością przebija nawet Francję. Medalistami olimpijskimi, co oczywiste, zdecydowanie z nią jednak przegrywa.
Tym jedynym w historii Botswany jest Nijel Amos, który w 2012 roku okazał się drugim najlepszym zawodnikiem w biegu na 800 metrów. Choć nie wygrał, pobiegł jednak znakomicie. Zwłaszcza jak na swój wiek. Miał wtedy bowiem 18 lat i ustanowił rekord świata juniorów. Lepszy od niego okazał się jedynie David Rudisha, gwiazda tego dystansu. Po nim wszyscy spodziewali się sukcesu. Po Amosie niemal nikt.
„Niemal”, bo eksperci mogli dostrzec, że nastolatek jest na fali wznoszącej. Przed igrzyskami biegał naprawdę dobrze i szybko, stale poprawiając swoje najlepsze rezultaty. Ale trudno było oczekiwać po nim wyniku, który w tamtym momencie był trzecim najlepszym w całej historii męskich na dwa okrążenia stadionu. W trakcie biegu też długo się nie wyróżniał, trzymając się gdzieś z tyłu i obserwując rywali. Wreszcie, na 200 metrów przed metą, zaatakował, kompletnie zaskakując wszystkich pozostałych biegaczy. I w taki sposób zdobył srebro.
Szybko odkryto jego historię. Pisano, że pochodzi z małej wioski, gdzie mieszka z całą swą rodziną (gdzie zresztą z gratulacjami zjeżdżali się tuż po jego medalu okoliczni mieszkańcy), którą trudno uznać za bogatą, a wręcz przeciwnie. Wspominano jego matkę, która zmarła, gdy Nijel miał pięć lat. Młody Amos, jak przypominała jego babcia, nigdy nie miał zbyt wielu przyjaciół. Doskonale wiedział za to, co chce osiągnąć i na tym się skupiał, a jego talent szybko dostrzeżono. Rodzina postanowiła go wspierać i przeznaczyła na jego szkolenie wiele pieniędzy.
Opłaciło się. Podobno Nijel jeszcze przed finałem zadzwonił do rodziny i powiedział, że „nie rozczaruje swojego kraju i przywiezie coś do domu”. „Coś” okazało się srebrem, które w Botswanie żywiołowo fetowano. Gdy Amos wrócił do kraju, czekały na niego banery, brawa i uśmiechy najbliższych oraz kibiców. Jego kraj był z niego dumny, a on sam wierzył w kolejne sukcesy. Na te musiał jednak trochę poczekać. W 2013 roku męczyły go kontuzje. W kolejnym sezonie był jednak w wybitnej formie i regularnie wygrywał z Rudishą. Na igrzyskach w 2016 roku czekało jednak na niego spore rozczarowanie – nie dostał się nawet do półfinału. Wciąż brak w jego kolekcji też medalu mistrzostw świata – na tych ostatnich, w Dausze, nie wystartował z powodu urazu.
W Tokio z pewnością powalczy o to, by powetować sobie te niepowodzenia.
*****
Lekkoatletyka w Londynie przyniosła też medal Gwatemali. Zdobył go Erick Barrondo, tyle że na dużo dłuższym dystansie – startował w chodzie na 20 kilometrów. Do 2003 roku zresztą biegał, również rywalizując na długich dystansach. Tyle tylko, że doznał kontuzji i musiał z tego zrezygnować. Chód został mu przedstawiony jako… metoda rehabilitacji. Wkrótce okazało się, że jest w tym całkiem dobry. I na poważnie rozpoczął treningi z Rigoberto Mediną, kubańskim trenerem. A dodajmy, że miał wtedy zaledwie 12 lat.
Na igrzyska pojechał jako 21-latek. I zaskoczył wszystkich, zdobywając srebro. Zaskoczenie było tym większe, że… wciąż nie do końca znał zasady. – Z trenerem mieliśmy proste powiedzenie: „Po prostu zacznij się ruszać!”. Nigdy nie wytłumaczył nam zasad i techniki. Kiedy przybyliśmy z zespołem do Londynu, nie znaliśmy nawet 20 procent zasad. Rozwinęliśmy się pod hasłem: „praktyka czyni mistrza”. Później, kiedy Bohdan Bułakowski [były polski chodziarz, potem trener – przyp. red.] przybył do Gwatemali, sporo się dowiedzieliśmy o naszym sporcie. To pomogło nam unikać dyskwalifikacji – mówił.
Medal zdobył mimo takich przeszkód. Mówił potem, że to był wspaniały dzień dla niego i dla całego kraju. Jego tytuł – jak to w Ameryce Łacińskiej – celebrowano na ulicach. – Byłem sportowcem bez pieniędzy. Nie miałem nic do jedzenia, nie miałem nawet domu. Z pomocą Boga i moich przyjaciół moje życie się zmieniło. Dziś ludzie we mnie wierzą. Moje ubóstwo mi pomogło. Sport to moja praca. Trzeba w siebie wierzyć i mieć wolę oraz pragnienie zmiany swojego życia – opowiadał.
Swój medal wykorzystywał też, próbując coś zmienić – konkretnie, ukrócić akty przemocy w swoim kraju. Zwłaszcza wśród młodzieży. Nawoływał do tego, by dzieciaki odłożyły broń i zaczęły uprawiać sport. Mówił, że jego kraj wiele wycierpiał, ale ma swoje marzenia. Próbował zrealizować te drugie, mówiąc, że „będzie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, jeśli jutro ktoś odłoży broń, chwyci buty i wyjdzie na stadion, żeby trenować”.
Być może wtedy w Gwatemali będą mogli celebrować kolejny medal. Bo jak na razie są jednym z niewielu krajów, który ma więcej laureatów Nagrody Nobla niż medalistów olimpijskich. Co, oczywiście, nie jest niczym złym. Ale wygląda niecodziennie.
*****
A teraz medal kryzysowy. Bo tak określili go sami Cypryjczycy. Choć teoretycznie ich rodacy krążki olimpijskie zgarniali już na… pierwszych igrzyskach. Tyle że wtedy Cypr nie był jeszcze brany pod uwagę jako osobny kraj. Więc na pierwszy medal dla swego państwa musieli poczekać aż do 2012 roku. Zdobył go Pavlos Kontides, kolejny żeglarz w tym zestawieniu. Choć już cztery lata wcześniej niewiele zabrakło, by brąz zgarnął Antonis Nikolaidis.
Nie udało mu się jednak, a Kontides podbił stawkę – wywalczył srebro. Gdy startował w Londynie miał 22 lata i był wschodzącą gwiazdą klasy Laser. Wciągnął go do niego ojciec, gdy Pavlos miał sześć lat. Jeden z trenerów medalisty wspominał, że „od zawsze, gdy patrzył na morze, miał błysk w oku”, a jego postawę charakteryzował tak: „to nie tylko talent, ale też ciężka praca z wręcz wojskową dyscypliną”. Kontides robił wszystko, by osiągnąć sukces. I udało mu się.
– Brak mi słów, by opisać, jak się czuję – mówił tuż po zdobyciu medalu. – Nie wiem, co powiedzieć. Czuję się wspaniale, niesamowicie. Jestem niesamowicie dumny z powodu wszystkich Cypryjczyków i mojej rodziny. To niesamowity moment. Cały kraj powinien świętować. Nie wierzę w to, co osiągnąłem. Myślę, że gdy tylko wrócę do kraju i podzielę się moją radością z ludźmi, zrozumiem, co się stało. To historyczny dzień dla mnie i mojego kraju. Kiedy do niego wrócę, będziemy to hucznie celebrować.
I faktycznie, świętowali, a Kontides został narodowym bohaterem. Cypryjska poczta uhonorowała go nawet specjalnym znaczkiem z jego wizerunkiem. Co jednak najważniejsze, Pavlos swym sukcesem dał ludziom nieco radości w trudnych czasach. Na Cyprze szalał wtedy kryzys, kolejni ludzie kończyli interesy z pustymi kieszeniami, inni tracili pracę. Nie było lekko. Wszyscy jednak zgodnie przyznawali, że w takim momencie ten medal był jak haust powietrza nabrany przez tonącego.
Tak właśnie działają igrzyska.
*****
Taekwondo. To jeden z tych sportów, w których nam, Polakom, trudno nawet udawać ekspertów. Dla nas po prostu egzotyczny. Okazuje się, że wygląda to wręcz przeciwnie w przypadku… Gabończyków. To reprezentant tego kraju (swoją drogą ilu z was potrafi wskazać bez podpowiedzi, gdzie na mapie leży Gabon?), Anthony Obame, zgarnął w Londynie srebro w kategorii powyżej 80 kilogramów. Bardzo bliski był zresztą złotego medalu, ale przegrał – mimo przewagi, którą w pewnym momencie wywalczył – w finałowym pojedynku po decyzji sędziów. Sama walka zakończyła się bowiem remisem. Później mówił, że zadecydował „młodzieńczy błąd”.
Do igrzysk przygotowywał się we Francji, ale to nie przypadek taki jak Benjamina Toukpetego. On faktycznie żył w Gabonie i był z nim związany. Przed igrzyskami miał już wyrobioną markę, w turnieju rozstawiony był z piątką. Można było oczekiwać po nim sukcesu. Kiedy, w ostatnich sekundach, wygrał w półfinale, w emocjach rzucił się na matę. Po chwili – na niego – rzucił się też jego trener.
– Myślę, że ten medal to dla nas dobry start. Musimy próbować zdobyć ich więcej w przyszłości. Na razie jestem tylko ja, ale liczę, że inne osoby z Gabonu zdobędą kolejne olimpijskie medale i odniosą taki sam sukces. Pierwszą osobą, której chciałbym podziękować, jestem ja sam. Włożyłem w to mnóstwo pracy, pokonałem kontuzje i sporo poświęciłem. Dlatego sobie dedykuję to w pierwszej kolejności. Później wszystkim tym, którzy mnie wspierali – mówił.
A tych wspierających było mnóstwo. Gdy Obame wrócił do kraju, na ulice stolicy wyszli niemal wszyscy mieszkańcy. Już na lotnisku otoczyli go i kibice, i oficjele z rządu. Przygotowano nawet scenę, z której wygłosił przemówienie. Dzień po powrocie otrzymał też najwyższe państwowe odznaczenie. Wręczał mu je prezydent w obecności tysięcy fanów, stojących na ulicy. Obecna była też jego rodzina i wspomniany trener. Zresztą były dwukrotny mistrz świata, Juan Antonio Ramos. Trzeciego dnia został zaproszony na mecz piłkarski, siedział obok prezydenta i wręczał medale zwycięzcom.
Potem wrócił do Francji, by dalej trenować. Nie chciał bowiem poprzestać na tym jednym sukcesie. Liczył między innymi, że w Rio de Janeiro, cztery lata później, uda mu się zostać pierwszym gabońskim mistrzem olimpijskim. Choć, jak przyznawał, po drodze miał mnóstwo problemów, na czele z urazami. Bliski był nawet zakończenia kariery sportowej. I to niedługo po zdobyciu tytułu mistrza świata w 2013 roku. Motywowała go jednak perspektywa złotego medalu i fakt, że wiele osób w Gabonie zaczęło trenować taekwondo przez jego poprzedni sukces.
Ze złotem się nie udało. Nie stanął nawet na podium. Ale całkiem możliwe, że za kilka lat kolejny medal dla Gabonu zdobędzie inny taekwondzista. Taki, który treningi zaczął przez jego sukces.
*****
Złote lwice, tak je nazywano. Choć złota na igrzyskach nie wywalczyły. Zauważyliście może, że wszystkie wymienione tu sukcesy były dziełem zawodników lub zawodniczek startujących indywidualnie? To wreszcie przyszła kolej na medal drużynowy. Zdobyty, oczywiście, w Londynie, osiem lat temu. Mowa o srebrze czarnogórskich piłkarek ręcznych.
Czarnogóra to swego rodzaju kraina sportów drużynowych. Wielu jej obywateli wywalczyło medal już w przeszłości. Sęk w tym, że robili to jako członkowie reprezentacji Jugosławii czy, później, Serbii i Czarnogóry. Łącznie doliczyć można by się aż 23 takich krążków, z których wszystkie zostały zdobyte właśnie w drużynie. Żaden nie szedł jednak na konto samej Czarnogóry. Aż do 2012 roku, na drugich igrzyskach w historii tego kraju.
Ekipa szczypiornistek była wielką niespodzianką turnieju. Choć wiadomo było, że sporo potrafią (klub ze stolicy Podgorica Buducnos wygrał Ligę Mistrzyń kilka miesięcy wcześniej), to ich dramatyczny bój, rozstrzygnięty w ostatnich sekundach, w ćwierćfinałowym meczu z Francją, zaskoczył ekspertów. To Francuzki były faworytkami, w przypadku Czarnogóry za sukces uznawano już to, że w ogóle w tej fazie się znalazły. A jednak, udało się awansować dalej. A potem jeszcze raz, po zwycięstwie nad Hiszpanią. To zresztą ten mecz, po którym kraj oszalał. Bo już wiadomo było, że będzie miał medal. Ten pierwszy, upragniony.
Najlepszą strzelczynią turnieju została Katarina Bulatovic. To ona w półfinale zadecydowała o zwycięstwie Czarnogórek. Rzucała znakomicie, regularnie znajdowała sposoby na obejście defensywy rywalek. Ale w wywiadach powtarzała, że nie obchodzą ją jej bramki. Ważne, by drużyna wygrywała. I tak też było… aż do finału. Tam lepsze okazały się Norweżki, które obroniły tytuł z Pekinu.
Dla Czarnogórców niczego to jednak nie zmieniało. Swoim zawodniczkom gratulował premier, ich sukcesami cieszyli się piłkarze wodni, którzy przegrali mecz o trzecie miejsce w swoim turnieju. Gdy szczypiornistki wróciły do kraju, witały ich tysiące osób. A Bojana Popovic, jedna z najlepszych piłkarek ręcznych na świecie, mówiła wprost: „dla nas to jak złoto”.
A skoro przy tym jesteśmy…
Złote Rio
W Brazylii aż trzy kraje dołączyły do grona państw z jednym olimpijskim medalem. Ale łączy je jeszcze jedno – każdy z nich zdobywał złoto. I to zresztą jedyne mistrzostwa olimpijskie, o jakich tu napiszemy. Pierwszy z nich zdobyli reprezentanci Fidżi, którym udało się to w dużej mierze dlatego, że w Rio siedmioosobowe rugby debiutowało jako dyscyplina.
Rugby to na tej wyspie wręcz religia, a zawodnicy z Fidżi należą do najlepszych na świecie (jeden z zawodników widnieje na głównym zdjęciu). Od samego początku byli więc faworytami turnieju. I mówili, że jeśli wygrają, to ich „lotnisko będzie za małe dla świętujących tłumów”. Jak się okazało – wkrótce mieli się przekonać, czy faktycznie tak będzie. Bo przez turniej przeszli jak burza, właściwie ani przez chwilę nie byli zagrożeni porażką. W finale roznieśli Wielką Brytanię 43:7, pieczętując swój tytuł w najlepszym możliwym stylu.
W ich ojczyźnie oglądali ten mecz wszyscy. Tysiące osób ustawiały się w supermarketach przy tamtejszych telewizorach czy wystawionych specjalnie na tę okazję odbiornikach w bankach, a nawet na postojach taksówek. Na tamtejszych Stadionie Narodowym ustawiono wielki telebim i o 10 rano lokalnego czasu zapełniły się wszystkie krzesełka. Fidżi czekało na sukces. Czekało tak bardzo, że ludzie – w pośpiechu – zostawiali samochody na środku ulicy, byle tylko zdążyć obejrzeć mecz. Ba, przez trwający trzy dni turniej ponoć zauważalnie spadło PKB kraju.
Kiedy po meczu puszczono powtórki wszystkich spotkań zespołu na drodze do olimpijskiego mistrzostwa, ludzie dalej dopingowali swoich zawodników, jakby to wszystko działo się na żywo. No, przynajmniej ci, którzy nie wybiegli na ulicę, by ściskać się z sąsiadami i szaleć z radości. A mogli sobie na to pozwolić, gdyż z okazji złota dostali od rządu wolny dzień. Podobnie uczniowie college’u w Nadi, którzy normalnie ćwiczą medytację – oni po finale byli na to po prostu zbyt podekscytowani. Więc wyprowadzono ich na dwór, gdzie sami mogli uprawiać wybrane przez siebie sporty.
– Dziękowałem Bogu za to, że dał nam szansę, by wygrać w takim miejscu jak igrzyska – mówił Osea Kolinisau, kapitan zespołu. – Nigdy nie śniłem o byciu olimpijczykiem, a co dopiero o zdobyciu medalu. Jestem wdzięczny za tę możliwość. – Czego nie dodał, to fakt, że sukces ten miał nieco ironiczny wydźwięk. Bo nie dość, że w finale Fidżi, była brytyjska kolonia, pokonało właśnie Wielką Brytanię, to ich trenerem był… Brytyjczyk, Ben Ryan.
– Czuję się niesamowitym szczęściarzem, bo mogłem prowadzić tę wspaniałą grupę sportowców, których wspierało z wielką pasją całe państwo. Chciałbym móc wytłumaczyć to komuś, kto nie był na Fidżi, ale to niemożliwe. Chłopcy są na okładkach i ostatnich stronach gazet, w wiadomościach o szóstej, a gdy wychodzisz z lotniska, pierwszym, co widzisz, jest wielki billboard z nimi. Oni są na Fidżi supergwiazdami. […] Na wyspie mogę wybrać się na godzinną przejażdżkę i zobaczyć 50 wiosek, w których gra się w rugby. To pasja. Sport narodowy – mówił. Po czym ogłosił, że odchodzi ze stanowiska, bo osiągnął to, co chciał osiągnąć.
Ale czekała na niego jeszcze celebracja. Najpierw ta w Rio, w McDonaldzie, bo to tam chcieli pójść sami zawodnicy. A potem na Fidżi, wraz z tysiącami ludzi. I z gratulacjami od sąsiada z innej wyspy. Paea Wolfgramm cieszył się bowiem ich sukcesem tak, jakby chodziło o reprezentację Samoa. Bo to przecież też Oceania.
*****
Zdarzają się takie sukcesy, które łączą. Ten Ahmada Abughausha w taekwondo połączył na moment Jordanię, Izrael i Palestynę, dokonując czegoś, co na co dzień wydaje się niemożliwe. Zanim jednak napiszemy, jak tego dokonał, dodajmy, że nie był to pierwszy medal w historii Jordanii – bo to pod jej flagą startował Ahmad. Brąz, również w taekwondo, kraj ten zdobył już w 1988 roku. Tyle tylko, że był to wówczas jedynie sport demonstracyjny. A krążków z takich nie liczy się do oficjalnych tabel.
Abughaush urodził się w Ammanie, stolicy Jordanii, ale po ojcu ma palestyńskie korzenie. Jego dziadkowie mieszkali w izraelskim Abu Ghosh, jednak przed dekadami zostali relokowani właśnie do Jordanii. To nie przeszkodziło mieszkańcom Abu Ghosh w tym, by cieszyć się z sukcesu Ahmada. Mediom mówili, że to dla nich „wielki honor” i dodawali, że rodzina Abughausha co roku zjawia się w ich miejscowości, by zobaczyć stare śmieci. Cieszyli się też Palestyńczycy, bo to przecież ktoś, kto miał w sobie trochę ich krwi.
Ale najbardziej cieszyła się Jordania.
Taekwondo to tam najpopularniejszy sport, może obok piłki nożnej. Podobno trenuje go około sto tysięcy ludzi, z czego trzydzieści tysięcy zdecydowało się na to po igrzyskach w Rio. Sam Ahmad zaczął za młodu, a już w 2010 roku zdobył medal juniorskich mistrzostw świata. Miał wtedy 14 lat. W kolejnym roku startował już wśród seniorów i to z niezłymi skutkami. W 2013 karierę przerwała mu jednak kontuzja. Wrócił z niej najszybciej, jak tylko mógł i w pełni zademonstrował swój talent, wygrywając kolejne znaczące zawody. Jego celem cały czas były jednak igrzyska.
Mówił, że stać go na medal, nawet złoty. Powtarzał, że może osiągnąć sukces. Eksperci byli nieco bardziej sceptyczni, mówili, że przy dobrych wiatrach będzie w stanie stanąć na podium. Okazało się jednak, że to on miał rację. Został mistrzem olimpijskim. – To niesamowite uczucie, wygrać pierwszy medal w historii Jordanii. Wspaniale było też móc wysłuchać hymnu granego przed całym światem – mówił dziennikarzom w rwanych wypowiedziach. Rwanych, bo w międzyczasie zadzwonił jego telefon. I choć normalnie pewnie by nie odebrał, to w tym przypadku zrobił wyjątek. Dzwonił bowiem król Jordanii, żeby mu pogratulować.
Zresztą Ahmad spotkał się później z monarchą. Choć najpierw czekało go wielkie przywitanie w domu. Ludzie mówili, że właściwie nie spali, czekając na jego powrót. Chcieli mu pogratulować. Najpierw więc musiał przeżyć to, a potem, w pałacu, mógł porozmawiać z królewską parą, która żywo interesuje się jego sportem. Tym bardziej, że prezydentem tamtejszej federacji taekwondo jest ich syn, książę Jordanii. Jego żona z kolei zajmowała się programem przygotowania olimpijczyków do igrzysk.
– Po moim sukcesie udzieliłem wielu wywiadów. W tym celu byłem nawet w Katarze i Zjednoczonych Emiratach Arabskich. W 2017 roku na mistrzostwach świata kobiet w piłce nożnej niosłem puchar dookoła stadionu. Ale moją ulubioną rzeczą jest to, że mogłem dać przykład młodym ludziom. Wielu zaczęło trenować taekwondo po mojej wygranej. Zostałem ich wzorem. […] Wszyscy podchodzą do mnie na ulicach. Kiedy idę na zakupy, każdy mnie zna i chce zdjęcie. Nie wychodzę więc zbyt często, ale to nie problem. Pomagają mi przyjaciele – mówił Ahmad.
Ale, co ważniejsze, dodawał jeszcze jedną rzecz – że chce zdobyć kolejne olimpijskie złoto i zostać najlepszym taekwondzistą w historii. Czy mu się uda? Przekonamy się w Tokio.
*****
Tu przypadek w pewnym sensie szczególny. Bo dla Kosowa igrzyska w Rio były pierwszymi, na których kraj ten mógł wystartować. Dlatego ich bohaterka, Majlinda Kelmendi, jeszcze cztery lata wcześniej startowała pod albańską flagą. W Londynie nie odniosła jednak sukcesu, zajmując dziewiąte miejsce w turnieju judo. W Brazylii poszło jej już zupełnie inaczej.
Trenować zaczęła w wieku mniej więcej ośmiu lat. Pierwszy medal zdobyła niedługo po tym, w Sarajewie. Brązowy, w turnieju, w którym… były trzy uczestniczki. Ale nie przeszkodziło jej się to cieszyć. – Czułam się bardzo dobrze na podium, chciałam przeżyć to ponownie – wspominała. Jej rodzice zachęcali ją do treningów. Mama zresztą za młodu trenowała przez kilka miesięcy karate, ale musiała przestać, bo nie zgodzili się na to jej rodzice. Chciała więc, by jej córka, mogła robić to, co jej się podoba.
Okazało się, że judo stało się dla Majlindy nie tylko hobby, ale i sposobem na życie. W rodzinnej miejscowości szybko stała się małą sensacją. Oto nastoletnia dziewczyna spędzała długie godziny w sali gimnastycznej czy siłowni, gdzie byli niemal wyłącznie mężczyźni. Ona się tym jednak nie przejmowała, a wkrótce i mieszkańcy zaczęli zauważać, że może należałoby ją traktować nie z dystansem, ale wręcz dopingować, bo ma spory talent.
Już w 2010 roku nazywali ją „mistrzynią”. Ale żeby faktycznie móc się tak tytułować, musiała jeszcze poczekać. Najpierw do 2013 roku, gdy została mistrzynią świata, a potem kolejne trzy lata, by móc cieszyć się z olimpijskiego złota. Już jako reprezentantka Kosowa, którego flagę niosła zresztą na ceremonii otwarcia. Jej radość była tym większa, że sporą część 2015 roku straciła na walkę z kontuzjami.
– Jestem niesamowicie szczęśliwa – mówiła po finale. – Przyjechałam tu po złoto, ale to szaleństwo. Jestem szczęśliwa ze względu na siebie samą, na mojego trenera, na cały mój kraj. To pierwszy raz, gdy Kosowo bierze udział w igrzyskach. Myślę, że to złoto to ogromna sprawa. To znaczy wiele. Ludzie, zwłaszcza dzieci w Kosowie, patrzą na mnie jak na bohaterkę. Udowodniłam im, że nawet po wojnie, którą przetrwaliśmy, jeśli czegoś chcemy, możemy to osiągnąć. Nawet pochodząc z małego, biednego kraju.
Ten mały, biedny kraj postawił jej zresztą pomnik. Jego odsłonięcie miało miejsce stosunkowo niedawno, a sama Kelmendi mówiła, że „wierzy, że ten pomnik zmotywuje dzieci do osiągania sukcesów”. Tym bardziej, że judo to jeden ze sportów narodowych Kosowa, w którym tamtejsi mieszkańcy osiągają spore sukcesy. Kto wie, może w Tokio – ojczyźnie tej dyscypliny – dorzucą kolejny?
Reszta świata
Zacznijmy mniej więcej w tym rejonie, w którym przed chwilą skończyliśmy, przenieśmy się jedynie do innego kraju. Konkretnie – Macedonii Północnej. To jej barwy reprezentował Mogamed Ibragimov. Choć urodził się w Dagestanie, a na igrzyskach w Atlancie startował jako Azer. Zajął tam piąte miejsce. Sukces odniósł cztery lata później – już jako Macedończyk. Do Skopje przeniósł się w 1997 roku. Przyciągnęły go głównie świetne warunki treningowe, startował też w barwach tamtejszego klubu.
Wkrótce przyjął obywatelstwo i zaczął reprezentować swój przybrany kraj. W Sydney wywalczył pierwszy oficjalny medal w jego historii. Brązowy. W walce decydującej o medalu pokonał Irańczyka Amira Rezę Chadema, który na dwóch poprzednich igrzyskach zdobywał… właśnie brąz. Tak właściwie Ibragimov nie był jednak pierwszym Macedończykiem, który wrócił z igrzysk z medalem. Takich wcześniej było dwunastu – jak w przypadku Czarnogóry były to jednak osoby, które reprezentowały Jugosławię. Tyle tylko, że nie wyłącznie w sportach drużynowych, bo znaleźli się wśród nich też zapaśnicy czy bokserzy.
Być może dlatego o sukcesie Ibragimova dziś nie mówi i nie pisze się zbyt wiele. Ba, trudno dowiedzieć się czegokolwiek o jego losach po zakończeniu zawodowej kariery. Choć wpływ na to może mieć też pewna zbieżność nazwisk. Niemal identycznie – Magomied Ibragimow – nazywa się inny zapaśnik, reprezentujący Uzbekistan, który… zdobył brązowy medal na igrzyskach w Rio.
*****
Podobnie jak nie za wiele pisze (i pisało się) o jedynym medalu Paragwaju. Zdobyli go w 2004 roku tamtejsi piłkarze. Możliwe, że to wynik tego, jaki status ma w świecie piłki olimpijski turniej. W każdym razie dziś już mało kto pamięta, że Paragwajczycy zagrali wówczas naprawdę świetny turniej. W fazie grupowej najpierw – po genialnym meczu – wygrali 4:3 z Japonią. Późniejsza porażka z Ghaną (1:2) ich nie zatrzymała, a żeby wyjść z grupy pokonali napakowanych talentami Włochów, u których grali m.in. Andrea Pirlo i Daniele De Rossi, brązowi medaliści tamtych igrzysk.
Jasne, trzeba przyznać, że Paragwaj miał nieco szczęścia w fazie pucharowej. Najpierw bowiem musiał poradzić sobie z Koreą Południową, a potem wyeliminować Irak. Z obu tych zadań ekipie prowadzonej przez Carlosa Jarę Saguiera udało się wywiązać. Ale w finale nie byli już w stanie pokonać Argentyny. Trudno się temu zresztą dziwić – u mistrzów olimpijskich grali wówczas Carlos Tevez, Javier Saviola, Gabriel Heinze, Javier Mascherano czy Fabricio Collocini, a prowadził ich Marcelo Bielsa.
Przez cały turniej u srebrnych medalistów błyszczeli głównie dwaj zawodnicy – Jose Cardozo i Fredy Bareiro. Pierwszy zdobył pięć, drugi cztery bramki. Sęk w tym, że Cardozo miał już wówczas 33 lata i bliski był końca kariery. A Bareiro w swojej, która wtedy dopiero się tak naprawdę zaczynała, jedynie na moment zawitał do Europy – przez rok grał w barwach rosyjskiego Saturna Ramienskoje – by na co dzień tułać się raczej po kolejnych ojczystych klubach. Trudno zresztą w tamtym składzie wskazać ludzi, którzy osiągnęliby jakieś sukcesy w europejskim futbolu. Najbliżej tego byli Carlos Gamarra (zawodnik Benfiki, Atletico czy Interu) oraz Edgar Barreto, przez lata grający w Serie A, aktualnie wciąż znajdujący się w kadrze Sampdorii.
*****
To już kolejny raz, gdy sięgnąć trzeba do igrzysk w Seulu z roku 1988. To wtedy 30-letni Amadou Dia Ba z Senegalu, który nigdy wcześniej nie odnosił wielkich sukcesów poza Afryką, został wicemistrzem olimpijskim w biegu na 400 metrów przez płotki. Swoją drogą jeszcze dziesięć lat wcześniej zdobywał medal igrzysk afrykańskich, ale… w skoku wzwyż. Potem przerzucił się już całkowicie na płotki. I wyszło mu to na dobre.
Finał miał niespodziewany przebieg. Faworyt, Andre Phillips, szybko oddalił się do reszty i zdawał sobie z tego sprawę. Jak sam przyznawał, nieco wybiło go to z rytmu, „po dziesiątym płotku stał się leniwy, pomyślał sobie, że już to ma”. I mało brakowało, a to by go zgubiło. Bo szukając swoich rywali, wypatrywał głównie Edwina Mosesa, rodaka, który miał z nim rywalizować o złoty medal. Nie widział go, bo ten też został z tyłu. Przyśpieszał jednak i naciskał na biegnącego w czołówce Amadou.
A Senegalczyk wiedział, że to jego szansa. I nie miał zamiaru jej odpuścić. Widząc, że zbliża się do niego rywal, wykrzesał z siebie jeszcze resztkę sił. Zadziałała adrenalina. Na tyle dobrze, że… zaczął odrabiać dystans do Phillipsa. Ten zorientował się w ostatniej chwili, przyśpieszył i wygrał, ale o zaledwie cztery setne sekundy. A Dia Ba? Czasem 47,23 nie tylko zdobył srebro, ale i ustanowił nowy rekord kraju. Swoją drogą cała pierwsza trójka pobiegła szybciej od poprzedniego rekordu olimpijskiego.
Dia Ba karierę zakończył niedługo potem, jako narodowy bohater. W międzyczasie wziął głośny ślub z byłą modelką. Potem jeszcze kilkukrotnie gościł na okładkach gazet. Ale tylko tych senegalskich. Na świecie raczej mało kto pamięta o nim i jego jednorazowym wybryku. Wybryku, który zakończył się jednak srebrem igrzysk.
*****
Od Senegalu nie tak daleko do Sudanu. Tam więc zajrzymy w następnej kolejności. I wydłużmy dystans dwukrotnie, a do tego zabierzmy z trasy płotki. To właśnie na 800 metrów po płaskim terenie, swój srebrny medal zdobył Ismail Ahmed Ismail. Dokonał tego w 2008 roku, 48 lat po tym, jak Sudan po raz pierwszy wysłał swoich sportowców na igrzyska.
Ismail po swoim sukcesie został narodowym bohaterem. Jego zdjęcie, gdy – owinięty w państwową flagę – świętował sukces, obiegło wszystkie tamtejsze media, zdobiło okładki gazet, pojawiało się w wiadomościach. Każdy mieszkaniec Sudanu wiedział, kim ten człowiek jest. Jego srebro stało się też rzadką chwilą radości, jednoczącą cały kraj, na co dzień pochłonięty wojną.
Co ironiczne, sam Ismail pochodzi z regionu Darfur (choć urodził się w stolicy kraju, w innym regionie), a jego plemię jest jednym z tych, które przez lata najbardziej cierpiało z powodu działań rządu. Tymczasem to on został tym, który przyniósł Sudanowi upragniony medal. On, a nie Abubaker Kaki, ówczesny lider światowych list, wielki faworyt, który jednak odpadł już w półfinale. Wiele to jednak, niestety, nie zmieniło. Kilka lat później w angielskich mediach pojawiły się nawet informacje, że Ismail poprosił o azyl w Wielkiej Brytanii jako polityczny uchodźca.
Nie spełniły się więc słowa o tym, że „to pokazuje, że ten region ma inną twarz”, które wypowiedział były piłkarz, Mahmoud Medani. Z pewnością jednak zmieniło się po tym medalu życie samego Ismaila. Choćby w tym względzie, że wreszcie miał środki, by zorganizować ceremonię nadania… imienia swemu dziecku, które urodziło się nieco ponad miesiąc przed igrzyskami. Szkoda jedynie, że, choć miał wówczas zaledwie 23 lata, był to jeden z jego ostatnich sukcesów.
Na igrzyskach w Londynie, cztery lata później, nie przeszedł bowiem nawet przez eliminacje. Jednak to, co zrobił w Pekinie, już na zawsze z nim zostanie.
*****
Kontynuując podróż po Afryce, zajrzeć możemy też do Erytrei. Byliśmy już w tym regionie przy okazji Dżibuti. Oba kraje ze sobą graniczą, oba mają też po jednym medalu olimpijskim. Ten dla Erytrei zdobył w 2004 roku Zersenay Tadese w biegu na 10000 metrów. Lepsi od niego okazali się jego inni sąsiedzi – z Etiopii – Kenenisa Beke i Sileshi Sihine. Choć, gdy Zersenay zaczynał swą przygodę ze sportem, wcale nie było w niej miejsca na biegi.
Początkowo zakochany był bowiem w kolarstwie. Wychował się w regionie, którego nie dotknęła przesadnie erytrejska wolna o niepodległość, mógł więc jeździć. Radził sobie zresztą całkiem dobrze, wygrał kilka lokalnych wyścigów. Marzył o profesjonalnej karierze w Europie. Sęk w tym, że afrykańskie wyścigi były… za krótkie. Miały mniej więcej po 50 kilometrów, bo brakowało dobrych dróg. Przez to Zersenay nie był w stanie wytrzymać dystansów i tempa, jakie potrzebne były w zawodowym peletonie. Ale pojawiła się inna szansa – bieganie. Podstawy miał bowiem bardzo dobre.
– Przez dwa lata biegałem z domu do szkoły i z powrotem. Czternaście kilometrów w jedną stronę. Wielu z naszych biegaczy ma takie korzenie. To tak naprawdę styl życia. Jeśli powiesz sobie, że możesz coś zrobisz, masz siłę i wolę, by tego dokonać. Kiedy zacząłem biegać na poważnie, miałem 19 lat. Moje sukcesy w kolarstwie zasugerowały niektórym, że mogę mieć wytrzymałość, zaprosili mnie, żebym z nimi wystartował w jednym biegu. Wygrałem go, w kolejnych też szło mi nieźle. Więc się na tym skupiłem – wspominał.
W 2001 roku, choć trenował od niedawna, wygrał mistrzostwa kraju. Wkrótce stał się pewniakiem do wyjazdu na igrzyska. W roku olimpijskim podpisał kontrakt z Adidasem, był już rozpoznawalny, odnosił sukcesy na międzynarodowej arenie. Nie zdobywał jeszcze medali najważniejszych imprez, ale często plasował się wysoko. Aż przyszły igrzyska, pobiegł – mimo upału – o dziesięć sekund lepiej od swojego dotychczasowego rekordu życiowego. I wkradł się na podium.
– W momencie, gdy przekroczyłem linię mety, stałem się najsłynniejszym sportowcem z Erytrei. Możliwe, że jestem najbardziej znaną osobą w kraju spoza kręgów politycznych. Chyba że są jacyś słynni muzycy. Każdy sportowiec marzy o medalu igrzysk. Mam nadzieję, że dzięki mnie ludzie poznają mój kraj – mówił. Zresztą swoje sukcesy zawsze dedykował państwu, w którym się wychował. Wychował, bo w tamtym okresie już w nim nie mieszkał. Ale popularny był na tyle, że – jeszcze przed medalem olimpijskim – niemal spóźnił się na bieg przełajowy w Szkocji(!), bo zaczepili go jego rodacy z prośbami o autograf. Jego popularność w Erytrei jedna z miejscowych gazet porównała do tej, jaką w tym samym okresie na całym świecie cieszył się David Beckham.
A że w kolejnych latach odniósł jeszcze sporo sukcesów – choć już nie na igrzyskach – to ta tylko wzrastała. Na dłuższych dystansach, również w biegach przełajowych, wygrywał najważniejsze imprezy i bił rekordy świata. W Erytrei do dziś jest narodowym bohaterem i wielką gwiazdą.
*****
To już (wreszcie?) ostatni pojedynczy medalista. Swój krążek zdobył w 1980 roku w Moskwie. Zwał się Michael Anthony (znany też pod nazwiskiem Parris) i reprezentował Gujanę w turnieju boksu. Pochodził ze sporej rodziny, miał dziewięcioro rodzeństwa. W boks został wciągnięty szybko – już jako dziewięciolatek trenował w sali. – Mój ojciec boksował, miał domową siłownię zrobioną właśnie pod to – wspominał Michael. Okres, w którym się wychowywał, był zresztą złotym czasem boksu w jego kraju. Mnóstwo było organizacji, które ściągały młodych chłopaków, by mogli się wyżyć w ringu, a nie poza nim. Stąd sporo było dobrych zawodników. Anthony był jednym z najlepszych.
Jego bracia walczyli jednak na ulicy, on wolał między linami. Trenował ciężko. Od rana do wieczora, kiedy tylko miał wolną chwilę. Boks stał się dla niego sposobem na życie. I już jako piętnastolatek wygrywał spore turnieje amatorskie. Choć początkowo rywalizował też w biegach ulicznych. Opłaciło się, poznał w ten sposób swoją przyszłą żonę, która, jak sam mówił: „była przyczyną jego sukcesów, ponieważ zawsze go motywowała”. Tak też było przed igrzyskami.
Te od początku były jego celem. Kiedy przyjechał do Moskwy, ponoć prezentował niemal fanatyczne opętanie olimpijskim podium. Kibiców nie miał, niemal nikt z Gujany nie zjawił się w Związku Radzieckim. Oczywiście poza zawodnikami. Fani nie byli mu jednak potrzebni. Sam się motywował. – Nigdy nie widziałem tylu sportowców w jednym miejscu. Kiedy widziało się wszystkich trenujących bokserów, zaczęły się pojawiać nerwy. Byłem z nich najmniejszy. Ważyliśmy tyle samo, ale oni byli bardziej muskularni, ich widok był nieco straszny. Oczywiście, ten strach utrzymywał się tylko do wejścia do ringu. Wtedy było już inaczej. Mówiłem sobie, że muszę poradzić sobie lepiej niż Dansford Brown, pierwszy Gujańczyk, który wygrał pojedynek na igrzyskach.
Anthony wygrywał umiejętnościami. W ringu potrafił się znakomicie poruszać, świetnie odnajdywał i punktował słabości rywali. W ten sposób rozstrzygnął dwa pierwsze pojedynki. Doszedł do ćwierćfinału. Tam mierzył się z Danielem Zaragozą z Meksyku, a ewentualne zwycięstwo zapewniłoby mu medal. Rozłożył go w dwie rundy. W półfinale nie udało mu się tego powtórzyć – tam lepszy okazał się Juan Hernandez z Kuby. To jednak niczego nie zmieniało. Michael miał medal.
– To była radość. Radość, bo wiedziałem, że inni bokserzy odpadli wcześniej. Możliwość wejścia na podium i zobaczenia naszej flagi w powietrzu… Wydaje mi się, że spociłem się z tej radości, widoku tylu ludzi. Nie sądzę, żebym kiedyś znowu mógł to przeżyć – wspominał. Niewielu z jego rodaków widziało jego walki na żywo. Bo telewizja była w jego kraju wciąż niezbyt rozpowszechniona. Ale ludzie wiedzieli o jego sukcesach. Gdy wrócił, przywitali go owacyjnie, czekając na niego już na lotnisku. Od rządu w nagrodę dostał za to dom. Urządzono też paradę na jego cześć.
Dwa lata po igrzyskach Anthony postanowił przejść na zawodowstwo. Radził sobie całkiem nieźle, aż do końca lat 80. Nigdy nie zdobył jednak żadnego pasa. Dziś w swoim domu nie ma wystawionych żadnych trofeów. Gdy ostatnim razem odwiedzili go dziennikarze, pracował jako taksówkarz. Miał szczęśliwą rodzinę z ósemką dzieci na czele. Nie przypominał już medalisty olimpijskiego. Ale wciąż widać było błysk w jego oczach, gdy poruszało się temat boksu.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot.: Newspix.pl