Gdy był w najlepszej formie, żaden z rywali nie mógł mu dorównać. Jego rekord świata ma już 24 lata, a nikt inny nie zbliżył się do tego wyniku nawet na cztery metry. Trzy z rzędu olimpijskie złota czynią go najbardziej utytułowanym oszczepnikiem w historii. I to wszystko mimo tego, że często zmagał się z urazami, przez które kilkukrotnie po drodze go skreślono. Zawsze wracał, rzucał aż do czterdziestki. I do samego końca poszerzał gablotę z trofeami. Jan Železny kończy dziś 54 lata.
*****
Był rok 2004, gdy otwarcie spekulowano o przyszłości Jana Železnego. Tym bardziej, że ten ogłosił swoje nowe zamiary – chciał zostać przewodniczącym Czeskiego Komitetu Olimpijskiego. Nie wyszło jednak, rywalizację o stanowisko przegrał z Milanem Jiraskiem, który rozpoczął wtedy swoją trzecią z rzędu kadencję. – Decyzja o kandydowaniu była jedną z najtrudniejszych w moim życiu. Wielu ludzi przychodziło do mnie, głównie byłych olimpijczyków, i zachęcało, żebym spróbował. Nie byłem absolutnie pewien czy to właściwa decyzja, ale powiedziałem sobie, że muszę coś oddać sportowi – mówił Železny.
Skoro nie wygrał, to postanowił dalej rzucać. W sezonie 2005 nie odniósł jednak żadnych spektakularnych rezultatów. Na karku miał już zresztą 39 lat, mało kogo więc to dziwiło. Tym bardziej, że po drodze przeszedł jeszcze operację i zmagał się z wieloma drobnymi urazami. To też nie zaskakiwało – 19 lat rywalizacji na najwyższym poziomie robiło w końcu swoje. Wielu myślało, że Czech zdecyduje się zakończyć karierę już wtedy. On postanowił jednak, że porzuca jeszcze sezon.
– Po operacji nie mogłem mieć świetnego sezonu. Wygrałem jednak dwa mityngi, cały czas byłem wysoko, więc zdecydowałem, że będę kontynuować karierę jeszcze przez co najmniej jeden rok. Chciałbym rywalizować w miejscach, gdzie fani zawsze chcieli mnie oglądać w trakcie mojej kariery. Mistrzostwa Europy będą na pewno interesującym konkursem. Trudno będzie je wygrać przy świetnych młodych zawodnikach takich jak Tero Pitkamaki czy Andreas Thorkildsen. Z tej imprezy mam tylko jeden brąz, więc to mnie motywuje. Wszystko zależeć będzie jednak od mojego zdrowia – mówił.
Na początku roku tradycyjnie wyjechał na obóz przygotowawczy na południe – do RPA. Był zadowolony, czuł się dobrze, ciało dawało mu znać, że jest gotowe rzucać daleko. Sam mówił, że chciałby jeszcze choć raz przekroczyć 90 metrów, bo ostatni taki rzut oddał w 2001 roku. To mu się nie udało ale wyniki i tak były bardzo dobre. Po drodze na mistrzostwa Europy zawitał do Kataru, a potem rywalizował w Ostrawie. Kilka miesięcy wcześniej żartował, że postawi piwo każdemu z obecnych tam widzów, ostatecznie jednak albo się na to nie zdecydował, albo w tej sprawie zapadła zmowa milczenia.
Rzucał naprawdę dobrze, wielu więc pytało: czemu tak właściwie chce kończyć karierę? On powtarzał jednak, że po 20 latach rywalizacji po prostu ma dość. Podobnie jak jego organizm. Decyzja była nieodwołalna. Nie mógł jej zmienić nawet opcjonalny medal mistrzostw Europy, o którym marzył. – Wielu ludzi mówi mi, że brakuje mi tylko złota mistrzostw Europy. Spróbuję swojego szczęścia w Goeteborgu, ale to nie taka sytuacja, że muszę je zdobyć. Jeśli przegram, nic się nie stanie. Nie mam potrzeby nakładania na siebie presji. Chcę się tym cieszyć – powtarzał.
I cieszył się. Zarówno startami, jak i wywalczonym medalem. Brązowym, ale dla niego „smakującym jak złoto”. Już w pierwszej próbie rzucił 85,92 m. – Zaryzykowałem wszystko w pierwszym rzucie i to była dobra taktyka. W dwóch kolejnych próbowałem może zbyt mocno. Ryzykowałem. Nie próbowałem zaimponować publice, choć jestem szczęśliwy również dlatego, że niektórzy we mnie nie wierzyli. Pokazałem im, że mimo wieku wciąż mogę rywalizować z młodszymi zawodnikami.
Pod koniec konkursu zabrakło mu już pary. Ale i tak zgotował sobie wspaniałe pożegnanie. A potem kolejne – w czasie gościnnego touru po Azji. A potem, wreszcie, to faktycznie ostatnie – na stadionie Mlady Boleslav, noszącym zresztą jego imię. Gdy rzucał, oglądało go 2000 osób. Z głośników rozbrzmiewało „We are the Champions” Queen. Oszczep wylądował wówczas najdalej w jego ostatnim rzucie – dokładnie na 82,19 m. Ponad 16 metrów bliżej niż 10 lat wcześniej, gdy ustanawiał rekord świata. Ale nikogo to wtedy nie obchodziło. Wszyscy chcieli po prostu pożegnać wielkiego mistrza.
On sam mówił, że od sportu dostał znacznie więcej, niż oczekiwał. I że najbardziej będzie mu brakować uczucia, towarzyszącego wejściu na stadion. Tego napięcia, ekscytacji. Gdy jednak pytano go o najważniejszy moment w życiu, zawsze wybierał ten sam – narodziny dzieci. To one były dla niego cenniejsze niż każdy z trzech złotych medali olimpijskich.
*****
Pochodzi ze sportowej rodziny. Rodzice też rzucali oszczepem, reprezentowali nawet Czechosłowację na imprezach w różnych kategoriach wiekowych, a matka była rekordzistką kraju juniorek. W przypadku Jana wcale nie było jednak pewne, czy w ogóle będzie w stanie uprawiać sport. Urodził się jako wcześniak, w siódmym miesiącu ciąży. Ważył ledwie 2,3 kilograma. Niedługo potem wsadzono mu nogę w gips, miał skrócone ścięgna, stwarzało to spore problemy z poruszaniem się.
Jako dzieciak często chorował, łapał mnóstwo drobnych urazów. Trudno było mu się bawić nawet ze starszym bratem, a co dopiero myśleć o faktycznej rywalizacji sportowej. Ale Jan był uparty już wtedy. I próbował. A gdy w końcu zaczęło dopisywać zdrowie, okazało się, że ma spory talent. Choć nie do rzutu oszczepem, a… piłki ręcznej. Zaciekle ją trenował, bardzo lubił ten sport. Potem był tenis ziemny. Poza tym trenował też piłkę nożną i hokej na lodzie (od niego zaczął), czyli typowo czeski zestaw dyscyplin. W końcu jednak, jako szesnastolatek, zaczął rzucać oszczepem. Trenował go wówczas ojciec, to on nauczył syna techniki.
Choć najpierw były między innymi kamienie. Rzucanie nimi było… jego ulubioną zabawą z dzieciństwa. Po latach, jak mówił „Przeglądowi Sportowemu”, stwierdził, że mógł to być rodzaj treningu. – W końcu jest w tym sporo podobieństw z oszczepem. Czy to dziwna zabawa? Nie wydaje mi się. Dzieci wymyślają różne rzeczy. A ja robiłem przynajmniej to, co po latach trochę mi się przydało. Pamiętam, że szczególnie lubiłem rzucać przez rzekę, co wymagało sporej siły. Jego talent i możliwości było widać też w szkole, gdzie znakomicie rzucał piłeczką palantową i regularnie rywalizował w tej konkurencji z Michalem Pivoňką, późniejszym zawodnikiem NHL. Zwykle wygrywał, rzucając niemal 80 metrów.
Swoje pierwsze oszczepy Železny wytwarzał własnoręcznie, z gałęzi drzew, już jako dzieciak, gdy po prostu się w ten sposób bawił, naśladując rodziców. Pamięta, że pierwszy „prawdziwy” oszczep dostał od Dany Zatopkovej, mistrzyni olimpijskiej w tej konkurencji, a prywatnie żony Emila Zatopka, jednego z najlepszych lekkoatletów w historii. – Nawet w późnym wieku bardzo interesowała się sportem. Oglądała wszystkie najważniejsze zawody, miała niesamowitą pamięć. Była prawdziwą sportową encyklopedią – wspominał ją Železny, gdy niedawno zmarła. Wielokrotnie też mówił, że gdy dostał właściwy sprzęt, to wyniki zaczęły przychodzić stosunkowo szybko.
Już w wieku 21 lat był rekordzistą świata (87,66 m) i brązowym medalistą mistrzostw świata w Rzymie. Wspominał, że nawet po latach pamięta tamten dreszcz emocji, gdy stał na podium. – Moi rodzice byli sportowcami i odkąd pamiętam, chciałem pójść w ich ślady. Zostać sportowcem – to było osiągnięciem. Rodzice zrozumieli to bardzo szybko i pomagali mi z całych sił – mówił w 2001 roku „Gazecie Wyborczej”. Gdy zdobywał pierwszy medal wielkiej imprezy i on, i rodzice już wiedzieli, że było warto.
A przecież to dopiero w kolejnych latach przyszła prawdziwa lawina sukcesów.
*****
Na igrzyskach był pięciokrotnie. W Seulu, jako 22-latek, skończył na drugim miejscu. Uznano to za porażkę. Tapio Korjus, Fin, wyprzedził go dosłownie ostatnim rzutem. Był lepszy o 16 centymetrów. Nie dziwiło to przesadnie – Finlandia uznawana była od zawsze za potęgę w tej konkretnej konkurencji. Sam Železný był jednak niesamowicie rozczarowany, a w pamięci kibiców zapisał się stwierdzeniem o „problemie fińskiej mafii”, która rządzić miała światem rzutu oszczepem.
To była czysta frustracja, wynikająca z tego, że nie mógł sobie z tymi Finami poradzić. Przynajmniej wtedy. Rządzili tą konkurencją, jakby należała do nich. A Czech za to, w połączeniu z kilkoma innymi wpadkami z tamtego okresu, otrzymał opinię gościa, który spala się w najważniejszych chwilach. W 1990 roku przegrał bowiem ze Steve’em Backleyem na mistrzostwach Europy (których, jak już wiecie, nigdy nie wygrał), a na mistrzostwach świata rok później nie dostał się nawet do finału.
Tę reputację odczarował w kolejnych latach. Zaczęło się już na igrzyskach w Barcelonie, gdzie był bezapelacyjnie najlepszy. Ustanowił wtedy nowy rekord olimpijski – 89,66 metrów – i przerwał fińską dominację. Gdy stał na podium mówił, że to „medal czechosłowacki, bo sam jest Czechem, ale ma żonę Słowaczkę i cieszy się z przyjaźni tych dwóch narodów”. W kolejnym roku został wreszcie mistrzem świata, już pod flagą wyłącznie czeską. Potem dołożył kolejne dwa takie tytuły (1995 i 1999 roku, w 1997 był za to kontuzjowany) oraz tytuł olimpijski w Atlancie.
