Jestem nieśmiertelna… Najszybsza żyjąca kobieta – tak rozpoczyna się opis twitterowego konta Elaine Thompson-Herah. I choć jeszcze miesiąc temu moglibyśmy się z tym kłócić, stawiając naprzeciw tej kandydatury postać jej wielkiej rodaczki i rywalki – Shelly-Ann Fraser-Pryce – to następnie Jamajka zamieszcza krótką wyliczankę, która zamyka usta malkontentom. Dwa razy podwójna indywidualna złota medalistka olimpijska, do tego złoto w sztafecie. I co najważniejsze w bezpośrednim porównaniu do Fraser-Pryce – pokonała ją trzy razy w olimpijskich finałach.
Nie sposób nie porównywać dwóch Jamajek, chociażby ze względu na osiągnięcia. Shelly-Ann Fraser-Pryce była nazywana Usainem Boltem w spódnicy. I były ku temu powody – oboje urodzili się w tym samym roku, razem jeździli na zgrupowania, a ich dominacja rozpoczęła się w tym samym czasie. Elaine jest o sześć lat młodsza od swojej rodaczki. Z tego względu Thompson zawsze była w jej cieniu. Kiedy Shelly-Ann biegła po złoto w Pekinie, Elaine miała szesnaście lat i znajdowała się na początku swojej kariery. Z kolei cztery lata później Thompson uczestniczyła w rozgrywkach międzyuczelnianych. W tym samym czasie Fraser-Pryce obroniła mistrzostwo olimpijskie i została wówczas czwartą najszybszą kobietą w historii z czasem 10.70.
Oczywiście, Thompson w tym czasie czyniła nieustanny postęp i miała nawet okazję biegać razem z chodzącą legendą kobiecego sprintu. W 2015 roku wzięła udział w sztafecie 4×100 metrów podczas mistrzostw świata w Pekinie, gdzie w finale Jamajka wywalczyła złoty medal. Ale złoto indywidualne na igrzyskach? To wydawało się zarezerwowane tylko dla Fraser-Pryce. Lecz w 2016 roku wszystko stanęło na głowie.
Rok zmiany warty
Wprawdzie starsza z Jamajek była w Rio de Janeiro faworytką, ale tylko na papierze, biorąc pod uwagę jej osiągnięcia. Już od początku roku zmagała się z kontuzją palca, przez którą bieganie z kolcami sprawiało jej ból. Musiała odpuścić wiele startów, a gdy już pojawiała się na bieżni, nic nie wyglądało tak, jak powinno. W swoim pierwszym starcie na stadionie dostała wręcz srogie manto, zajmując ósme miejsce podczas mityngu w Eugene. A przecież mówimy o tej samej kobiecie, która seryjnie wygrywała każde zawody. Nagle toczyła walkę o to, by przebiec koronny dystans w czasie poniżej jedenastu sekund. Dodatkowego smaczku nadaje fakt, że trenowała z Elaine Thompson, która w tym samym czasie czyniła znaczne postępy.
Co ciekawe, obie biegaczki na dystansie stu metrów pierwszy raz spotkały się stosunkowo późno, bo dopiero w 2016 roku. Miało to miejsce podczas jamajskich prób przedolimpijskich, które młodsza z nich zwyciężyła w wielkim stylu, ogrywając Fraser-Pryce dwukrotnie. Pierwszy raz dała jej popalić w półfinale, co jeszcze można było jakoś wytłumaczyć. Wiecie, jak to bywa z biegami, w których liczy się miejsce. Nawet w tak ciasnej pod względem różnicy czasów konkurencji jaką jest sprint, zawodnicy nie raz się oszczędzają, kiedy biegną na miejscu zapewniającym im awans. Lecz w finale, pomimo że Shelly-Ann w końcu pobiegła poniżej jedenastu sekund – dokładnie 10.93 – Thompson dała prawdziwy popis. 10.70, wyrównany rekord Jamajki i dopisanie do zdania „Shelly-Ann Fraser-Pryce – czwarta najszybsza kobieta w historii” słów „ex aequo z Elaine Thompson”.
Czy może zatem dziwić to, że Thompson zwyciężyła również w olimpijskim finale rozgrywanym niecałe półtora miesiąca później? Ludzie śledzący lekkoatletykę być może nie byli zaskoczeni. Lecz w ogólnym przekazie uderzał ton bardziej akcentujący to, że to Fraser-Pryce przegrała, niż jej rodaczka odniosła sukces. Skupiano się na niej ze względu na fakt, że bardziej doświadczona biegaczka próbowała jako pierwsza kobieta zdobyć trzeci złoty medal w sprincie na trzecich kolejnych igrzyskach. Tymczasem musiała zadowolić się zaledwie brązowym krążkiem.
