Leo Borg. O ile imię może wam nic nie mówić, to nazwisko już na pewno. To syn legendarnego tenisisty Bjoerna, zwycięzcy jedenastu turniejów wielkoszlemowych i byłego lidera rankingu ATP. Leo ma prawie 17 lat i właśnie postawił pierwsze kroki w zawodowym tenisie. Debiut był jednak niezbyt udany, bo w Bergamo odpadł już w pierwszej rundzie, podobnie zresztą w kolejnym turnieju, w Pau. Talentu jednak mu nie brakuje, a geny ma pierwszorzędne. Prawda jest jednak taka, że rzadko kiedy dziecku udaje się nawiązać do sukcesów słynnego rodzica. Chociaż – nie brakuje przykładów nawet takich, kiedy i jedno, i drugie meldowało się na olimpijskim podium.
Wątek młodego Borga szybko zaczniemy i jeszcze szybciej skończymy, bo nastoletni Szwed ma nam tutaj tylko posłużyć za pretekst. Oczywiście, wyniki we Włoszech i Francji, gdzie gładko przegrał z rywalami notowanymi odpowiednio na 301. i 220. miejscu w rankingu ATP, o niczym nie świadczą. Te turnieje to dla niego tylko kolejny etap, w którym nie chodzi o wygrywanie pieniędzy i pucharów, a o zdobywanie doświadczenia. Dodatkowo, tenis tak się zmienił od czasów jego ojca, że 16-latek wygrywający z dorosłymi, silnymi i doświadczonymi rywalami brzmi równie realistycznie, jak hollywoodzkie filmy z cyklu „zabili go i uciekł”. Powtórzmy więc: Leo ma talent, ma chęci i dobry wzór w domu. Czy osiągnie sukces? Tego nie wie póki co nikt. Statystyka i historia pokazuje, że wcale aż tak łatwo nie będzie, choć przecież za sprawą samego nazwiska wiele drzwi będzie miał otwartych na oścież. Tak, czy inaczej, trzymamy kciuki.
Wątek starego Borga także tylko zahaczymy. Bjoern ma dziś 63 lata, na koncie sześć triumfów w Roland Garros (pierwszy chwilę po 18. urodzinach!) i pięć w Wimbledonie (dodajmy: pięć z rzędu) oraz zwycięstwo w Pucharze Davisa. Ma też na koncie trzy małżeństwa: pierwsze z tenisistką Marianą Simionescu, drugie z włoską piosenkarką Loredaną Berte, a trzecie z Patricią Ostfeld. Z tego ostatniego ma wspomnianego syna Leo. Leo z kolei ma starszego o 8 lat przyrodniego brata Robina, którego matką jest szwedzka modelka Jannike Bjorling. Przyznacie, Bjorn miał fantazję i na nudę raczej nie narzekał. Narzekać za to mógł na los, który nie pozwolił mu wystąpić w igrzyskach olimpijskich. Powód był nadzwyczaj prozaiczny. Tenis przez długie lata był nieobecny w programie największej imprezy czterolecia, wrócił dopiero w Seulu, w 1988 roku. Wtedy 32-letni Borg zajmował się już zupełnie czym innym niż tenis (choć potem podjął jeszcze nieudaną próbę powrotu na korty, ale to już temat na zupełnie inną opowieść).
Jaki ojciec, taki syn
My przechodzimy do tematu zasadniczego, czyli do dzieci, którym udało się pójść w ślady rodziców i zrobić wielką karierę w sporcie. Oczywiście, mamy kilka przykładów z polskiego podwórka, choć akurat nie są to przykłady związane z igrzyskami olimpijskimi. Solidną karierę na przykład zrobił Ebi Smolarek, syn nieodżałowanego Włodzimierza. Ten drugi zaliczył 60 meczów i 13 bramek w reprezentacji Polski, w tym te niezapomniane na mundialu w 1982 roku, gdzie biało-czerwoni wywalczyli trzecie miejsce. Jego syn w koszulce z białym orłem na piersi zagrał 47 razy, zdobywając 19 goli, w tym pamiętnego z Portugalią na Stadionie Śląskim. Na mundialu zagrał, ale był to mundial w Niemczech, na którym Polacy totalnie zawiedli. Wracając do tematu olimpijskiego: ani Włodzimierz, ani Euzebiusz, na igrzyskach nie wystąpili. Ojciec nie załapał się do srebrnej drużyny w 1976 roku (miał 19 lat), w 1980 roku Polacy na igrzyska nie awansowali, a cztery lata później je zbojkotowali. Syn z kolei w czasie igrzysk w Barcelonie miał 11 lat, a potem biało-czerwoni ani razu nie zdołali się zakwalifikować.
Podobny problem z brakiem kwalifikacji przytrafił się innemu słynnemu synowi słynnego ojca. Marcin Gortat przez długie lata robił naprawdę fajną karierę w najlepszej koszykarskiej lidze świata, zarabiał wielkie pieniądze i notował chwilami znakomite statystyki. Choć jednak na co dzień mierzył się z największymi gwiazdami światowej koszykówki, ba, choć był kluczowym graczem Orlando Magic i w 2009 roku grał w wielkim finale NBA, to o występie na igrzyskach mógł tylko pomarzyć. Niezależnie, czy ze wsparciem z NBA, czy bez, biało-czerwoni do olimpijskich parkietów zawsze mieli raczej daleko. A przecież Gortat i olimpijska przygoda to dobre zestawienie. Mógłby coś o tym powiedzieć ojciec byłego już koszykarza, Janusz. On na igrzyskach wystąpił dwukrotnie, reprezentując Polskę w bokserskim turnieju wagi półciężkiej. Zarówno z Monachium (1972), jak i Montrealu (1976) wrócił z brązowym medalem na szyi. Marcin przez lata podkreślał dumę z osiągnięć ojca, na klatce piersiowej wytatuował sobie jego podobiznę z wypisanymi miastami, w których Janusz sięgał po olimpijskie laury. Inna sprawa, że po latach w tym samym miejscu na jego klacie pojawił się zupełnie inny tatuaż (ale to także temat na zupełnie inną opowieść).
Pół wieku medali
Przejdźmy do pytania, od którego zaczęliśmy: czy znane są przypadki dzieci medalistów olimpijskich, które także wspięły się na olimpijski szczyt. Odpowiadamy od razu: jak najbardziej, chociaż nie ma ich znowu aż tak wielu. Niezbyt często się także zdarza, żeby te sukcesy były równorzędne.
Weźmy na przykład Aladara Gerevicha, węgierskiego szablistę, przez historyków dyscypliny uważanego za najwybitniejszego szermierza w historii igrzysk olimpijskich. Przyznać trzeba, nie bez powodu. Węgier był jedynym zawodnikiem w dziejach, który zdobył sześć złotych medali olimpijskich w tej samej konkurencji. Co więcej, dokonał tego mimo faktu, że w trakcie tych sześciu kolejnych igrzysk była… druga wojna światowa. Urodzony w 1910 roku Gerevich zdobył złoto w turnieju drużynowym szabli w Los Angeles (1932), Berlinie (1938), Londynie (1948), Helsinkach (1952), Melbourne (1956) i Rzymie (1960). Na tych ostatnich igrzyskach miał już skończone 50 lat, ale i tak poprowadził młodszych kolegów do triumfu. Jeśli dołożymy do tego złoto indywidualne z Londynu, srebro z Helsinek i brąz z Berlina w szabli oraz drużynowy brąz we florecie to zrozumiemy, skąd ten zachwyt nad geniuszem Aladara.
W tym przypadku jabłko rzeczywiście nie upadło daleko od jabłoni. Syn legendarnego szablisty Pal, także poświęcił życie tej dyscyplinie. Talentu nie miał jednak takiego, jak ojciec. Wystarczyło jednak, do zdobycia dwóch brązowych medali w drużynie, w Monachium (1972) i Moskwie (1980). Jakby nie patrzeć, z przerwą na Tokio i Meksyk, rodzina Gerevichów przywoziła medale z wszystkich igrzysk od 1932 do 1980 roku. Nieźle! Ba, nie możemy tu zapomnieć, że Erna Bogen-Gerevich, czyli żona Aladara i matka Pala, także z Los Angeles wróciła z brązem we florecie. A jej ojciec Albert Bogen drużynowy medal w szabli to przywiózł do domu już w 1912 roku. Ale – to też chyba temat na inną opowieść…
Istvan schodzi – Istvan wchodzi
Aż takiej dysproporcji między sukcesami ojca i syna nie było w innym przykładzie, z dalekich Filipin. Jose Villanueva, bokser wagi koguciej, ze wspomnianego przed chwilą Los Angeles przywiózł brąz. To był pierwszy w historii medal dla tego azjatyckiego kraju, więc pan Villanueva w domu był witany jak bohater. Nie witał go tam syn, bo jeszcze go nie było na świecie. Anthony urodził się 13 lat później, w 1945 roku. A po kolejnych 19 latach wrócił do domu z Meksyku ze srebrnym medalem na szyi. W tym miejscu warto zauważyć, że dwa medale, zdobyte przez Jose i Anthony’ego to aż 20 procent całego medalowego dorobku w historii filipińskiego olimpizmu! Takie słabe wyniki mogą dziwić, w końcu mówimy o kraju, którego populacja przekracza 100 milionów ludzi, ale – to także temat na inną analizę.
Z dalekich Filipin wracamy na znacznie bliższe Węgry. Tym razem jednak nie na planszę szermierczą, a do basenu. Istvan Szivos reprezentował kraj w piłce wodnej. Reprezentacji, która, dodajmy, była najlepsza na świecie. Bratankowie z Londynu wrócili ze srebrem, a potem z Helsinek i Melbourne przywozili już złoto. Na kolejne igrzyska już nie pojechał, ale… po kilku latach znów w składzie reprezentacji Węgier widniało nazwisko Istvan Szivos! Tym razem był to jednak Istvan Szivos junior, czyli syn trzykrotnego medalisty olimpijskiego. Szczerze przyznajemy, że o piłce wodnej mamy blade pojęcie, nie będziemy więc zgadywać, czy syn miał więcej talentu od ojca, czy po prostu trafił na jeszcze lepszą erę w węgierskiej piłce wodnej. Tak, czy inaczej, przebił osiągnięcia rodzica, bo medale przywiózł nie z trzech, a z czterech kolejnych igrzysk, od Meksyku do Moskwy (złoto, srebro i dwa brązy), w międzyczasie dokładając trzy medale mistrzostw świata i trzy mistrzostw Europy. Jego syn, Marton, dla odmiany, został piłkarzem wodnym. W barwach reprezentacji Węgier sięgnął po sześć medali mistrzostw świata i Europy, jednak igrzyska zawsze przechodziły mu koło nosa. Trochę szkoda, bo w 2000, 2004 i 2008 jego koledzy sięgnęli po trzy kolejne złote medale…
Trzy pokolenia medalistów
Gdyby Marton zdobył medal olimpijski, mielibyśmy trzy pokolenia Szivosów na olimpijskim podium. Cóż, to i tak nie byłby rekord. Ten należy do rodziny Kellerów. I to należy tak mocno, że ciężko będzie go poprawić. Erwin Keller w reprezentacji Trzeciej Rzeszy sięgnął po brązowy medal w hokeju na trawie na igrzyskach w Berlinie w 1936 roku. Nie mógł wtedy przypuszczać, że zapoczątkował oto wspaniałą, rodzinną tradycję. Jego syn Carsten, 36 lat później w Monachium wywalczył złoto. To jeszcze nic, bo Andreas Keller, syn Carstena i wnuk Erwina, był w ekipie, która w Los Angeles zdobyła złoto, a w Seulu i Barcelonie – brąz. Koniec rodzinnej wyliczanki? Nic z tych rzeczy.
Urodzony w 1965 roku Andreas miał przecież jeszcze młodsze rodzeństwo, Nataschę (1977) i Floriana (1981). A oni przecież wcale nie chcieli być gorsi od brata. I ojca. I dziadka. Natascha nie chciała tak bardzo, że zagrała ponad 400 meczów reprezentacji Niemiec, najwięcej w historii. Wśród nich był ten z Holandią, wygrany 2:1 w finale igrzysk olimpijskich w Atenach. Jeśli w rodzinnym domu było mało miejsca na kolejne medale, to dodatkowy problem sprawił najmłodszy, Florian. On z kolei przywiózł złoto z Pekinu, cztery lata po starszej siostrze i 72 lata po dziadku. Cóż, o hokeju na trawie mamy tylko nieco większą wiedzę niż o piłce wodnej, ale mamy parę pomysłów na to, czym w przyszłości mogą zajmować się dzieci Nataschy, albo Floriana…
Trzema pokoleniami olimpijskich sukcesów może się pochwalić także rodzina Montano. Aldo przywiózł dwa srebrne medale z igrzysk w Berlinie i Londynie (szabla drużynowo). Jego syn Mario Aldo do rodzinnej kolekcji dołożył złoto z Monachium oraz srebra z Montrealu i Moskwy. Z kolei jego syn, a wnuk Aldo, także Aldo, w Atenach zdobył złoto sam i srebro z drużyną, a z igrzysk w Pekinie i Londynie przywoził brązowe medale w drużynie. Nieźle, choć do rodziny Kellerów troszkę brakuje. No, chyba, że doliczymy medale, zdobyte w drużynie przez wujków Aldo, a braci Aldo Montano, w Monachium i Montrealu.
Dziarski dziadek na podium
Nie było jeszcze nic o Rosji. Albert Azarian. Był pierwszym gimnastykiem w historii, który zdołał obronić tytuł mistrza olimpijskiego w ćwiczeniach na kółkach. Azarian zdobył złoto indywidualnie w Melbourne i Rzymie, dołożył też złoto i srebro w drużynie. Z kolei jego syn, Eduard, został mistrzem olimpijskim w drużynie dwadzieścia lat później, na igrzyskach w Moskwie.
Z jednej sportowej potęgi skaczemy do drugiej i w Nowym Jorku znajdujemy kolejnego utytułowanego ojca i syna, choć w tym przypadku mówimy raptem o trzech medalach. Dwa z nich zdobył ojciec, Richard Jenkins Sr., mistrz olimpijski z Melbourne na 400 metrów oraz w sztafecie 4 x 400 metrów. Jego syn, Richard Jenkins Jr., dla ułatwienia nazywany „Chip”, dołożył złoto w sztafecie 4×400 w Barcelonie.
Na koniec listy coś, co chronologicznie powinno być na początku, bo działo się na igrzyskach sto i więcej lat temu. Oscara i Alfreda Swahnów (na zdjęciu Alfred pierwszy z lewej, Oscar trzeci, z brodą) zostawiliśmy jednak na deser z tej prostej przyczyny, że mocno się wyróżnili. Co tam, syn nawiązujący do wyników ojca, czy wnuk do ojca i dziadka. Ci dwaj Szwedzi do niczego nie nawiązywali, tylko… występowali w jednej, złotej drużynie. Na igrzyskach w Londynie (1908), Sztokholmie (1912) i Antwerpii (1920) wspólnie zdobyli worek medali dla swojego kraju. Alfred, syn Oscara, dołożył jeszcze kolejne w Paryżu (1924), powiększając rodzinny dorobek do 14 medali, w tym sześć złotych. Oscar do Paryża już nie pojechał, głównie dlatego, że miał wtedy… 77 lat. Ejże, jak to: 77, spytacie, przecież chwilę wcześniej zdobywał medale w Antwerpii. Dokładnie. Na belgijskich igrzyskach, mający 72 lata Oscar Swahn, został nie tylko najstarszym w historii olimpijczykiem, ale także najstarszym medalistą (srebro drużynowo, do sylwetki jelenia). Osiem lat wcześniej, w Sztokholmie, pan Swanh sięgnął po złoto drużynowo w tej samej konkurencji, zostając najstarszym mistrzem olimpijskim w dziejach (rekord do dziś nie został pobity i w sumie raczej ciężko się tego spodziewać w przyszłości). Najstarszym mistrzem był zresztą już cztery lata wcześniej, gdy jako dziarski 60-latek zdobył dwa złote medale (indywidualnie i drużynowo do sylwetki jelenia). Musimy przyznać, że to chyba nawet przebija kilka pokoleń Kellerów i pół wieku medali Gerevichów…
JAN CIOSEK
Sponsorem Polskiego Komitetu Olimpijskiego jest PKN ORLEN.
Fot.: wikimedia