Faworytem tego starcia była Słowenia. To nie ulegało wątpliwości. Polacy za to nie mieli już niemal w ogóle marginesu błędu. Porażka w dzisiejszym meczu oznaczałaby, że mogliby jedynie obliczać matematyczne szanse na awans do mistrzostw Europy. Remis też zresztą nas nie urządzał. Więc gdy Słoweńcy wyrównali na kilka sekund przed końcem, byliśmy załamani. A potem – nie pierwszy raz – przydarzył się Michał Daszek.
Mecz o życie
O rany, co to był za mecz! Przede wszystkim – kluczowy dla losów naszych eliminacji i szans na awans. Oczywistym więc było, że Polacy będą walczyć jak o życie. Słoweńcy to jednak reprezentacja na wysokim europejskim poziomie, dysponująca kilkoma graczami ze ścisłej światowej czołówki, w której do gry powoli wchodzi też nowe, znakomite pokolenie. Mimo tego kiedy graliśmy na ich terenie, to przez dłuższy czas było to spotkanie wyrównane, choć ostatecznie rywale nam odjechali i wygrali 32-29.
Dziś wszyscy mieliśmy nadzieję, że Polacy się zrewanżują.
Tyle że Słowenia do tej pory ogółem była dla Polski rywalem niewygodnym, o czym często w starciach z nią się przekonywaliśmy. Dlatego obawy były, i to spore, tym bardziej, że nasza reprezentacja sama sprawiła sobie problemy przegrywając w marcu nie tylko ze Słowenią właśnie, ale też z Holandią, z którą miała walczyć o bezpośredni awans na Euro, bez konieczności kalkulowania, czy uda się wyjść z trzeciego miejsca, czy też zabraknie do tego punktów (awansują cztery najlepsze drużyny z ośmiu grup).
A Słoweńcy, mimo że w nieco przetrzebionym składzie, bo osłabieni urazami, przyjechali po zwycięstwo. Choćby za sprawą takich gości, jak Miha Zarabec, który jest środkowym klasy światowej i zawsze może wyczarować piękną akcję, czy dobrze znany polskim kibicom Blaz Janc, były zawodnik Vive. Ale i my mamy w kadrze gości nie z łapanki. Zapowiadał się więc ciekawy mecz.
Rozkręcali się powoli
Choć wszystko zaczęło się od… niemocy. Obie ekipy początkowo po prostu nie potrafiły zdobyć bramki. Dopiero po kilku minutach zrobili to Polacy. Zresztą ogółem w pierwszej połowie grali naprawdę nieźle. W oczy rzucała się zwłaszcza świetna praca w defensywie. Tomasz i Maciej Gębalowie nie bali się stanąć w oko w oko z Maticiem Suholeznikiem, który posturą bardziej przypomina… byka niż szczypiornistę. Do tego cała defensywa świetnie się przesuwała, a w razie czego nasi zawodnicy mogli jeszcze liczyć na Adama Morawskiego, który dziś prezentował swój standardowy – a więc znakomity – poziom.
Właściwie wynik 12:10, z którym kończyliśmy pierwszą część spotkania mógł – czy wręcz powinien – być wyższy. Polacy jednak zaliczyli kilka sporych pudeł (rzuty wchodziły początkowo choćby Michałowi Olejniczakowi, który jednak standardowo wnosił do gry sporo ożywienia i błyskotliwości), kilkukrotnie też tracili piłkę przy dobrych okazjach na zbudowanie składnej akcji. Wiadomo – błędy własne są wliczone w ten sport. Ale nie udało ograniczyć się ich do minimum, a tego już można było żałować.
Niemniej – prowadzenie i tak było. A to już napawało naprawdę sporym optymizmem.
Michał, mam zawał
W drugiej połowie Słoweńcy wzięli się do roboty. W defensywie grali ostrzej, bardziej zdecydowanie, a z przodu zaczęli częściej przedzierać się do bramki Polaków. Szybko odrobili dwie bramki straty, a potem nawet wyszli na prowadzenie. Na szczęście nasi zawodnicy ocknęli się z letargu. Czy też ocknął ich Patryk Rombel, który dyrygował wszystkim zza linii bocznej. Zadziałały też indywidualności. Świetnie zaczęli prezentować się Olejniczak i Daszek, którzy w trudnych chwilach w pojedynkę wchodzili między Słoweńców i rzucali do siatki.
Ten mecz ostatecznie wygrał jednak kolektyw. Jasne, znów najwięcej bramek rzucił Moryto. Jasne, znów świetnie grał Daszek. Jasne, Morawski w bramce zasługuje na wyróżnienie. Ale Polacy wyglądali dziś jak Drużyna z prawdziwego zdarzenia. Przez duże “D”. Widać było, że to ekipa, która ma wspólny, jasno określony cel i do niego dąży. Widać było, że wszystko w tym zespole zaczyna się docierać. A przede wszystkim widać było wiarę w to, że można to spotkanie wygrać, co było cholernie istotne przed ostatnią kolejką eliminacji.
Gdy więc na kilka sekund przed końcem Słoweńcy zdobyli bramkę wyrównującą, nikt nie załamał rąk. Adam Morawski szybko wyrzucił piłkę na środek, stamtąd od razu poszło podanie do Michała Daszka. I powiedzmy sobie szczerze – nie mogło trafić w lepsze ręce. Jeśli liczyć na kogoś w chwilach kluczowych, to tym gościem jest właśnie Michał Daszek. Jak w półfinale w Rio de Janeiro przeciw Duńczykom, tak i dziś zdobył niezwykle ważną bramkę.
To był moment jak z filmu. Ostatni rzut, ostatnia sekunda, ostatnia szansa na przedłużenie naszych nadziei. I Daszek. W trudnej pozycji, blokowany przez dwóch rywali, z dystansu, mylący i obrońców, i bramkarza. Na tablicy “26” zmieniło się na “27”. Polacy wygrali. W tle powinna jeszcze zagrać podniosła muzyka, łzy, radość i wspólne świętowanie. A potem wjechałyby napisy końcowe.
Jeszcze jeden
Dobra, z napisami końcowymi może nieco się rozpędziliśmy. Bo w niedzielę czeka Polaków jeszcze jedno spotkanie – z Holandią, z którą niespodziewanie przegraliśmy u siebie. I to już będzie mecz o awans. Jeśli wygramy – jedziemy na Euro i nie trzeba będzie wyciągać kalkulatorów. W przypadku remisu powinniśmy ten awans i tak wywalczyć. Jeśli jednak przegramy, może zrobić się nerwowo i w ruch pójdą sinusy, cosinusy, delty i inne matematyczne wyrażenia, które jakimś sposobem zapamiętaliśmy z lat szkolnej edukacji.
Liczymy jednak na to, że okażą się one niepotrzebne, a liczyć nerwowo będą musieli Holendrzy. Bo skoro dziś scenariusz dał nam taką chwilę uniesienia, to byłby po prostu źle napisany, gdyby za tych kilka dni odebrał nam to wszystko.
Fot. Newspix
Wygramy z Holandią i Euro jest nasze 😃😊😎