Dominacji nie było
Być może do tego, że Elaine Thmpson-Herah wciąż była mniej popularna od zawodniczki, którą właśnie pokonała w finale najważniejszej lekkoatletycznej imprezy świata, przyczynił się również szeroko rozumiany image obu pań. Fraser-Pryce zawsze była nieco bardziej charakterystyczna dla kibiców. Chociażby przez kolor jej włosów, bo w trakcie kariery prezentowała na głowie chyba wszystkie możliwe barwy farb, jakie są znane fryzjerom tego świata – nie raz nawet po kilka kolorów jednocześnie. Ale na jej odbiór wpływała również sama postura zawodniczki. Jest niska – mierzy zaledwie 152 centymetry wzrostu – ale przez to bardzo dynamicznie wychodzi z bloków. Z tego względu kibice nadali jej uroczy pseudonim – Pocket Rocket.
Choć Thompson-Herah miała taki sam rekord życiowy i pokonała ją w finale, w dalszym ciągu to nie ona była największą gwiazdą żeńskiego sprintu. Nie zmienił tego nawet drugi medal, wywalczony parę dni później w biegu na 200 metrów. Na taką sytuację składały się dwa powody. Po pierwsze, były to wyniki osiągane przez obecnie panującą mistrzynię. Jej poprzedniczka była absolutną dominatorką, gwiazdą każdej imprezy, która nie zwykła opuszczać pierwszego miejsca.
Natomiast Thompson-Herah niespecjalnie radziła sobie na drugich najważniejszych zawodach lekkoatletycznych – mistrzostwach świata. W Londynie była wielką faworytką do zwycięstwa, dwa najlepsze czasy sezonu należały właśnie do niej – w tym 10.71 z Kingston, więc dokładnie taki sam rezultat, jaki uzyskała, zdobywając złoto w Rio de Janeiro. Trudno też powiedzieć, żeby była bez formy. W półfinale mistrzostw pobiegła 10.84, co z kolei było piątym czasem sezonu. Żadna sprinterka w stolicy Wielkiej Brytanii nie pobiegła szybciej. Niestety dla naszej bohaterki – ona również nie poprawiła swojego wyniku. Wręcz przeciwnie, czas 10.94 zapewnił jej rozczarowujące piąte miejsce, zaś zwyciężyła Tori Bowie. Srebrna medalistka olimpijska z Rio przebiegła w czasie… 10.85.
Dobrze, a gdzie wtedy była Shell-Ann Fraser-Pryce? Popularna Pocket Rocket zrobiła sobie przerwę od startów, by rok później powrócić jako… Mommy Rocket. Sprinterka postanowiła założyć rodzinę, zatem wraz z mężem Jasonem Pryce’em zdecydowała się na dziecko. Tym sposobem siódmego sierpnia, dzień po finale biegu na 100 metrów, sama w rękach trzymała coś cenniejszego od jakiegokolwiek medalu – syna Zyona.
Powtórka z rozrywki
Zatem po jednej stronie mamy mistrzynię olimpijską i liderkę światowych list, która jednak zawodzi. Zaś po drugiej chodzącą legendę, która staje się inspiracją dla wielu kobiet na świecie. Pokazuje tysiącom sportsmenek, że macierzyństwo nie oznacza przekreślenia kariery. Że można pogodzić odpowiedzialność związaną z wychowaniem dziecka razem ze startami na najwyższym poziomie. Shelly-Ann robiła to świetnie, w 2019 roku w Dosze zdobywając tytuł mistrzyni świata. Thompson-Herah – do biegu finałowego szczycąca się najlepszym czasem sezonu – ponownie schodziła z bieżni pokonana. Zajęła czwarte miejsce.
Nie może zatem dziwić, że to właśnie starsza z Jamajek zaczęła uchodzić za faworytkę w biegu na 100 metrów kobiet w zbliżających się igrzyskach w Tokio. Wprawdzie zastanawiano się jak organizm nie młodej już Fraser-Pryce zniesie dodatkowy rok treningów spowodowany przeniesieniem igrzysk. Ale weteranka udowadniała, że jest w znakomitej formie. Zaczęto nawet spekulować, że to wręcz jej życiowa dyspozycja. Tym razem nie było problemów z kontuzjami. Bardziej doświadczona sprinterka zdołała nawet drugi raz w życiu na dystansie 100 metrów ograć Thompson-Herah w finale mistrzostw Jamajki, zaś miesiąc wcześniej pobiegła 10.63. Do legendarnego rekordu świata Florence Griffith-Joyner wynoszącego 10.49 wciąż sporo brakowało. Ale rekord olimpijski – również należący do Amerykanki – był lepszy zaledwie o jedną setną sekundy.