A z tym nie było wcale tak łatwo, bo nałożono na niego (a i on sam sobie trochę ciężaru dokładał) ogromną presję. Wiedział bowiem, że jeśli uda mu się obronić tytuł, to przejdzie do historii. Wcześniej zrobił to tylko Jonni Myrra, triumfując w 1920 i 1924 roku. Atutem Czecha był komfort przygotowań. Dopiero co podpisał kontrakt reklamowy z producentem Marsów, nie musiał martwić się o pieniądze. Choć, jak powtarzał, zdawał sobie sprawę, że „jednego dnia w sporcie jesteś znany, a następnego przeklęty. Nie można zbyt wiele o tym myśleć”. Więc nie myślał, a trenował. A potem wygrywał.
Szczególny był ostatni tytuł olimpijski, wywalczony w Sydney. Z kilku powodów. Zacząć wypadałoby od fatalnego sezonu 1998, którego tak naprawdę… nie było. Przynajmniej dla niego. Urazy, głównie pleców, męczyły go od samego początku przygody z oszczepem. Był już do tego przyzwyczajony. Ale wtedy poszło ramię. Potrzebna była operacja, nie mógł rzucać przez kilka miesięcy. Wielu wieszczyło, że to już koniec wielkiego Czecha. Wracał powoli. Zaczął od treningów na siłowni i sprintów. Do rzutów przeszedł z czasem. Powtarzał, że jest przekonany o swoich możliwościach i wie, że może rzucać ponad 90 metrów.
– W pierwszych kilku miesiącach naprawdę myślałem, że to już koniec. Jednak w końcu byłem w stanie spędzić trochę czasu z rodziną i przyjaciółmi, to pomogło. Tak naprawdę mogłem skończyć karierę – wygrałem już wszystko, co było do wygrania. Nie chciałem tego jednak robić przez kontuzję. Chciałem sam zdecydować, kiedy nadejdzie właściwy czas – mówił. A jego trener po latach twierdził, że ta kontuzja… przedłużyła Železnemu karierę. Bo sprawiła, że zmuszony był odpocząć i jego organizm w dłuższej perspektywie na tym skorzystał.
Do pełnych treningów wrócił początkiem 1999 roku. Szybko znów znalazł na szczycie. Rzucał najdalej i najregularniej ze wszystkich. Tak jakby poważnej kontuzji nigdy nie było. Rywale nie dowierzali, a on demonstrował im swą moc. Dwa lata po kontuzji zrobił to właśnie w Sydney. Pokonał wtedy, po raz kolejny, Steve’a Backleya. Jedynym powodem, przez który Brytyjczyk nie jest mistrzem olimpijski, jest to, że rywalizował właśnie z Janem Železným.
Ich rywalizacja rozgrzewała fanów. Rodacy Backleya wierzyli, że wreszcie może uporać się z wielkim mistrzem. Mieli podstawy – Steve był w naprawdę świetnej formie. Na fantastyczne 89,41 Czecha odpowiedział rzutem na 89,95 metrów. Wszyscy szaleli. To była jednak dopiero druga kolejka rzutów. A w trzeciej Železný po raz pierwszy w historii igrzysk przerzucił 90 metrów. O 17 centymetrów. Niewiele, ale wystarczyło. Na taki rzut Backley nie był już w stanie odpowiedzieć. Niektórzy winą próbowali obarczyć opóźnienie zawodów, które sprzyjać miało Czechowi. Ale sam Steve mówił wprost: „On jest po prostu wielki. Dlatego wygrał”. A Jan na komplementy odpowiadał w ten sam sposób: „To dla Steve’a na pewno trudne, nigdy nie wygrać igrzysk. Jest wspaniałym przyjacielem. Przeprosiłem go po konkursie, ale obaj marzyliśmy o tym samym”.
Brytyjczyk mógł jeszcze liczyć na Ateny. Tym bardziej, że jego wielki rywal tuż po igrzyskach w Australii mówił, że nie spodziewa się, by miał tam rzucać. Zdanie jednak ostatecznie zmienił i to mimo tego, że w 2002 roku znów sporo problemów sprawiały mu kontuzje. Do Grecji się wybrał. Skończył dziewiąty, poza finałem, bo już w Atenach dopadł go drobny uraz, który uniemożliwił mu dalekie rzucanie. Backley? Nie wykorzystał szansy. Był czwarty. I on, i Železný – choć w różnych dniach – stadion opuszczali ze łzami w oczach.
Ich losy były zresztą nierozłącznie splecione ze sobą. Byli wielkimi rywalami, ale i dobrymi przyjaciółmi, którzy często wzajemnie się komplementowali i dopingowali. Obaj ustanawiali rekord świata, obaj mieli w swej kolekcji mnóstwo medali wielkich imprez. Backley wielokrotnie królował tam, gdzie Železný nie był w stanie – na mistrzostwach Europy. Czech za to zostawał mistrzem olimpijskim i świata. Uzupełniali się.
Bywało nawet, że… dzielili trenera. Najwięksi rywale, dwaj wspaniali oszczepnicy, ale z różnych krajów, prowadzeni przez jednego szkoleniowca. Backley, gdy miał problemy, zapytał, czy mógłby dołączyć do teamu Jana. Ten się zgodził i współpracowali. A potem próbowali się pokonać na kolejnych zawodach. Zwykle wygrywał Czech.
– Nigdy nie męczyła mnie ta rywalizacja, mimo że obdzierał mnie z tytułów mistrza świata i złota igrzysk olimpijskich. Moja kariera w lekkiej atletyce była sukcesem. Mam łącznie 11 medali wielkich imprez. W Sydney byłem blisko, ale Jan mnie pokonał. Czasem po prostu nie jesteś w stanie zrobić już nic więcej. Musisz pogodzić się z wynikiem. Pamiętam, jak w 1995 roku powiedział mi, że męczy się z urazami i dodał, że prawdopodobnie wygra finał Grand Prix, ale przegra mistrzostwa świata, które wygram ja. Powiedziałem mu jedynie: „Wspaniały układ, gdzie mam podpisać?”. Oczywiście wygrał oba te tytuły.
Tak to już wyglądało. Steve miał swoje momenty, ale zwykle musiał uznać wyższość rywala. Prawdopodobnie w każdym innym okresie byłby mistrzem olimpijskim i świata. Ale nie wtedy. Nie gdy rywalizował z Janem Železným.
*****
Czech karierę zaczynał, gdy rzucano jeszcze oszczepem starego typu. Potem nadeszła wielka zmiana. Stało się to w 1986 roku, wraz z narzuconymi odgórnie regulacjami. Impulsem do ich wprowadzenia był rekord świata Uwe Hohna, który dwa lata wcześniej rzucił 104,80 m. Po prostu zaczęto się obawiać o bezpieczeństwo publiki na stadionach, oszczep lądował bowiem coraz bliżej miejsc, które ta zajmowała.
Postanowiono zmienić środek ciężkości sprzętu. Przesunięto go bardziej do przodu. Wielu zawodników próbowało to omijać, umieszczając za uchwytem malutkie ząbki czy też, wewnątrz oszczepu, kawałek metalu. Znów rzucano daleko. Dopiero w 1992 roku Międzynarodowa Federacja Lekkiej Atletyki ostatecznie się z tym procederem rozprawiła. I faktycznie, pomogło. Oszczep nowego typu rzadko latał za 90 metrów, a jeśli już nawet udało się przekroczyć tę granicę, to nie dolatywał do kolejnej – 95 metrów.
Z jednym wyjątkiem. Był nim Jan Železný i jego rzuty.
Po raz pierwszy przekroczył te magiczną wówczas barierę w 1993 roku. W Pietersburgu, południowoafrykańskim mieście, rzucił 95,54 m. Pobił rekord świata o ponad cztery metry! A przecież był wówczas na obozie przygotowawczym, wystartował w małym mityngu, by poczuć smak rywalizacji. Nie miał nawet swoich oszczepów, pożyczył jeden od Toma Petranoffa. Wyszedł mu rzut perfekcyjny technicznie. Oszczep wypuścił w idealnym momencie, trafił w punkt. I tak był jednak kompletnie zaskoczony. Nawet mimo tego, że wcześniej – jeszcze przy starej specyfikacji oszczepu – dwukrotnie był już rekordzistą świata. Utwierdziło go to w jednym przekonaniu – że pobicie granicy stu metrów jest możliwe nawet po zmianach w sprzęcie.
Latem tego samego roku przybliżył się do niej o kolejne 12 centymetrów. 95,66 m rzucił w brytyjskim Sheffield, niedługo po pierwszym z trzech złotych medali mistrzostw świata. Potem wspominał, że niesamowite było dla niego ustanowić rekordowy rezultat dwa razy z rzędu. Gdy wszyscy pytali go, jakim cudem to właściwie robi, odpowiadał, że tak naprawdę nic przesadnie się nie zmieniło – technika rzutu pozostała dokładnie taka sama. Więc robi to, co potrafi najlepiej i czego uczył się od początku.
Zawsze twierdził, że przy każdym rzucie myśli o rekordzie, idzie na całość. I wreszcie udał mu się rzut, który był jasną deklaracją: jestem najlepszy, nie możecie z tym dyskutować. Resztę stawki odsadził wówczas o dobrych kilka metrów. W Jenie, dokładnie 25 maja 1996 roku, rzucił 98,48 metra. Po raz trzeci i ostatni przekroczył wówczas granicę 95 metrów. Jest zresztą jedynym w historii zawodnikiem, który dokonał tego oszczepem nowego typu. Drugi na światowych listach Johannes Vetter w lipcu 2017 roku osiągnął 94,44 m. Ponad cztery metry mniej od najdalszego rzutu Železnego. Rekord Polski Marcina Krukowskiego to 88,09 metra. Przepaść.
Przed tamtym rekordowym rzutem Czech był w świetnej formie. Regularnie osiągał ponad 90 metrów. Przygotowywał się do igrzysk i obrony mistrzostwa olimpijskiego. Wszystko mu sprzyjało. Publika na stadionie dopingowała żywiołowo, był ciepły wieczór, a konkurs transmitowano w niemieckiej telewizji. Wiał też lekki wietrzyk, momentami jednak znacznie przyśpieszający, nawet do trzech metrów na sekundę. A stadion skonstruowany był tak, że robił się na nim mały „tunel powietrzny”. Jeśli się trafiło, oszczep leciał daleeeeeeeeeeeeko. Železný trafił.
To była jego trzecia próba. Ostatni rekord świata w karierze i ostatni ustanowiony w rzucie oszczepem mężczyzn po dziś. 24 lata później wciąż jego nazwisko jest na szczycie tej listy. Dziś tamten rzut wygląda nieco… zabawnie. Stadion, choć historyczny, to niewielki. W połowie zapełnione trybuny. Czech biegł tam w długich spodniach, wyglądał, jakby odbywał trening. Po czym huknął tak, że aż się przewrócił. A rzadko to robił, nie był jednym z tych oszczepników, który w ten sposób kończy nabieg. Czy mu to pomogło? Trudno stwierdzić. Możliwe, że gdyby nie upadek, to oszczep… poleciałby jeszcze dalej.
– Po obozie treningowym czułem, że jestem w dobrej formie. Nie mieliśmy w planach żadnego mityngu, ale poprosiłem trenera o znalezienie jakiegoś miejsca do startu. Zaproponował Jenę, więc pojechałem tam razem z rodziną. Pierwszą próbę zepsułem na nabiegu, a i tak rzuciłem 87 metrów. W drugiej osiągnąłem 92 metry i to powiedziało mi, że mogę pobić rekord. Już po mityngu mówiłem, że możliwe jest osiągnięcie 100 metrów i że chciałbym to zrobić w Ostrawie w następnym tygodniu, ale się nie udało [choć i tak rzucił tam fenomenalne 94,64 m – przyp. red.].
Od tamtego czasu niezmiennie powtarza, że sto metrów da się rzucić. Ale wygląda na to, że trafić musi się kolejny taki fenomen, jakim był on. Ktoś z idealną techniką i wielką mocą. Choć sam Czech do dziś twierdzi, że jego rekordowy rzut nie był najlepszy technicznie. A jednak drugi taki już mu nie wyszedł. Inna sprawa, że – jak widać po listach najlepszych prób wszech czasów – nie musiał.
*****
Co szczególne w Železnym to to, jak bardzo się… nie zmienił. Właściwie przez całą swoją sportową karierę pozostał tym samym gościem – cholernie ambitnym, ale uśmiechniętym, koleżeńskim i umiejącym podejść do samego siebie z dystansem. A przy tym człowiekiem, który wiele rzeczy robił po swojemu, chadzał własnymi ścieżkami i nigdy nie można było być pewnym tego, co właściwie w danej chwili zrobi czy powie.
Jak w 2001 roku, gdy odbierał kolejną w karierze nagrodę dla najlepszego sportowca Czech i ze sceny rzucił, że… nie jest z tego faktu zadowolony. Bo uważał, że to wyróżnienie należało się Romanowi Šebrlemu, który ustanowił w tamtym roku nowy rekord świata w dziesięcioboju. To jednak nie tyle skromność, co po prostu realna ocena sytuacji. Tak samo jak realnie oceniał swoje możliwości, żądając od organizatorów mityngów, by w kontraktach zawartych z nim była dodatkowa premia za opcjonalne pobicie rekordu świata. Umieszczał ją w nich nadal jeszcze w 2001 roku, choć przez pięć lat nie zbliżył się do swojego najlepszego wyniku.
Nie dziwi to jednak specjalnie, gdy pomyśli się, jakie miał możliwości. W 2009 roku w „Przeglądzie Sportowym” przyznawał, że bez większego treningu, po dwóch latach od zakończenia kariery, posyłał oszczep na odległość 84 metrów. A to wynik, który gwarantowałby mu wtedy udział na mistrzostwach świata, a nawet walkę o medale. On sam jednak stwierdził, że skoro nie miałby szans na złoto, to nie ma sensu się męczyć. Ot, skończył karierę, to skończył. I tyle.
Znalazł sobie za to inne rzeczy do roboty. Został dyrektorem Zlatej Tetry, jednego z największych czeskich mityngów, działał w ruchu olimpijskim, spełniło się też to, o czym od dawna mówił – postanowił trenować swoich rodaków i rodaczki. Jego najbardziej znaną podopieczną była bez wątpienia Barbora Špotáková – dwukrotna mistrzyni olimpijska (pierwsze złoto zdobyła jeszcze przed rozpoczęciem ich współpracy).
– Myślę, że przez ostatni miesiąc nauczyłam się ze stu nowych ćwiczeń. Rudolf Cerny był moim trenerem przez 11 lat, jestem mu bardzo wdzięczna za to, co dla mnie zrobił. Jednak po sezonie zdecydowałam, że potrzebuję zmiany, miałam wrażenie, że częściej doznaję kontuzji, miałam problemy z łokciem. Teraz mój trening obejmuje pracę nad całym ciałem, nie tylko konkretnymi obszarami. Naprawdę dobrze pracuje mi się z Janem i grupą, wcześniej nie miałam okazji pracować w tak dużym gronie osób. Ja mogę pomóc im w pracy nad rozbiegiem, oni mi w ćwiczeniach siłowych. To dla mnie duża zmiana. Jan świetnie wyjaśnia naturę każdego ćwiczenia, zawsze mówi jak coś robić, tak, by naprawdę skoncentrować się na zadaniu – mówiła niedługo po rozpoczęciu współpracy.
W 2011 roku, ich pierwszym wspólnym, Železný został wybrany trenerem roku w Czechach. W 2017 takie wyróżnienie odebrał po raz piąty, gdy na podium mistrzostw świata stanęli Jakub Vadlejch (drugi) i Petr Frydrych (trzeci), obaj należący do grona jego podopiecznych. Wyszło, że jako trener spisywał się dokładnie tak, jak to robił jako zawodnik – doskonale. To jednak przesadnie nie dziwiło, jeszcze w czasach kariery opowiadał, że chętnie zostanie trenerem i bardzo się interesował wszystkim, co z tą pracą związane.
– Ludzie dookoła mnie wiedzą, że tak naprawdę w dużej mierze sam się trenuję. Trenerzy to dla mnie bardziej doradcy. Myślę, że mogę nauczyć młodych oszczepników dobrej techniki, pokazać im jak rzucać i dać trochę mojego doświadczenia z 20 lat kariery na najwyższym poziomie – mówił. A już po zakończeniu kariery dodawał – Dzięki temu, że jestem trenerem nie brakuje mi aż tak bardzo emocji, jak to często bywa u sportowców, którzy kończą kariery. Trenowanie jest dla mnie najważniejszym ze wszystkich moich zajęć.
Metody miał interesujące już w czasach kariery. Na rozgrzewce rzucał na przykład tylko z krótkiego nabiegu, ot, po prostu, żeby zasygnalizować organizmowi, że zaraz czeka go znacznie większy wysiłek. Przed najważniejszymi zawodami często przez 10 dni nie chwytał oszczepu, robił sobie swego rodzaju detoks. I to działało. Potem rzucał świetnie, bo był tego spragniony, a do tego wypoczęty. Technikę przecież i tak miał opanowaną doskonale – zresztą to była jego najmocniejsza strona, siłowo odstawał od części rywali. Po latach Julius Yago, sensacyjny mistrz świata z 2015 roku, przyznał, że uczył się rzucać, oglądając i analizując filmy z prób Železnego na YouTubie.
Nie dziwi więc, że nawet dziś, 14 lat po zakończeniu kariery, Jan wciąż jest niezwykle popularny, zwłaszcza w Czechach. Możliwe, że kariera trenera nie pozwoliła ludziom o nich zapomnieć, ale prawda jest też taka, że przez wiele lat był idolem dla wielu z nich. Zwłaszcza dla tych z Mladej Boleslav, bo tam mieszka od zawsze, nigdy nie chciał się wyprowadzić. Zdarzało mu się stwierdzić, że to w dużej mierze przez… tanie piwo, które bardzo lubi. Choć miał kiedyś możliwość wyjazdu, a oferta była naprawdę atrakcyjna.
Bo jego popularność w najlepszych latach wykraczała dalece poza ojczyznę. Przy okazji igrzysk w Atlancie propozycję zatrudnienia złożyła mu… tamtejsza drużyna baseballowa. – Propozycja przyszła za późno, byłem już za stary. Mógłbym spróbować, gdybym był młodszy. Nie chciałem ryzykować. Nie wiedziałem, czy gdyby mi się nie udało tam zaistnieć, miałbym szansę powrotu do lekkiej atletyki. Na przestawienie się na nowy sport potrzebowałbym roku, a to za długo. Nie chciałem ryzykować. Tym bardziej, że ryzyko było ogromne – mówił „Wyborczej”. Więc baseballistą, mimo że kuszono go milionami dolarów, nie został. Dwa lata później za to do tej samej drużyny zaproszono… jego syna. Ale i on nie chciał tam pojechać, swoich sił próbował bowiem w tenisie ziemnym. Choć bez powodzenia. Ojcu sportowymi osiągnięciami nigdy nie dorównał.
Możliwe jednak, że nie wszystko w klanie Železnych stracone. O ile Jan junior jest już po trzydziestce, a córka Kateřina do niej dobija, o tyle córka z drugiego związku sportową przyszłość – o ile tylko zechce trenować – ma wciąż przed sobą. A że w zeszłym roku Železný znów wziął ślub – z młodszą o 27 lat Andreą Drápalovą, która też rzuca oszczepem. Czesi mogą mieć nadzieję, że w przyszłości pojawi się kolejna wielka postać z żelaza.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix