Jest jedynym europejskim tenisistą stołowym, który może kandydować do miana najlepszego zawodnika w historii. Grał przez ponad trzy dekady, zawsze na znakomitym poziomie. Żaden inny Europejczyk nie został mistrzem olimpijskim w rywalizacji singlistów. Chińczycy się go obawiali, a równocześnie podziwiali i uwielbiali. Bo był to zawodnik absolutnie wybitny.
Jedyne takie złoto
To był rok 1992. J-O, jak często się go nazywa, był już wtedy jednym z najlepszych – o ile nie najlepszym – zawodnikiem na świecie. Cztery lata wcześniej, w Seulu, jego rodak, Erik Lindh, wywalczył brązowy medal. W Barcelonie, gdzie tym razem odbywały się igrzyska, Waldner miał powalczyć o złoto. Tym cenniejsze, że Szwedzi poprzednie zdobyli w 1984 roku. W Seulu się za to nie udało, a i w Katalonii też nie szło im najlepiej.
Nie dziwi, że mecze Waldnera oglądał sam król Karol XVI Gustaw. Wszyscy wiedzieli, że to w J-O trzeba pokładać nadziei na zwycięstwo, na złoty medal. Szwedzi ogółem byli wówczas bardzo mocni w tenisie stołowym, ale Waldner był z nich najlepszy. On czuł tę presję, ale też jak mantrę powtarzał sobie, że tytuł trzeba wywalczyć, nie da się go po prostu zdobyć. Więc dokładnie to zrobił. Choć, gdy zobaczył swoją drabinkę po raz pierwszy, nie spodobała mu się.
Już w pierwszej rundzie trafił na groźnego Koreańczyka Kanga, uderzającego piłeczkę bardzo mocno. Pierwszy set był wyrównany, Waldner wydawał się szukać rytmu. Dopiero przy 19:19 dwa punkty na swoje konto zapisał serwisami. I wygrał partię, a potem już poszło. Kiedy zwyciężył z Kangiem, zyskał mnóstwo pewności siebie. W kolejnych meczach grał na swoich warunkach, był zdeterminowany, pewny swego, nie miał zamiaru pozwolić się ograć komukolwiek. Często w jego karierze bywało tak, że dopiero po kilku meczach odnajdywał swój najlepszy rytm. W Barcelonie wystarczył mu jeden set.
A presja, jak już wspomnieliśmy, była naprawdę duża. Cała Szwecja patrzyła na Waldnera, spodziewając się, że zdobędzie złoto. To był przecież najlepszy okres w jego karierze, wcześniej zdążył zdobyć już każde z najważniejszych trofeów. Zostały mu tylko igrzyska. Po latach powie, że kluczem było wtedy tak naprawdę to, by umiał się… zrelaksować. Bo zasada była prosta: jeśli potrafił się rozluźnić, to grał znakomicie. Tyle że nie mógł przekroczyć pewnej granicy, po której stawał się w pewnym sensie leniwy, wolniej ruszał do piłek, tracił inicjatywę w wymianach.
Trzeba było to wyśrodkować. W Barcelonie udało mu się idealnie.
Kolejnych rywali odprawiał w trzech setach. Dopiero Jorg Rosskopf z Niemiec urywa mu jedną partię, ale tak naprawdę ani przez chwilę nie jest bliski wygrania meczu. Kim Teak Soo z Korei, którego można się było obawiać, nie jest w stanie zrobić nawet tego – przegrywa do zera. W finale po drugiej stronie stołu – to sensacja – nie stoi Azjata, a Jean-Philippe Gatien z Francji (rok później, jakby na potwierdzenie swojej klasy, zostanie mistrzem świata). Wiadomo więc, że turniej wygra Europejczyk. Pytanie brzmi jedynie: który?
Dwa pierwsze sety wygrywa Waldner. W trzecim obaj walczą jak o życie. Dochodzą do gry na przewagi, francuscy kibice starają się zagrzać dopingiem swojego zawodnika. Ten ma nawet piłki setowe, ale ich nie wykorzystuje. Szwed za to nie wykorzystuje meczowych – dwóch. Trzecią ma przy stanie 24:23. Serwuje na środek, Gatien odgrywa na backhandową stronę, Waldner obchodzi to zagranie, uderza z forehandu, czekając może o pół sekundy dłużej niż w teorii powinien. Chce zmylić rywala. Udaje mu się. Gatien co prawda odgrywa, ale w siatkę. J-O jest mistrzem olimpijskim.
Pierwszy odruch? Bieg w stronę trenera i skok w jego ramiona. Dopiero wtedy idzie podziękować Gatienowi za mecz. To wszystko oklaskuje, na stojąco, król Szwecji. Wygląda na odprężonego, w końcu doczekał się złotego medalu, na który Szwedzi czekali 2917 dni. A już po dekoracji, gdy na sali niemal nie było ludzi, Waldner nadal stał przy stole. Boso, na szyi miał medal. Po drugiej stronie piłeczkę odbijał… sam król Szwecji.
I tak grali. Jak król z królem.
Gorszy od woźnego
Grał od kiedy tylko pamięta. Nic dziwnego, Szwecja w tamtych latach to było idealne miejsce na to, by stać się tenisistą stołowym. Kiedy Waldner miał sześć lat, Stellan Bengtsson zostawał mistrzem świata. Dwa lata później Szwedzi zdobyli drużynowe mistrzostwo. To były ostatnie sezony przed tym, jak tym sportem w wydaniu międzynarodowym zawładnęli Chińczycy. Potem miało być dużo, dużo trudniej.
Takie sukcesy sprawiły jednak, że w Szwecji tenis stołowy stał się niezwykle popularny. Piłeczkę odbijała większość jej mieszkańców, pojawiały się kolejne kluby, wszędzie było widać stoły. Jan-Ove trafił w idealny moment. Trzeba go było jeszcze wykorzystać. Tych kilka dekad temu każdy jednak widział, że ten dzieciak ma talent. I niesamowite zacięcie. Od początku interesowały go tylko zwycięstwa. Gdy w wieku pięciu lat, ledwie wystając ponad stół, przegrywał na wakacjach z członkami rodziny, potrafił wykrzyczeć im wszystkim w twarze, że jeszcze im pokaże i ich ogra.
We wspomnieniach innych osób przewijają się często słowa, że już jako siedmiolatek potrafił odgrywać perfekcyjnie piłkę backhandem po 60, nawet 70 razy z rzędu. Nie musiał nawet szukać klubu, jeden z nich sam się do niego zgłosił, zapraszając go na mały turniej. Od tego się właściwie zaczęło, rodzice J-O (i jego starszego brata, Kjell-Akego, który też brał udział w tym turnieju, a potem również został zawodowcem), zauważyli, że ten przy stole dobrze się bawił. Więc zachęcali go do tego, by grał. Waldner po latach wspomni, że byli niesamowicie ważni w jego sportowym wychowaniu.
– Zawsze czułem pewne bezpieczeństwo. Kiedy byłem młody, potrafiłem być bardzo nieszczęśliwy i zdenerwowany, gdy przegrywałem. Dla mojej rodziny nie miało to jednak znaczenia. Dla nich byłem tym samym Janne, niezależnie od tego, czy wygrałem, czy nie. Tak było od początku i przez całą moją karierę. Zawsze mnie wspierali, zawsze widzieli pozytywną stronę. Nigdy nie kreowali negatywnej energii – mówił dziennikarzom.
Podobno uzdolniony był też jeśli chodzi o piłkę nożną i tenis ziemny (Szwedzi w tamtych latach mieli znakomitych zawodników), ale ostatecznie został przy stole. I pewnie tego nie żałował, choć nie zawsze było łatwo. Gdy miał dziewięć lat, szwedzki związek zaprosił go na obóz do Orebro, oddalonego od Sztokholmu, gdzie mieszkał od urodzenia, o jakieś 250 kilometrów. Pierwszy raz był tak daleko od domu bez rodziców. W końcu jego mama przyjechała go odebrać, ale J-O nagle zmienił zdanie. – Jutro jest turniej, nie mogę go opuścić – powiedział. Determinacja wygrała z tęsknotą.
Był trzy dni po swoich dwunastych urodzinach, gdy debiutował w rodzimej lidze. Dennis Pettersson, z którym rywalizował, niespodziewanie przegrał. Zastanawiał się potem, jak można ponieść porażkę z kimś, kogo właściwie nie widać przy stole. W kolejnych meczach wielu innych zawodników mogło myśleć sobie dokładnie to samo. Jan-Ove szturmem zdobywał ligę. Najważniejsza rzecz w jego karierze wydarzyła się jednak trzy lata później.
To wtedy pierwszy raz odwiedził Chiny. Miał już opinię cudownego dziecka ping-ponga, ale tam najpierw przegrał w Szanghaj Open, a potem ogrywali go chińscy nastolatkowie. Nie wszyscy, oczywiście, bo Szwed talentu miał ogrom. Ale i tak wystarczająco wielu, by Jan-Ove zaczął zastanawiać się, o co tu właściwie chodzi. Zwłaszcza, że na koniec doznał czegoś, co można by nazwać – a z jego perspektywy było tym niemal na pewno – upokorzeniem.
– Po jednym z treningów podszedł do mnie dozorca obiektu, który chwilę wcześniej zamiatał obok podłogę, i zaproponował rozegranie meczu. Byłem już wtedy czołowym juniorem w Europie, a z tym gościem nie miałem żadnych szans. Strasznie się wtedy zawziąłem i przysiągłem sobie, że jeszcze mnie w tych Chinach popamiętają – opowiadał po latach. Przy innej okazji dodawał, że wyjazd do Chin pokazał mu, co oznacza ciężka praca i czego musi dokonać, by stać się najlepszym tenisistą stołowym na świecie.
Bo w Europie o status najlepszego było mu łatwo. Już w 1980 roku został mistrzem Europy juniorów w deblu. Swoją drogą turniej odbywał się w Poznaniu, a Waldner miał wtedy 15 lat. Potem jeszcze trzykrotnie zdobywał mistrzostwo w tej kategorii wiekowej w singlu, a gdy był niespełna siedemnastolatkiem, po raz pierwszy wziął udział w „dorosłych” mistrzostwach. Zdobył srebro (a w finale, gdy grano jeszcze do trzech setów, prowadził już 2:0), po drodze ogrywając m.in. Andrzeja Grubbę. – Koledzy śmiali się ze mnie, że przegrałem z dzieckiem, ale odpowiadałem im, że jeszcze nieraz będą płakać po porażkach z tym chłopakiem – mówił potem nasz legendarny pingpongista.
Cóż, miał rację. Zresztą podobnie jak Istvan Korpa, ówczesny trener reprezentacji Niemiec. – Jeszcze nigdy nie widziałem 16-letniego zawodnika o tak kompletnym już stylu gry. Jan dzięki swojej kreatywnej, zróżnicowanej grze i bardzo dobremu serwisowi może już ogrywać najlepszych na świecie. A jego gra wielu trenerom w Europie i na świecie przysporzy siwych włosów – mówił.
Na potwierdzenie jego słów nie trzeba było długo czekać.
Geniusz
Zdobył każdy możliwy tytuł, wygrywał każdą możliwą imprezę. Jeszcze w 1987 roku Szwedzi przegrali (podobnie jak dwa i cztery lata wcześniej) drużynowo z Chinami w finale mistrzostw świata, ale rywalizację na pewno utrudniło im to, że Jan-Ove nie mógł wystąpić w tym meczu. Leżał wtedy w szpitalu, miał 40 stopni gorączki. Dwa dni później podniósł się jednak z łóżka, chciał wystąpić w turnieju indywidualnym. I dopiął swego. W pierwszej rundzie miał problemy, potem poszedł jak burza, po drodze pokonując rankingową „dwójkę” i „trójkę”. Dopiero w meczu o złoto lepszy okazał się Jian Jialang, obrońca tytułu.
Podobno po tamtym meczu Waldner obiecał wszystkim, że jego czas jeszcze nadejdzie. I nadszedł – w trakcie następnej edycji mistrzostw. Szwecja w finale drużynowego turnieju ograła wtedy Chiny 5:0(!), a Waldner zdobył swój pierwszy indywidualny tytuł mistrza świata. Kolejny dołożył osiem lat później, ustanawiając przy okazji rekord nie do pobicia – w całym turnieju nie stracił bowiem ani jednego seta.
Rywalem był dla kilku generacji tenisistów stołowych. Nie tylko – choć głównie – chińskich. Pierwszy medal wielkiej imprezy zdobył w 1982 roku, gdy zostawał srebrnym medalistą mistrzostw Europy. Ostatnie – w 2000, kiedy ze Szwecją drużynowo zdobywał swoje czwarte mistrzostwo świata, a na igrzyskach w Sydney, zupełnie niespodziewanie, doszedł do finału i zgarnął srebro, oraz w 2001, gdy z kadrą został brązowym medalistą mistrzostw świata. Dziewiętnaście lat różnicy, a przecież jeszcze cztery lata później w Atenach był w półfinale igrzysk i to rok po tym, jak doznał kontuzji, która mogła nawet zakończyć jego przygodę ze sportem. Nie zakończyła – karierę kontynuował aż do 2016 roku. Wielcy rywale odchodzili, pojawiali się nowi, a on grał, choć z czasem już tylko w pojedynkach klubowych.
W swoim najlepszym okresie był tak dobry, że zdarzało mu się nawet mecze wielkich turniejów traktować… jak treningi. Na mistrzostwach Europy na przykład potrafił wybrać jeden element, który chciał ćwiczyć w trakcie meczu. I grał niemal wyłącznie używając właśnie jego. Owszem, mecze trwały przez to dłużej, bo sety często kończył na przewagi, ale i tak wygrywał. Stał po prostu o kilka klas nad rywalami. Zresztą miał ich wszystkich rozplanowanych – to jeden z sekretów jego klasy. Doskonale wiedział, z kim gra i sam potrafił swoją grę dopasować. Zbigniew Stefański wspominał:
– Pamiętam, jak parę lat temu siedziałem przy stole wspólnie ze śp. Andrzejem Grubbą. Było to przy okazji pokazowego turnieju organizowanego przez nasz klub. Waldner również tam był. Rozmawialiśmy o jakimś turnieju mistrzowskim rozegranym ileś lat temu wcześniej. Andrzej nie mógł sobie przypomnieć jakiegoś pojedynku z tych zawodów. Ale mówi do mnie: „Zbyszek poczekaj, spytam Waldiego, on wszystko wie, ma w głowie wszystkie pojedynki ze wszystkich zawodów”. Nie chciałem wierzyć tak naprawdę, tym bardziej, że nie chodziło o grę samego Waldnera tylko jakiegoś innego zawodnika. Padło pytanie. Waldner podał po chwili zastanowienia bezbłędną odpowiedź. Oniemiałem…
– Mógłbyś obudzić mnie w środku nocy i z miejsca powiedziałbym ci, jaka jest najlepsza taktyka przeciwko każdemu zawodnikowi z pierwszej setki rankingu. I to, jak serwują, gdy jest 19:19 w decydującym secie. Saive [belgijski zawodnik, w tamtym czasie jeden z najlepszych na świecie – przyp. red.] zawsze był zmęczony i starał się pracować swoim forehandem już nad stołem. Więc grałem mu krótkie piłki, a gdy to nie działało, atakowałem raz dłuższą i starałem się zablokować backhandem odpowiedź z jego strony – mówił sam Waldner.
Pod względem taktycznym był geniuszem. Potrafił zmienić całą strategię w trakcie meczu, jeśli widział, że ta, którą założył sobie na początku, nie działa. Gdy wyjechał do Chin, kiedy miał 15 lat, zrozumiał, że musi umieć grać na kilka sposobów, bo inaczej z rywalami z Państwa Środka po prostu sobie nie poradzi. Więc się nauczył. Chińczycy grali szybko, agresywnie, atakowali piłeczkę. Ale dla wielu z nich to był właściwie jedyny sposób gry. Gdy trafiali na rywala, który sobie z tym radził, bywało, że przegrywali. Waldner za to zawsze miał asa w rękawie, na wypadek, gdyby ten był mu potrzebny. I często przez to zwyciężał.
– Grałem inaczej niż większość zawodników. Dlatego mieli ze mną problemy. Nie możesz grać chińskimi sposobami, jeśli chcesz ich pokonać. Myślę, że wielu tenisistów z młodszych generacji popełnia ten błąd. Trzeba być innym – mówił. On tym innym się stał. Ale to nie tak, że zaczynał od zera. O nie – od najmłodszych lat lubił „odkrywać” nowe zagrania, bawić się piłeczką. Do tego był niesamowicie kreatywny przy stole – zawsze wiedział, jak odegrać, żeby rywal miał problemy. Grał w to miejsce, z którego przeciwnikowi najtrudniej było odpowiedzieć. Sam za to starał się jak najmniej poruszać. Udawało mu się, bo niesamowicie potrafił „czytać” zagrania rywali.
Wielu podkreślało nawet, że technicznie wcale nie był rewelacyjny, ale inne cechy pozwoliły mu osiągnąć mistrzostwo. Może i tak. Z drugiej strony od zawsze zachwycano się jego serwisami czy sposobem, w jaki potrafił „blokować” uderzenia – wykorzystując siłę przeciwnika przeciw niemu. Był w tym najlepszy, niepowtarzalny. O jego geniuszu świadczy też fakt, że w trakcie kariery przeżył zmianę zasad – gdy zwiększono rozmiar piłeczki, skrócono sety do 11 punktów, a także zabroniono zasłaniania piłeczki przy serwisie – i do tego wszystkiego potrafił się dostosować. Poza tym w czasie kilku dekad jego gry tenis stołowy zmienił się diametralnie. A on wciąż i wciąż dawał radę.
Często oglądał swoje mecze szukając błędów, rzeczy, które można było jeszcze poprawić. Oglądał jednak głównie spotkania… które wygrał. Nie chciał podkopywać własnej pewności siebie, bo choć przyznawał, że z wiekiem łatwiej jest znieść porażkę, to dalej nie lubił tego uczucia. Przy stole zachowywał za to kamienną twarz, nie okazywał emocji. Andrzej Grubba zwrócił jedynie kiedyś uwagę, że jeśli Waldner się denerwuje, to jego policzki coraz mocniej się rumienią. Ale to jedyne, po czym można było rozszyfrować, co siedzi w jego głowie w ważnych momentach.
Poza tym był jak skała. Trzeba było naprawdę wiele wysiłku, by skruszyć jego opór. A czasem okazywało się to niemożliwe. Choć, co sam przyznawał, pewnie nie wszedłby na taki poziom, gdyby nie to, że w kadrze Szwecji rywalizacja też stała na najwyższym możliwym poziomie. Miał przecież takich rywali, jak Peter Karlsson, Thomas von Scheele, Mikael Appelgren, Erik Lindh czy też (a może przede wszystkim) Joergen Persson, mistrz świata z 1991 roku. Waldner doskonale wiedział, że to tylko mu pomagało.
I korzystał z tego.
Wiecznie zielone drzewo
Jest coś takiego w najlepszych i grających najbardziej widowiskowo zawodnikach danych dyscyplin, że wykraczają poza „swój” rejon. Kochają ich ludzie na całym świecie. Diego Maradona, Roger Federer, Usain Bolt. No i Jan-Ove Waldner. To prawdopodobnie jedyny przypadek europejskiego tenisisty stołowego, który stał się legendą… w Chinach.
Jest tam znany jako „Stary Waldner” albo „Wiecznie zielone drzewo” – w obu przypadkach z uwagi na swoją długowieczność. Przydomki jednak nie oddają statusu, jakim się cieszy. Dla przykładu: przed laty jako jeden z niewielu obcokrajowców dostał pozwolenie na otworzenie własnego baru w Pekinie. To jednak i tak nic. W 2013 roku jego twarz znalazła się… na znaczku pocztowym! Wówczas był drugim obcokrajowcem w historii Chin, który dostąpił takiego wyróżnienia. I jedynym żyjącym, bo ten pierwszy to Karl Marx.
(Na marginesie – choć tu trudno wyjaśnić, jak do tego doszło – w 2007 roku również w Beninie wydano znaczki pocztowe z jego wizerunkiem)
Wróćmy jednak do Chin. Waldnera znają tam niemal wszyscy. Ilekroć przyjeżdża, jest nagabywany przez setki osób, które z miejsca go rozpoznają. Ze sportowców spoza Państwa Środka taką popularnością cieszyć mógł się tam przez lata może tylko Michael Jordan. Najlepsi chińscy zawodnicy go szanują, to zresztą obustronne uczucie, bo Waldner czuje do nich wielki respekt, choć większość z nich przez lata ogrywał.
Na początku chińscy fani go nienawidzili. Właśnie dlatego, że był lepszy od ich zawodników. Ta nienawiść przerodziła się jednak w miłość. Bo Waldner grał pięknie, Waldner grał wspaniale, Waldner był doskonały. Nie bez kozery nazywano go Mozartem tenisa stołowego. Chińczycy, kochający tenis stołowy, po prostu musieli to docenić. Musieli przyznać, że tego gościa nienawidzić się nie da. Bo jest zbyt dobry. A przy tym skromny i otwarty, co zauważyli choćby wtedy, gdy grał z nimi – z dala od kamer – w lokalnych parkach, kiedy po raz kolejny i kolejny odwiedzał ten kraj.
Chiny w pewnym momencie stały się jego drugim domem. Gdyby chciał, mógłby się tam przeprowadzić, ale za bardzo kochał Szwecję. Doszło nawet do tego, że stawał się inspiracją dla chińskich zawodników. Kiedy Kong Linghui pokonał go w finale igrzysk w Sydney po zaciętym, pięciosetowym spotkaniu, powiedział to wprost. – Szanowałem go od dzieciństwa. Grał przeciwko kilku generacjom chińskich zawodników. Podziwiam go, jest niesamowicie ważną postacią dla tego sportu.
Gdy w 2005 roku, w Szanghaju, Jan-Ove ogłaszał koniec reprezentacyjnej kariery, w oczach chińskich fanów i fanek pojawiły się łzy. Bo oznaczało to, że zapewne nie zobaczą go już na żadnym z najważniejszych turniejów na żywo. Łzy świadczyły też o tym, jak podziwiali jego i jego determinację, bo, jak mówili, niemalże w pojedynkę walczył z ich zawodnikami przez ponad dwadzieścia lat. I choć to Chińczycy częściej wygrywali, to Waldner nigdy się nie poddał i ostatecznie wydarł co mu przynależne.
– Nigdy nie uznawałem go za przeciwnika chińskich zawodników, w przeciwieństwie do Timo Bolla czy Jeana-Michela Saive’a. Zawsze oczekiwałem, że wygra wszystkie turnieje, w których bierze udział, mimo że rzucał wyzwania chińskim tenisistom, czasem sprawiając nam wielki smutek. Ma już swoje lata, ale wciąż gra na wysokim poziomie. A to w Chinach się ceni – mówił przy okazji tamtego pożegnania Su Rihong, jeden z chińskich fanów, obecnych wówczas w hali.
Waldner był fenomenem, nawet rywali przeciągnął na swoją stronę. Jak to jednak geniusz – miał i swoje problemy. Choć był pierwszym tenisistą stołowym, który przy stole zarobił ponad milion dolarów, swoje pierwsze Porsche wygrał w wieku 16 lat, a do tego po latach założył kilka niezłych biznesów, to zdołał zbankrutować. Porsche za to nigdy się nie przejechał, bo nie udało mu się zdać egzaminu na prawo jazdy. W Sztokholmie miał zaprzyjaźnionego taksówkarza, który woził go po mieście.
Jego nałogiem był hazard. Ponoć potrafił dzwonić w środku nocy do zawodników z innych krajów, pytając o wyniki konkretnych meczów, bo akurat chciał je obstawić. Mówiono też, że miał własne konie, obstawiał wyścigi, a i często trafiał do kasyn. W końcu trafił na terapię odwykową, wyszedł z tego. Sporo pieniędzy uzależnienie zdążyło mu jednak zabrać. Problemy miał zresztą też z alkoholem, blizna, którą da się dziś dostrzec na jego twarzy to efekt jednej z imprez w Malezji, gdzie naraził się komuś, komu narazić się nie powinien. I za to oberwał.
Był też typem samotnika. Choć może inaczej – samotność wybrał ze względu na sport. Przez wiele lat poświęcał mu każdą wolną chwilę. Po latach nieco tego żałuje, bo jest już dobrze po pięćdziesiątce, nie ma rodziny i zaczyna zdawać sobie sprawę, że może nie być mu dane takową stworzyć. To paradoks, bo w środowisku tenisistów stołowych zawsze wspomina się go jako bardzo otwartego gościa, który lubił towarzystwo innych osób, miał przy tym jednak… interesujące poczucie humoru.
Dobrze obrazuje to jedna sytuacja – na igrzyskach w Barcelonie Andrzej Grubba i Leszek Kucharski przegrali mecz z Francuzami, choć prowadzili już 1:0 i 20:11. Gdy siedzieli załamani w szatni, podszedł do nich właśnie Waldner i rzucił:
– Wiecie, chłopaki, ja kiedyś prowadziłem w ważnym meczu 1:0 i 19:9…
– I co? – Zapytał zainteresowany historią Grubba.
– I nic. Wygrałem do 10 – rzucił Jan-Ove i poszedł załatwiać swoje sprawy.
Mimo takich historii był (i jest) bardzo lubiany. Dziś już jako legenda, nie czynny zawodnik. Swój ostatni mecz rozegrał dokładnie 11 lutego 2016 roku. Przegrał z Andreasem Tornqvistem, który urodził się… pięć miesięcy po tym, jak Jan-Ove po raz pierwszy zostawał mistrzem świata. Jak jednak obaj przyznawali – wynik nie był wtedy najważniejszy. To był mecz przede wszystkim na pożegnanie, nie na zwycięstwo czy porażkę. Zawodowa kariera Waldnera skończyła się tam, gdzie się zaczęła – w szwedzkiej lidze. 38 lat po debiucie.
– Używałem coraz więcej Voltarenu. Kiedy dłużej stałem, bolały mnie plecy. Tak było przez ostatnich dwanaście lat. Dlatego kończę karierę. Wiedziałem od początku sezonu, że będzie on moim ostatnim. Cieszę się, że to koniec. Przez to wszystko nie czułem już takiej radości z gry. Mecz? Zagrałem w porządku, ale popełniłem sporo błędów. Najważniejsze, że było to miłe wydarzenie. Dla mnie, dla klubu, dla wszystkich, którzy się tu zebrali – mówił.
Na trybunach było wtedy może ze 200 osób. W teorii, biorąc pod uwagę jego klasę i osiągnięcia, niewiele. Ale miliony na całym świecie znają jego imię, rozpoznają twarz i potrafią wyrecytować osiągnięcia. Kim jest wiedzą Szwedzi, Chińczycy, a i pewnie w setce innych krajów znajdzie się ktoś, kto Jana-Ove doskonale zna, mimo że minęło już 20 lat od jego ostatnich medali przywożonych z wielkich imprez.
Chińczycy mają rację – to drzewo będzie wiecznie zielone.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Źródła: Oficjalna strona igrzysk olimpijskich, oficjalna strona Jana-Ove Waldnera, Time-Out.pl, ITTF.com, tabletennis.media, Expressen, Onet, Przegląd Sportowy, Polska Times, Table Tennis Daily, Paddle Palace, Game Tables Online, Top Ping Pong, Aftonbladet, NBTTC, Radio Sweden, Gazeta Lubuska, people.cn, New York Times, AP, China Daily oraz “The Fire That Burns From Within: Tales of Legendary Swedish Table Tennis Players”.