Owszem, Thompson również była szybka, lecz jej występy nie wzbudzały aż takiego zainteresowania. Ponownie była jamajską sprinterką numer 2. Ba, na świecie więcej szumu robiła Sha’Carri Richardson – młoda Amerykanka, która koniec końców na igrzyska nie pojechała ze względu na wpadkę dopingową – w jej krwi wykryto THC. Przy takim rozwoju wydarzeń nawet Usain Bolt mówił, że Fraser-Pryce w Tokio może przegrać tylko ze sobą. Co prawda opinie reszty ekspertów nie były aż tak drastyczne, ale przekaz płynął jeden – Shelly-Ann miała pobiec po trzecie indywidualne złoto w biegu na 100 metrów.
„…najszybsza żyjąca kobieta…”
W Tokio rodaczki spotkały się dopiero w finale biegu na 100 metrów. Warunki na stadionie może nie były idealne, wiatr wiał w stronę zawodniczek, ale organizatorzy zadbali jak tylko mogli o to, by japońskie igrzyska były imprezą rekordów. Sprzyjał ku temu nowy rodzaj bieżni, pozwalający osiągać świetne rezultaty. Ponadto pomagał też nowy rodzaj obuwia, całkiem niedawno dopuszczony przez World Athletics. To wszystko przełożyło się na dobry czas Fraser-Pryce, której przebiegnięcie setki zajęło 10.74 sekundy.
Lecz o ile możemy mówić, że bieżnia jak i buty pomagały wszystkim zawodniczkom, tak trudno nie wysnuć tezy, że bardziej faworyzowane były te, które lepiej niż ze startu radzą sobie stricte na dystansie. A taką właśnie jest Thompson-Herah, która od połowy biegu po prostu odjechała reszcie stawki. Na metę wpadła z czasem 10.61, bijąc legendarny rekord olimpijski Flo-Jo, który trzymał się od igrzysk w Seulu.
Ale to nie był koniec jej sukcesów na japońskich igrzyskach. Trzy dni później obroniła też złoto na dystansie dwustu metrów do reszty udowadniając, że jako biegaczka jest znacznie bardziej uniwersalna od swojej starszej rodaczki. W stolicy Japonii wykręciła czas 21.53. To drugi najlepszy wynik w historii zaraz po – a jakże – Flo-Jo. Co prawda Fraser-Pryce zdobyła w Londynie srebro na 200 metrów, ale nigdy nie czuła się najlepiej w tej konkurencji. W Tokio skończyła na czwartym miejscu.
Zatem biegaczka, która jak do tej pory nie została mistrzynią świata w indywidualnych startach, obroniła swój olimpijski tytuł i to dwukrotnie. Lecz jeżeli chodzi o same mistrzostwa świata, to być może taki stan rzeczy odmieni się już za rok. 21 sierpnia Elaine startowała w Eugene w mityngu Prefontaine Classic. W bardzo mocno obsadzonym biegu, w którym poza nią brało udział aż pięć tegorocznych finalistek olimpijskich i największa nadzieja damskiego sprintu z USA – wspomniana Richardson – Elaine Thompson-Herah pobiegła w genialnym czasie 10.54. To drugi najlepszy czas w historii kobiecej setki. Lepiej pobiegła tylko Griffith-Joyner, lecz Elaine do pobicia legendarnej Amerykanki brakuje zaledwie sześciu setnych sekundy. Przy obecnym poziomie technologii biegów oraz możliwościach samej Jamajki, być może pobije go za rok w Eugene – to właśnie tutaj odbywać się będą następne mistrzostwa świata.
A skoro od porównania dwóch jamajskich sprinterek doszliśmy do rozważań czy ponad trzydziestotrzyletni rekord świata może zostać poprawiony, to odpowiedź na pytanie „Fraser-Pryce czy Thompson-Herah?” dziś wydaje się oczywista. W ich bezpośrednich starciach w biegu na 100 metrów bilans wynosi 9:2 dla młodszej z Jamajek. Zapewne nie dogoni ona już swojej rywalki w ogólnej liczbie tytułów i medali, ale w Paryżu może przebić Rakietową Mamusię w liczbie medali na igrzyskach. Lecz biorąc pod uwagę to, że złoto liczy się najbardziej, już nad nią góruje. Mało tego, za trzy lata Thompson-Herah może wyrównać rekord ośmiu mistrzowskich tytułów Usaina Bolta. My nie mamy wątpliwości, że zarówno w Tokio jak i w Rio de Janeiro oglądaliśmy – jak to mówiono – Bolta w spódnicy. Rzecz w tym, że to określenie dotyczyło niewłaściwej zawodniczki.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix