Igrzyska w Meksyku – ostatnia szarża dla “Papy” Stamma

Igrzyska w Meksyku – ostatnia szarża dla “Papy” Stamma

Tylko ty mi zostałeś – usłyszał Jerzy Kulej od trenera przed walką o złoto. Wychodził do ringu jak na ścięcie, a gra toczyła się o coś więcej niż tylko o obronę tytułu wywalczonego cztery lata wcześniej w Tokio. Pięściarz dźwigał na barkach cały polski boks. Tym złotem mógł spłacić choć część długu wobec Feliksa Stamma – niepozornego wizjonera, który najpierw postawił krajowe pięściarstwo na nogi, a potem zrewolucjonizował je w skali trudnej do wyobrażania. Nie było wyjścia – Kulej musiał wygrać.

Po spektakularnym sukcesie olimpijskim w 1964 roku akcje polskiego boksu wystrzeliły na niespotykany wcześniej poziom. Tercet złotych medalistów – Jerzy Kulej, Józef Grudzień i Marian Kasprzyk – zaistniał na salonach i w czołówkach plebiscytów. Stamm nie pozwolił ulubieńcom spocząć na laurach i rozpoczął ostatni etap pracy szkoleniowej z reprezentantami Polski, który również zakończył się serią nieoczywistych sukcesów. Część z nich znów narodziła się w bólach.

Medale wyglądały wtedy efektownie, ale nie wszyscy wiedzieli, jakim kosztem zostały zdobyte. Było to widać zwłaszcza na przykładzie Kasprzyka, który przed wyjazdem do Tokio na długie miesiące został skreślony po głośnej bójce i wyroku. Banita przekonał Stamma podczas wewnętrznych konfrontacji z najlepszymi rodakami, a w finale olimpijskim boksował ze złamanym już na początku walki palcem, co początkowo umknęło uwadze trenera.

Dopiero po drugiej rundzie do niego doszło, że mam złamany palec. Mówię: rękę złamałem. Gdzie?! Złapał mnie za przegub. Nie, nie, kciuk. To co, poddać cię? Nie, jedziemy dalej! Tu dobrze widać relację trenera z zawodnikiem. Krótka piłka: poddać cię? Nie, jedziemy dalej. Dziś trener musiałby rozmawiać, przekonywać, że szkoda poddać, ale z drugiej strony może głupio rozbijać rękę i tak dalej. U nas było krótko: poddać, czy nie. Mówię: ile dam radę, tyle będę boksował. Wygrałem 4:1relacjonował Kasprzyk.

Kontuzja wymagała jednak długiego leczenia. W marcu 1965 roku wciąż niedysponowanego mistrza olimpijskiego zabrakło w składzie kadry na międzynarodowe konfrontacje na Wyspach Brytyjskich. Polacy najpierw bez większych problemów pokonali 14:6 Szkotów, a potem zmierzyli się z twardymi  Irlandczykami.

Tym razem wygrali 12:8, ale w kilku przypadkach mieli sporego pecha. Stanisław Dragan przegrał po gospodarskim werdykcie na korzyść przeciwnika, a Józef Grzesiak został zdyskwalifikowany po uderzeniu na korpus, które miało być ciosem poniżej pasa. Prawdziwą ringową wojnę zaliczył za to Grudzień – trafił na Jima McCourta, z którym mógł spotkać się w walce o złoto w Tokio. Irlandczyk przegrał jednak w półfinale 2:3 po kontrowersyjnym werdykcie z Welinktonem Barannikowem.

Ogólnie biało-czerwoni wracali z wyprawy w dobrych nastrojach. Kolejnym etapem były mistrzostwa Europy, ale trener Stamm musiał rozstrzygnąć sporo dylematów. Zaawansowany wiekowo Zbigniew Pietrzykowski kolejny raz udowodnił dominację w kraju, ale na turniej nie pojechał. Nie zdążył się wykurować także Kasprzyk. Siłą rzeczy szansę dostało więc kilku zawodników szerszego zaplecza, w których szkoleniowiec dostrzegł potencjał na coś więcej.

Triumf radzieckiej szkoły

Zorganizowany w maju turniej był jednak popisem dominacji Sowietów. Reprezentanci ZSRR byli bezkonkurencyjni w ośmiu z dziesięciu kategorii. Tym cenniejszy wydaje się sukces Kuleja, który ponownie spotkał się z Jewgienijem Frołowem – rywalem z olimpijskiego finału. Do tej pory bilans rywalizacji był remisowy (1:1), ale tym razem do szlagieru doszło już w ćwierćfinale i górą znów był Polak, który pewnie wygrał na punkty.

Uważnie obserwowałem Rosjanina, który nie czuł się najlepiej na berlińskim ringu. Był powolny, dawał się w chaotyczne bijatyki. Niczym nie przypominał zdecydowanego, skupionego i bardzo groźnego pięściarza sprzed kilku miesięcy w Tokio. Miał podobno kłopoty z utrzymaniem wagi – wspominał po latach Jerzy Kulej. W półfinale wygrał walkowerem, a złoto zgarnął pokonując bez większych kłopotów Duńczyka Prebena Rasmussena.

W finałach wystąpiło jeszcze czterech Polaków, ale żaden z nich nie sięgnął po pełną pulę. Od kategorii muszej do lekkiej walki o złoto przegrywali Hubert Skrzypczak, Jan Gałązka, Brunon Bendig i Józef Grudzień. Dorobek medalowy Polaków uzupełnił jeszcze brąz Lucjana Słowakiewicza w kategorii średniej. W klasyfikacji medalowej podopieczni Stamma ulegli tylko Sowietom, a jednak nie wszyscy docenili ten sukces. Jedna z wrocławskich gazet pisała nawet o “klęsce” – tak wygórowane były apetyty po serii triumfów w Tokio.

Polska ekipa nie zwalniała tempa. Na nieformalnego lidera wyrósł niepokonany od coraz dłuższego czasu Kulej, a działacze zadbali o wymagających przeciwników. Po mistrzostwach Europy w 1965 roku biało-czerwoni po raz pierwszy zmierzyli się z kubańską szkołą boksu. Dwumecz zakończył się remisem, a trener Stamm mocno eksperymentował ze składem także w innych spotkaniach.

Kolejny rok stał pod znakiem olimpijskiego rekonesansu. Zawodnicy i trener Stamm spędzili w Meksyku blisko miesiąc. Obawiali się zwłaszcza reakcji organizmów na wysokość ponad dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza, ale chyba trochę na wyrost. Okazało się, że niektórzy odnaleźli się tam wręcz idealnie. Brylował zwłaszcza Kulej, który zachwycił miejscowych kibiców iście meksykańskim stylem. Polak stoczył brutalną wojnę z Feliksem Betancourtem z Kuby. Rywal złamał mu trzy zęby, ale skończył znokautowany w ostatniej rundzie.

W szatni dopiero okazało się, że trzy zęby trzonowe ledwo wisiały w pokiereszowanych dziąsłach, a przecież za kilka godzin miałem ponownie stanąć przed lekarzem, który zdecyduje czy mogę dalej walczyć. (…) Nie mogłem pić, każda zmiana temperatury wywoływała eksplozję bólu. O jedzeniu też nie było mowy. Aby utrzymać jako-taką formę karmiono mnie witaminizowaną kaszką – wspominał Kulej, który wygrał z bólem i kolejnymi rywalami, zostając najlepszym zawodnikiem turnieju przedolimpijskiego.

Kolejna bójka z milicją

W 1967 roku Polacy potwierdzili aspiracje podczas mistrzostw Europy. Wygrali klasyfikację medalową, a do domu ze złotem wracali Hubert Skrzypczak, Józef Grudzień i Ryszard Petek. Ten ostatni najczęściej rywalizował na krajowym podwórku z Kulejem i Grudniem, dlatego rzadko pojawiał się na międzynarodowych imprezach. Tym razem zszedł do kategorii piórkowej i podbił ją szturmem.

To był jednak eksperyment na żywym organizmie – i to dosłownie. Zbijanie tak wielu kilogramów ponad normę było mordercze, ale Petek przyjął ryzykowną propozycję Stamma. To właśnie szkoleniowiec nadzorował cały proces i nie zwątpił w podopiecznego nawet gdy ten podczas ostatniego etapu przygotowań słaniał się na nogach i miał poważne momenty zwątpienia.

O ile Petek ostatecznie odzyskał świeżość i w ringu zachwycał, tak na drugim biegunie znalazł się Kulej. Do finału doszedł bez większych przeszkód, a w walce o złoto czekał dobry znajomy – Walery Frołow, brat Jewgienija. Polak pokonał go rok wcześniej w Meksyku, a tym razem finał rozpoczął od rzucenia reprezentanta ZSRR na deski. Kulej ganiał przeciwnika po ringu, ale zgubił go brak zimnej krwi i po trzech rundach przegrał na punkty, czego Stamm długo nie mógł mu darować.

Rok przed igrzyskami mogło się wydawać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Po zakończeniu kariery przez Pietrzykowskiego wyraźnie jednak brakowało kogoś, kto mógłby regularnie zdobywać medale powyżej kategorii półśredniej. Na ostatniej prostej pojawiły się także inne komplikacje – w czerwcu 1968 roku Kulej wypada z drogi prowadząc samochód. Omija jadącą na rowerze dziewczynkę, ale rozbija się na przydrożnym drzewie. Samochód jest zmasakrowany, pięściarz zaś tylko cudem nie traci oka. Diagnoza medyków jest brutalna – w takim stanie nie może przygotowywać się do igrzysk.

Potem zaczynają się dziać cuda. Kulej dochodzi do siebie szybciej niż przewidują wszystkie lekarskie podręczniki. Na własną prośbę wywalcza zgodę na powrót do treningów i nie zamierza odpuszczać walki o Meksyk. Razem z kadrą ciężko trenuje w Tatrach – góry mają przygotować pięściarzy na olimpijską wysokość. Znów dochodzi jednak do małego skandalu obyczajowego. Kulej staje w obronie kolegi z kadry i wywiązuje się bójka. I jak na ironię znów pobici zostają milicjanci…

Sprawa zatacza szerokie kręgi – pięściarz zeznaje nawet przed ministrem spraw wewnętrznych. Ostatecznie ratuje go relacja jednego ze świadków, który – nie rozpoznając sportowca – nie mógł się nadziwić, że tak niepozorny jegomość był w stanie odpierać ataki uzbrojonych w pałki milicjantów. We wrześniu trener Stamm ogłasza olimpijskie nominacje. Po raz pierwszy może wybrać jedenastu zawodników, bo w programie pojawia się nowa kategoria – waga papierowa (do 48 kg).

W kadrze znajduje się miejsce dla złotego tercetu z Tokio – Kasprzyka, Grudnia i Kuleja. Bilet do Meksyku zapewnili sobie także inni medaliści wielkich imprez – Hubert Skrzypczak, Artur Olech, Witold Stachurski i Jan Gałązka. “Papa” uzupełnił skład debiutantami – Janem Wadasem, Stanisławem Draganem i  Lucjanem Trelą.

Walcząc z gigantem… i pękniętymi spodenkami

Zaczyna się słodko-gorzko. Pięciu z jedenastu kadrowiczów Stamma przegrywa już w pierwszych występach i tym samym i żegna się z turniejem. Okoliczności bywają przeróżne. Czasem jest absurdalnie – jak wtedy, gdy broniący tytułu Kasprzyk zostaje wybity z rytmu, bo… pękają mu spodenki. Po nowe musi pobiec masażysta Stanisław Zalewski. Innego rodzaju pecha ma z kolei debiutant Lucjan Trela.

“To ciekawy pięściarz, obdarzony dobrą orientacją, dysponujący silnym ciosem, a przy tym sam odporny na uderzenia. Swój niski jak na wagę ciężką wzrost i krótki zasięg ramion równoważy szybkością akcji, zręcznością i ogromnym zasobem żywotności” – tak unikalny styl zawodnika mierzącego 172 cm w kategorii ciężkiej opisywał Aleksander Reksza.

Trela losuje jednak najgorzej jak tylko można – trafia na młodego George’a Foremana. Nikt wówczas jeszcze nie wie, jak potężnie bije Amerykanin, który ma zaledwie garstkę amatorskich walk na koncie. Na pierwszy rzut oka gigant sprawia wrażenie nieskoordynowanego, ale w ringu toczy z Trelą partię brutalnych szachów. Niewysoki Polak jako jedyny na tych igrzyskach wytrzymuje z kolosem pełen dystans, a werdykt nie jest jednogłośny.

W Meksyku bolesne zderzenie zaliczają także zawodnicy w niższych kategoriach. Jan Wadas w wadze piórkowej przegrywa 1:4 z Iwanem Michajłowem – późniejszym brązowym medalistą. Z kolei Jan Gałązka – brązowy medalista mistrzostw Europy sprzed trzech lat – ulega faworytowi gospodarzy, Roberto Cervantesowi.

Niewiele zabrakło, by w pierwszej pożegnał się z turniejem także Kulej. Trafił na Janosa Kajdiego – znakomicie dysponowanego reprezentanta Węgier. Sędziowie punktują wyrównany i zacięty pojedynek 3:2 na korzyść Polaka. Kolejny raz szczęście uśmiechnęło się do obrońcy tytułu w ćwierćfinale, gdy takim samym stosunkiem głosów pokonał niewygodnego Petera Tiepolda.

Ostatni raz dla „Papy”

Finałowa walka Kuleja miała szczególne znaczenie z co najmniej kilku względów. W Meksyku w sumie trzech Polaków miało okazję walczyć o złoto. 26 października 1968 roku decydujące starcia rozgrywano w kolejności od najniższej kategorii. W wadze muszej znakomicie spisujący się w nowym klimacie Artur Olech trafił na Ricardo Delgado. Przedstawiciel gospodarzy mógł liczyć na fanatyczny doping i kapitalnie rozpoczął walkę. W końcówce przeważał Polak, ale po trzech rundach w górę poszła ręka Delgado.

Niedługo potem w ringu pojawił się Józef Grudzień. Złoty medalista z Tokio znów zmierzył się z Ronniem Harrisem, ale… innym niż ten o tym samym imieniu i nazwisku, którego cztery lata wcześniej odprawił w półfinale. Wątpliwości jednak nie było – Amerykanin zdominował walkę i wygrał na punkty. Stamm był załamany. Na placu boju został już tylko Kulej, który po dwóch walkach na śmierć i życie nie był faworytem w starciu ze znakomicie dysponowanym Kubańczykiem Enrique Regueiferosem.

Widziałem twarz Stamma. Była skupiona, ale w jego oczach nie mogłem dostrzec łobuzerskiego chochlika, który tyle razy towarzyszył nam na ringach świata. Był smutny i załamany – wspominał pięściarz. Szkoleniowiec wiedział już, że to jego ostatni olimpijski finał. Po 45 latach niezwykłej kariery trenerskiej bez względu na wynik chciał oddać stery i powoli przejść na emeryturę. Kulej doskonale zdawał sobie sprawę, jaka jest dodatkowa stawka tego pojedynku. Wyszedł się bić o wszystko.

W drugiej rundzie dostałem taką bombę, że pokazało mi się przed oczami całe życie. A przez 20 lat kariery nigdy nie przegrałem przez nokaut, więcej – nigdy nie byłem liczony. W przerwie przed trzecią rundą wydawało mi się, że nic nie widzę, miałem czarno przed oczami. Ale wyszedłem i po prostu zacząłem walić ile sił w tę czerń (…) Szczerze mówiąc nie pamiętam, jak doszedłem do narożnika, jak podniesiono moją rękę, jak wszedłem na podium. “Papa” płakał, a ja potem leżałem w szatni i doktor Moskwa podawał mi tlen – relacjonował podwójny złoty medalista igrzysk.

>> FRAGMENTY WALKI KULEJ – REGUEIFEROS <<<

Polacy poznali werdykt zanim został oficjalnie ogłoszony. Umówiony sygnał dał Roman Lisowski – prezes Polskiego Związku Bokserskiego, który z bliska obserwował pracę sędziów. Oprócz tego złota i srebrnych medali Grudnia i Olecha na trzecim stopniu podium zdołali jeszcze stanąć Hubert Skrzypczak (waga papierowa) i Stanisław Dragan (waga półciężka). Sporego pecha miał zwłaszcza ten ostatni, bo w półfinale miał rywala na deskach i zdaniem wielu obserwujących zasłużył na zwycięstwo. W klasyfikacji medalowej biało-czerwoni zajęli czwarte miejsce, finiszując za reprezentantami ZSSR, USA i Meksyku.

POLSCY BOKSERZY NA IGRZYSKACH W MEKSYKU:

  • Hubert Skrzypczak (waga papierowa) – brązowy medal
  • Artur Olech (waga musza) – srebrny medal
  • Jan Gałązka (waga kogucia) – porażka w drugiej rundzie
  • Jan Wadas (waga piórkowa) – porażka w pierwszej rundzie
  • Józef Grudzień (waga lekka) – srebrny medal
  • Jerzy Kulej (waga lekkopółśrednia) – złoty medal
  • Marian Kasprzyk (waga półśrednia) – porażka w drugiej rundzie
  • Witold Stachurski (waga lekkośrednia) – porażka w pierwszej rundzie
  • Wiesław Rudkowski (waga średnia) – porażka w ćwierćfinale
  • Stanisław Dragan (waga półciężka) – brązowy medal
  • Lucjan Trela (waga ciężka) – porażka w pierwszej rundzie

Dobiegający 70. urodzin trener Stamm nie zszedł ze sceny od razu. Od 1969 roku sprawdzał się jeszcze w roli konsultanta, który służył wsparciem i radą podczas najważniejszych imprez. W kolejnej dekadzie Polaków do sukcesów – choć już nie w takiej skali – prowadził Michał Szczepan, długoletni uczeń “Papy”. Cichymi współautorami największych sukcesów kadry w najlepszym okresie byli także Paweł Szydło (drugi trener) i Stanisław Zalewski (masażysta).

Trudno jednak mieć wątpliwości, że najważniejszy był w tym wszystkim właśnie Stamm. “Polska szkoła boksu” opierała się na “nosie” trenera i tym, że nie próbował na siłę modyfikować stylu zawodników na określoną modłę. Polacy prezentowali różne ringowe filozofie. Byli artyści, których w ringu trudno było dopaść – jak Leszek Drogosz, Tadeusz Walasek i Józef Grudzień. Jerzy Kulej przeważnie parł do ringowej wojny, a Marian Kasprzyk nie uznawał odwrotu.

Wszyscy ci wielcy pięściarze znacząco różnili się od siebie, a mimo to Stamm ze zdumiewającą łatwością pływał w morzu złożonych charakterów. Potrafił upomnieć się o tych, którzy mieli problemy z prawem – jeśli widział, że gra jest warta świeczki, a jego podopieczni faktycznie nie zawinili. Radził sobie także z krnąbrnymi – takimi jak choćby Kazimierz Paździor, który otwarcie stawiał się szkoleniowcowi. Granice obowiązały wszystkich, ale istniała pewna dowolność chadzania własnymi ścieżkami. Stamm miał swoich ulubieńców, ale był uczciwy.

O powodzeniu decydują zdolności pedagogiczne. Umiejętność poznania ludzi i przekazania im własnej wiedzy. Trener musi wymagać od zawodnika pełnego zaangażowania, ale jednocześnie winien być przykładem i wymagać od siebie. nie można wychowywać słowami, deklaracjami, a jedynie praktyką, osobistym przykładem. Trener zdobywa autorytet i zaufanie wtedy, gdy zajmuje się zawodnikiem nie tylko na sali, ale i poza salą, gdy służy mu radą nie tylko w ringu. Tylko taki układ stosunków daje mu prawo – na zasadzie – męskiej umowy – wymagać od zawodnika wytrwałości i odpowiedniego zachowania. Dopiero na tej podstawie można budować kolejny ważny element wychowania boksera: świadomość celu, do którego dąży – tłumaczył swoją filozofię Stamm w rozmowie z Lucjanem Olszańskim.

Kolejnym warsztatowym atutem było docieranie do podopiecznych w kryzysowych momentach. Minuta między rundami to mało – przyzna to każdy trener. “Papa” w tych specyficznych momentach potrafił wydobyć niezbędne informacje od swoich zawodników i dać im nadzieję na odwrócenie losów pojedynku lub upewnić ich o jakości wykonanej dotychczas pracy. Czynił to na różne sposoby – najczęściej w prostych słowach dzieląc się tym, co wprawnym okiem zdążył zaobserwować w ringu.

Podpowiadał różne warianty – niekiedy takie, które mogły wydawać się mało intuicyjne. Jerzy Kulej wspominał walkę z pewnym Brytyjczykiem, który w pierwszej rundzie zdołał zranić go ciosem na korpus. Polaka zatkało, ale Stamm w przerwie nakłonił podopiecznego, by dał się jeszcze raz trafić taką bombą, bo… właśnie wtedy otwiera się okazja do kontry. Kulej zaufał tej radzie i wcielił ją w życie. Przyjął potężne uderzenie, po którym ugięły się pod nim nogi, ale odpowiedział w tempo i przeciwnik ciężko padł na deski.

Takich przykładów było zresztą więcej. Płomienna przemowa poderwała do boju Aleksandra Polusa – pierwszego złotego medalistę mistrzostw Europy w historii polskiego boksu. Najlepszym testamentem szkoleniowej wirtuozerii Feliksa Stamma wydaje się to, że prowadził do sukcesów zawodników na przestrzeni trzech dekad, radząc sobie z różnymi pokoleniami i charakterami. Wszystkie te drobne elementy sprawiły, że  w końcowym rozrachunku Stamm był kimś więcej niż tylko jednym z najwybitniejszych trenerów w historii polskiego sportu – był przede wszystkim “Papą”.

KACPER BARTOSIAK

Fot. Newspix.pl

OLIMPIJSKI DOROBEK FELIKSA STAMMA – CZYTAJ TEŻ:


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez