Igrzyska protestów i rekordów. Co zostawił po sobie Meksyk 1968?

Igrzyska protestów i rekordów. Co zostawił po sobie Meksyk 1968?

To były ostatnie takie igrzyska. Pełne zabawy i radości w wiosce olimpijskiej. Otwarte, uśmiechnięte. Cztery lata później wszystko zmienił zamach terrorystyczny w Monachium.
To były jedyne takie igrzyska. Rozgrywane na wysokości, która jednym pomagała przekraczać ówczesne granice i bić rekordy, a drugim przeszkadzała nawet ukończyć bieg.
To były jedne z wielu takich igrzysk. Upolitycznione, naznaczone narodową tragedią i protestami, ale odbywające się niemal wbrew wszystkiemu.
Meksyk 1968. Pierwszy olimpijski raz w Ameryce Łacińskiej. Igrzyska, które na nowo zapisały historię. Igrzyska, które naznaczyły sport rozlaną krwią. Igrzyska, wobec których nawet dziś trudno pozostać obojętnym. Z wielu względów.

Meksyk, stolicę kraju o tej samej nazwie, wybrano na organizatora igrzysk na sesji Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego w 1963 roku. Od razu pojawiły się wątpliwości. Miasto leży bowiem na wysokości 2200 metrów nad poziomem morza. Nigdy wcześniej (i nigdy później) igrzysk nie rozgrywano tak wysoko. Oczywistym było, że rozrzedzone powietrze może sprawiać problemy. Przewodniczący MKOl Avery Brundage, do którego postaci jeszcze tu wrócimy, stawiał jednak sprawę jasno, mówiąc, że: – Igrzyska należą do wszystkich państw: suchych i mokrych, ciepłych i zimnych, leżących na wschodzie, zachodzie, północy lub południu czy też na małej lub dużej wysokości.

Meksyk więc igrzysk nie stracił i w spokoju mógł się do nich przygotowywać. Nie no, dobra. Przesadziliśmy. Bo co jak co, ale spokojnie na pewno nie było. Raz, że gospodarka państwa miała się w tym czasie coraz gorzej – a wiadomo, że igrzyska pochłaniają spore sumy pieniędzy – i sprawiało to rządzącym mnóstwo problemów; a dwa, że na kilka miesięcy przed ich rozpoczęciem kraj nawiedziło trzęsienie ziemi, które poskutkowało sporymi stratami materialnymi. Życie straciło też kilka osób, kilkaset zostało rannych.

Tak właściwie to trząsł się wtedy jednak cały świat. Z zupełnie innych powodów.

Niespokojne czasy

Trwała wojna w Wietnamie. Protesty studenckie przetoczyły się przez pół Europy. W USA pół roku wcześniej zamordowano Martina Luthera Kinga, a wielu czarnoskórych sportowców do ostatniej chwili rozważało bojkot igrzysk. Praska Wiosna w Czechosłowacji została brutalnie stłumiona przez wojska Układu Warszawskiego – w tym polskie. Zresztą w Polsce na wiosnę też się działo – marzec 1968 przyniósł protesty, represje wobec Żydów i masową emigrację z kraju.

Na igrzyska nie zostały zaproszone państwa, które prowadziły politykę naznaczoną rasizmem – RPA i Rodezja. Dopuszczono za to udział osobnych reprezentacji Niemiec i olimpijską historię zaczęły wówczas pisać Niemcy Wschodnie. Dosłownie kilka godzin przed igrzyskami wycofała się za to Korea Północna, której… nie podobała się właśnie ta nazwa. Kraj ten chciał być określany mianem „Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej”. MKOl się nie zgodził, więc przywódcy państwa nakazali zawinąć manatki i wracać do domów.

Zresztą sporo w tamtym okresie pojawiało się sugestii, by jeden czy drugi kraj z igrzysk po prostu wykluczyć. Zwykle chodziło o ZSRR, co – wobec wydarzeń praskiej wiosny – specjalnie nie dziwi. Brundage jednak miał na to wszystko standardową odpowiedź. – Jeśli każde naruszenie praw człowieka przez polityków miałoby skutkować zakazem startu w wydarzeniach sportowych, można by było zapomnieć o jakichkolwiek imprezach międzynarodowych. – I tyle, koniec dyskusji. Sowieci mogli startować.

O ile Brundage robił dobrą minę do złej gry, o tyle sportowcy nie zawsze się hamowali i byli grzeczni. Czechosłowacy obrzucali wyzwiskami radzieckich sportowców, a czarnoskórzy zawodnicy nierzadko wdawali się w bójki z białymi. – Nawet na trybunach, gdy prosiłeś kogoś, żeby usiadł bo zasłania, zawsze musiałeś się liczyć z tym, że jeśli różnił was kolor skóry, zaraz mogło paść: ty rasisto! – mówił sport.pl Jerzy Broniec. Raz w jednej z bijatyk udział wzięli Polacy. Wersje są różne.

W jednej to ktoś rzucił balon z wodą na czarnoskórych sportowców i się zaczęło. Nie było próby wyjaśnienia sprawy, po prostu się naparzano. Wszystko wyjaśniło się wraz z przybyciem bokserów i Władysława Komara, który akurat gabaryty miał słuszne. Starcie jednak sfilmowano, a potem mówiono, że to rasiści napadli na czarnoskórych. Druga wersja jest zupełnie inna, choć też zawiera balon lub worek z wodą. Oponenci to konkretnie piłkarze z Ghany, którzy zachowywali się głośno. Ktoś więc w końcu rzucił wspomnianym workiem. I, że pozwolimy sobie powtórzyć, się zaczęło.

– Afrykanie obrzucali nasze okna kamieniami. Nasz pokój gościnny wyglądał jak w trakcie wojny. Pełno gruzu, powybijane szyby. Tą osobą, która rzuciła workiem, był kolarz Hanusik, a mnie wytypowano do roli rozjemcy. Na szczęście udało się załagodzić sprawę, pogodziliśmy się, ale nie zapomnę nigdy, jak oni byli strasznie na nas źli – mówił portalowi 24kurier.pl Wojciech Matusiak.

Takich incydentów zdarzało się więcej, a napięcie było odczuwalne. Atmosfera? Gęsta tak, że można by kroić nożem. Choć z drugiej strony w wiosce faktycznie się bawiono. Żartowano. Śmiano. Siadano na trawie i wypoczywano w promieniach październikowego słońca, które w Meksyku wciąż grzało bardzo mocno. Wsiadano do samochodów z miejscowymi dziewczynami, chętnie podwożącymi sportowców, gdzie akurat trzeba było. Jeżdżono na wycieczki. Zwiedzano kraj.

Mimo tego śmiech ogarnia, gdy pomyśli się, że Meksykanie nazwali te igrzyska „olimpiadą pokoju”. Bo było to zwykłe zaklinanie rzeczywistości, próba oszukania świata i samych siebie. Świata, bo w nim niemal każdy z kimś walczył. Siebie, bo tuż przed igrzyskami w Meksyku wydarzyło się coś, co przeszło do ich niechlubnej historii.

Masakra

Ceremonia otwarcia. Piękna, wieńcząca drogę ognia olimpijskiego, która wytyczona została śladami Krzysztofa Kolumba i jego pierwszej podroży do Ameryki. W sobotę, 12 października 1968 roku, Meksyk inaugurował swoje igrzyska. Pokazywał światu nowy kraj. Otwarty. Demokratyczny. Zreformowany. Rozwinięty. Dziennikarze rozpisywali się o wspaniałej ceremonii, odbytej w „aurze braterstwa i pokoju”.

Wydarzeniem dnia było zapalenie znicza olimpijskiego. Tym razem było ono jednak jeszcze bardziej szczególne. Ostatnią osobą w olimpijskie sztafecie była bowiem Norma Enriqueta Basilio de Sotero. Dwudziestolatka, nadzieja meksykańskiego biegania, która jednak nie odniosła na tamtych igrzyskach wielkich sukcesów. W historii zapisała się jednak inaczej – jako pierwsza kobieta, która dostąpiła zaszczytu rozpalenia znicza. To był milowy krok w historii równouprawnienia w sporcie. Symbol, który przyciągał wzrok i uwagę.

Podobnie jak przemówienie Gustavo Diaza Ordaza, prezydenta kraju. Mówił w nim o przełamywaniu stereotypów. Mówił o rozwoju, jaki nastąpił w Meksyku: spadku bezrobocia, zmniejszeniu i kontroli inflacji. Mówił o pokoju, wypuszczając w niebo setki białych gołębi. Mówił o igrzyskach, o sporcie i jego pięknie. Mówił i mówił. Aż wszyscy zapomnieli, że ledwie dziesięć dni wcześniej władze Meksyku urządziły na własnych obywatelach krwawą masakrę, w której zginęło kilkaset osób, kilka tysięcy zostało rannych, a wielu kolejnych raniono później – na torturach w aresztach.

Choć sportowcy są bez winy. Wielu po prostu o tym nie wiedziało, wszystko bowiem dość sprawnie zatuszowano. Polacy regularnie powtarzali, że nie mieli pojęcia o tragedii, jaka rozegrała się w stolicy Meksyku. Bo koncentrowali się na przygotowaniach, a media zapewne też zrobiły swoje, ukrywając prawdę. Zresztą dziennikarze przyznawali potem, że mieli odgórny zakaz publikacji dotyczących tamtego dnia. Przynajmniej ci miejscowi. Oriana Fallaci, która znalazła się w zmasakrowanym tłumie (sama zresztą została postrzelona), nagrała ponad dwugodzinną relację, którą wysłała do Włoch. Mówiła, że było tam gorzej niż w Wietnamie (z tamtejszej wojny wróciła kilka miesięcy wcześniej), że przez 45 minut leżała, przykryta tarczą, w kałuży krwi i widziała jak padają ludzie, których zdążyła poznać, a funkcjonariusze katują tych, którzy przeżyli. Swoją drogą wywiad z nią przeprowadziła potem Elena Poniatowska – dziś znana i szanowana pisarka – i zaniosła go potem do jednej z meksykańskich gazet. Ten odrzucono, bo „mamy koncentrować się na olimpiadzie. Nie wydrukujemy tego”.

W tym wszystkim poszło o protesty studenckie. Jak na całym świecie w 1968. Bo o ile PRI, rządząc partia, faktycznie na początku państwu pomogła, o tyle wkrótce jej rządy stały się bliskie dyktaturze. Młodzież chciała reform. Młodzież chciała demokratyzacji. Władze wręcz przeciwnie. Protesty zaczęły się już w lipcu. Media, głównie telewizja, przedstawiała studentów jak chuliganów. Diaz Ordaz z kolei był prezydentem paranoicznie wręcz przeświadczonym o tym, że każdy czyha na jego władzę. Łamał już brutalnie strajki, a teraz wysłał policję, by – również z użyciem siły – pacyfikowała protesty. Obrywali wszyscy, którzy akurat znaleźli się pod ręką. Nie tylko studenci, również profesorowie.

Władza wpadła w błędne koło. Protesty narastały przez jej brutalność. Wkrótce na kolejne demonstracje wychodziło kilkaset tysięcy osób. A politycy myśleli, jak temu zaradzić. I w końcu wpadli na pomysł prowokacji. W mediach zaczęły się pojawiać informacje wiążące studentów m.in. z afroamerykańskimi sportowcami z Black Power. Pisano, że chodzi im przede wszystkim o storpedowanie igrzysk. Prezydent groził, że jeśli cokolwiek zagrozi olimpiadzie, to zastosuje środki, których stosować by nie chciał.

Protesty z Meksyku w 1968 roku. Fot. Wikimedia

Zaczęły się aresztowania. Opozycja stała się wkrótce przetrzebiona, ale ludzie wciąż chodzili manifestować. Wojsko wdzierało się na kampusy uczelni. Na politechnice studenci odpowiedzieli koktajlami Mołotowa. Aż wreszcie przyszła kolej na protest na placu Tlatelolco, miejscu historycznym, gdzie Hernan Cortes pobił niegdyś finalnie wodza Azteków i na nowo zapisał dzieje kraju. Z balkonu tamtego wieżowca przemawiali przywódcy manifestacji. To tam stała też Oriana Fallaci.

Wśród demonstrantów mnóstwo było tajnej policji. Poznawali się po białej rękawiczce na jednej z dłoni. O 18:10, nieco ponad godzinę po rozpoczęciu demonstracji, nad plac nadleciały dwa śmigłowce. Z obu wystrzelono salwy. Protestujący wpadli w panikę, rzucili się do ucieczki, ale wszelki drogi były już zablokowane przez wojsko. Żołnierze otworzyli ogień z karabinów maszynowych. Strzelano na oślep. Obrywały nawet dzieci. Część ofiar nie zginęła od kul, a po pobiciu lub zadźganiu bagnetami.

Wszystko trwało półtora godziny. Kolejne dwie i pół godziny później w państwowych mediach nadano komunikat, że to terroryści otworzyli ogień do żołnierzy, którzy im odpowiedzieli. Terrorystami mieli być, rzecz jasna, studenci. Masakry nie dało się jednak w całości zatuszować. Wkrótce dowiedział się o niej MKOl. I musiał zastanowić się, czy na pewno chce przeprowadzić igrzyska w tym właśnie kraju.

Chciał.

Żadna z demonstracji przemocy nie była wymierzona bezpośrednio w igrzyska olimpijskie. Byliśmy zapewnieni, że nic nie przeszkodzi pokojowemu wejściu ognia olimpijskiego na stadion. Jako goście Meksyku mamy pełne zaufanie, że Meksykanie, znani ze swojego umiłowania do sportu i gościnności, dołączą do uczestników i widzów, by celebrować igrzyska – oazę w niespokojnym świecie – można było przeczytać w oficjalnym oświadczeniu. Avery Brundage już wtedy zrobił to, co powtórzy cztery lata później jeszcze dobitniej, gdy stwierdzi – po zamachu na izraelskich sportowców w wiosce olimpijskiej – że igrzyska muszą trwać.

Trwały więc, a w tym samym czasie wielu z demonstrantów przebywało w areszcie i było torturowanych. Inni nie mieli tyle… szczęścia. Już bowiem nie żyli. Społeczeństwo przeżyło wówczas zbiorową traumę, igrzyska tego nie zmieniły. Na kolejne dekady państwo stało się jego wrogiem. Nic zresztą dziwnego. Wystarczy przeczytać relacje z tamtych dni. Jak choćby tę Javiera Zunigi, doradcy specjalnego Amnesty International, cytowanego przez stronę AI, który w 2008 roku opisywał tamte wydarzenia.

– Ściemniało się już, gdy rozpoczęto strzelanie, więc trudno było zobaczyć co się dokładnie działo. Jednak pamiętam dokładnie, jakby to było wczoraj, że wojsko zaczęło nacierać na plac przed początkiem strzelaniny, a nie tak jak utrzymywały źródła rządowe, w odpowiedzi na wystrzały. Przerażeni ludzie rozbiegli się we wszystkich kierunkach krzycząc: „armia nadciąga, armia nadciąga!”.  Niedługo potem wydawało się, że ciała pokryły cały obszar placu. Wróciłem następnego dnia, wczesnym rankiem, i zobaczyłem stosy pasków i butów. Nawet mimo widocznych i tak oczywistych prób pozbycia się kałuż krwi, nie udało się ich zmyć. Widziałem jeszcze na betonowych słupach dziury po kulach, które znajdowały się akurat na wysokości głowy dorosłego człowieka.

Protesty

Może się wam wydawać dziwne, że po tym wszystkim, co opisaliśmy przed chwilą, używamy tego słowa, by wyróżnić tę konkretną część artykułu. Sęk w tym, że akurat ono na tamtych igrzyskach regularnie się powtarzało. Protestowała jedna z Korei. Protestowała ludność Meksyku kilka dni przed rozpoczęciem olimpiady. Ale protestowali też sami sportowcy. Na różne sposoby.

Bo weźmy takiego Lwa Alcindora. Niewiele wam to mówi? A Kareem Abdul-Jabbar? Przyszła legenda NBA i jeden z najlepszych zawodników w historii ligi grał wtedy jeszcze w college’u, gdzie dopiero co zdobył drugie z rzędu mistrzostwo akademickie. Nic dziwnego, że miał jechać na igrzyska i trenerzy chcieli go zabrać. On jednak – jako czarnoskóry sportowiec – zdecydował się nie jechać. Jego protest  nie odbił się jednak zbyt głośnym echem. Może dlatego, że Amerykanie wygrali złoto i bez jego pomocy.

Zresztą on sam go specjalnie nie nagłaśniał. Dopiero kilka miesięcy później udzielił wywiadu „Sports Illustrated”, w którym tłumaczył, że nie chciał grać dla reprezentacji swej ojczyzny, bo ta nie dba o egzekwowanie jego praw. Jego, czyli czarnoskórego obywatela. Zbyt wielu znał bowiem ludzi o tym samym kolorze skóry, którzy żyli w skrajnej biedzie, ignorowani przez państwo. Inna sprawa, że brzydził się postacią Brundage’a. Ten bowiem, jeszcze w 1936 roku, gdy był szefem amerykańskiej ekipy lekkoatletycznej, postanowił wycofać ze startu w sztafecie dwóch zawodników, by Hitler nie poczuł się obrażony. Czemu mógłby? Bo obaj byli Żydami.

Swój protest zaznaczyła też Vera Caslavska, Czechosłowaczka, jedna z najlepszych gimnastyczek w historii. Jeszcze w kwietniu – już wtedy znana i uwielbiana – podpisała manifest „Dwóch tysięcy słów”, wymierzony w Sowietów. Po interwencji wojsk Układu Warszawskiego i „opanowaniu” sytuacji w jej kraju, przyjaciele ostrzegli ją, że może się obawiać aresztowania. Ukryła się w górach i tam przygotowywała się do igrzysk, ponoć podnosząc worki z ziemniakami i bujając się na… gałęziach drzew.

Wyszło świetnie. W Meksyku zdobyła siedem medali – cztery złote, dwa srebrne i jeden brązowy – wygrywając tym samym klasyfikację medalową wśród pojedynczych sportowców. Ale znów się naraziła. Gdy okazało się, że w jednej konkurencji zwyciężyła ex aequo, wraz z reprezentantką ZSRR, pogratulowała rywalce świetnego występu, ale kiedy grano hymn Związku Radzieckiego, opuściła głowę, demonstrując tym samym swój protest wobec tego, co zrobili Sowieci w jej kraju.

W Meksyku Caslavską uwielbiano. Na tyle, że wzięła tam nawet ślub – jej wybrankiem był Josel Odlozil, rodak i biegacz średniodystansowy. Życzyć im szczęścia przyszło podobno jakieś 10000 osób. Gdy jednak wróciła do kraju, czekało na nią chłodne przyjęcie i represje związane z jej zachowaniem. Zrehabilitowano ją dopiero po upadku komunizmu.

Jeszcze większe problemy mieli przez swój protest medaliści biegu na 200 metrów mężczyzn. Tommie Smith, John Carlos i Peter Norman. Dwaj pierwsi to czarnoskórzy Amerykanie, trzeci – biały Australijczyk. Znacie na pewno ten moment. Widzieliście fotografię. Smith (zwycięzca) i Carlos (brązowy medalista) stoją na podium. Każdy unosi w górę jedną rękę. Ma to symbolizować siłę oraz jedność czarnej Ameryki. Stoją bez butów – to z kolei symbol biedy, ubóstwa. Norman, rozdzielający ich w klasyfikacji biegu, jest wyprostowany, ma ich obu za plecami.

Protest Smitha i Carlosa. Fot. Wikimedia

Kiedy obaj unieśli ręce, zapadła cisza. 50000 ludzi nagle zamarło. Trwało to jednak tylko chwilę. Potem zaczęto buczeć. Pojawiły się pierwsze wyzwiska, pierwsze okrzyki, by obaj wracali do Afryki. – Ten ogień był wokół nas. Nie miałem pojęcia, że ten moment zostanie tak zapamiętany, że przetrwa tyle lat. Nie miałem też pojęcia, z czym się zmierzymy – mówił Carlos. Początkowo media zresztą zignorowały ich protest. Mówiły tylko o tym, że obaj zdobyli medale. W końcu jednak się ożywiły. „Time” na okładce dał olimpijskie logo z napisem „Wścieklej, paskudniej, brzydziej”. „Los Angeles Times” z kolei porównał ich gest do nazistowskiego salutu.

Avery Brundage, gdy dowiedział się, co się stało, natychmiast wyrzucił obu z igrzysk. Zresztą już wcześniej już miał z nimi na pieńku i zapowiadał im, że jeśli tylko coś zrobią, to nie doczekają końca olimpiady. Słowa dotrzymał. Próbował zresztą powstrzymać opcjonalny protest, wysyłając do obu sportowców Jesse’ego Owensa, wielkiego czarnoskórego mistrza z czasów międzywojennych, by te przemówił im “do rozsądku”. Jego misja się jednak nie powiodła. Carlos i Smith zaprotestowali.

Ten protest miałem w głowie przez cały rok. Myśleliśmy o bojkocie igrzysk, ale ten się nie powiódł. Wielu sportowców myślało, że zdobycie medali uchroni ich przed rasizmem. Ale nawet jeśli ty wygrasz, to nie obroni to twojej matki, siostry czy dzieci. Może da ci 15 minut sławy, ale co z resztą twojego życia? Nie mówię, że nie mieli prawa walczyć o swoje marzenia, ale dla mnie ten medal był nic nie warty, jak marchewka na kiju – mówił Carlos. I dodawał, że obaj chcieli dać światu znać, że w USA wciąż są ludzie prześladowani, linczowani, żyjący w skrajnej biedzie i ignorowani tylko dlatego, że mają inny kolor skóry.

I faktycznie, ich protest poznał cały świat. Obaj, przez kolejne dziesięciolecia, mieli przez to mnóstwo problemów. Wreszcie ich jednak zrehabilitowano, doczekali się uznania, podziękowań i przeprosin. Tych nigdy za swego życia nie doczekał się Norman, uzupełniający skład podium i wspierający protest kolegów. To też był potężny gest, choć często ignorowany. Australijczyk był zagorzałym przeciwnikiem wprowadzonej wówczas polityki „białej Australii” w ramach której zablokowano przyjazd większości imigrantów do kraju.

Norman wspierał więc Carlosa i Smitha. Mało tego. Sam założył plakietkę OPHR (Olympic Project for Human Rights), którą nosili też jego obaj jego rywale. – Podszedł do mnie i zapytał: „masz może jeden z tych guzików, kolego?”. Jeśli biały Australijczyk mnie o to pyta, to, na Boga, może mieć pewność, że dostanie swój do przypięcia. Miałem tylko jeden, ten, który sam nosiłem, więc go zdjąłem i mu dałem – wspominał Paul Hoffman, amerykański wioślarz.

To Norman też poradził Carlosowi i Smithowi – gdy ci zorientowali się, że mają tylko jedną parę czarnych rękawiczek – by obaj założyli po jednej z nich. On, w przeciwieństwie do Amerykanów, nie został z igrzysk usunięty, otrzymał jedynie ustną reprymendę. Prawdopodobnie dlatego, że Julius Patching, szef australijskiej reprezentacji, skrycie popierał jego protest.

W kraju jednak traktowany był jak persona non grata. Startował co prawda w jego barwach jeszcze wielokrotnie, ale na emeryturę przeszedł w 1972 roku. Nie zabrano go bowiem na igrzyska w Monachium, na które bez większego wypełnił minimum. Był w formie, mógł liczyć nawet na kolejny medal. Jego siostrzeniec mówił potem, że „Peter cierpiał aż do swojej śmierci”.  On sam powtarzał, że naprawdę chciał pojechać do Monachium. I że trzynaście razy(!) osiągnął minimum kwalifikacyjne na 200 metrów, a pięciokrotnie na setkę. Nic to nie dało.

Rząd australijski długo zaprzeczał temu, by Normana w jakikolwiek sposób „prześladowano”. Zmieniło się to dopiero kilka lat po jego śmierci. W 2012 roku parlament „rozpoznał rolę, jaką Peter Norman odegrał w procesie równouprawnienia ras” i przeprosił go za „wszystko, czego doznał po powrocie do Australii i za zaniechanie wcześniejszego uhonorowania go”. Przeprosiny dotyczyły również pominięcia go w składzie na igrzyska w Monachium. Australijski Komitet Olimpijski wciąż twierdził wówczas, że biegacz po prostu nie spełnił kryteriów kwalifikacyjnych.

On sam nie mógł się bronić. Jak wspomniano – już nie żył. Zmarł 3 października 2006 roku na atak serca. Na pogrzebie pojawili się jego dwaj wielcy przyjaciele – Smith i Carlos. Obaj nieśli trumnę. – Zapłacił cenę za to, co zrobił. To był Peter Norman walczący o ludzkie prawa, nie Peter Norman pomagający Tommiemu Smithowi i Johnowi Carlosowi. Po prostu był białym gościem z Australii, który na podium stał z dwoma czarnymi i wszyscy wierzyli w tę samą rzecz – mówił Smith, który na tamtych igrzyskach pobił rekord świata. Ironicznie.

Bo to właśnie rekordy sprawiły, że tamtą olimpiadę pamięta się dziś przede wszystkim jako wspaniałą imprezę.

Powietrze

Na igrzyskach w Meksyku padło więcej rekordów świata niż na jakichkolwiek poprzednich. Rekord w konkursie trójskoku mężczyzn pobijany był pięciokrotnie przez trzech różnych zawodników. Pierwsza piątka trójskoczków skoczyła wówczas dalej od dotychczasowego najlepszego osiągnięcia. Takich przykładów na to, jak położenie miasta wpływa na wyniki, było mnóstwo. Rozrzedzone powietrze stawiało po prostu mniejszy opór. I sprinterzy oraz skoczkowie z tego korzystali.

Gorzej było z zawodnikami biegającymi na dłuższych dystansach czy na przykład wioślarzami i kolarzami. Ci niejednokrotnie mdleli, służby miały więc na podorędziu butle z tlenem, który podawali zawodnikom. Wspomnianych wioślarzy znajdowano czasem nieprzytomnych gdzieś w krzakach, bo tam spłynęły ich łódki. Międzynarodowa Federacja Wioślarska postanowiła potem, że nigdy już nie zorganizuje zawodów na takiej wysokości.

Takie warunki na stadionie lekkoatletycznym wypromowały średnio- i długodystansowców z krajów położonych na wysokościach. Zwłaszcza tych afrykańskich. Rządzić w tych konkurencjach zaczęli wówczas Kenijczycy i Etiopczycy. Maraton wygrał na przykład Mamo Wolde (choć bardziej zapamiętano chyba wyczyn Johna Stephena Akhwariego, który jakimś cudem dotarł do mety, męcząc się na trasie ze… zwichniętym kolanem), ale prawdziwą gwiazdą i ulubieńcem fanów stał się Kip Keino.

Biegał na trzech dystansach. Na każdym cierpiał z powodu ogromnego bólu – potem zdiagnozowanego jako zapalenie woreczka żółciowego. 10000 metrów ukończył, choć dwa okrążenia przed końcem, padł na bieżnię z powodu bólu. Na 5000 zdobył srebro, a 1500 wygrał, mimo że – zatrzymany przez korek – mniej więcej taki sam dystans przebiegł na stadion i wpadł tuż przed startem zawodów. Więcej o nim możecie zresztą przeczytać w tym miejscu.

Fenomenalny wyczyn zanotował też Al Oerter. Amerykański dyskobol w Meksyku wygrał swoje czwarte z rzędu (i ostatnie) złoto. W międzyczasie, na przestrzeni tych dwunastu lat, został poważnie pokiereszowany w wypadku, walczył z kontuzjami i bólem oraz rywalami. Wciąż jednak wygrywał. W wieku 32 lat, gdy pojechał na swoje ostatnie igrzyska, faworytem zdecydowanie nie był. A jednak – w opóźnionych przez deszcz zawodach okazał się najlepszy, pobijając własny rekord życiowy i zostając pierwszym w historii lekkoatletą, który w tej samej konkurencji zwyciężył na igrzyskach cztery razy z rzędu. Do dziś dołączył do niego jedynie Carl Lewis.

Lewis pewnie cieszyłby się, gdyby dane było mu startować w Meksyku. Nie miał jednak takiej możliwości, bo był wtedy zaledwie siedmiolatkiem. Korzystali więc inni. Nie tylko z powietrza. To wtedy po raz pierwszy na igrzyskach użyto tartanu, którym wyłożono bieżnie na stadionie. Wcześniej biegano m.in. na żużlu czy mączce, które nie były tak sprężyste i stabilne. Stąd biegacze i skoczkowie mogli się naprawdę popisać.

I robili to. Właściwie już pierwszy rekord, który wówczas padł, był historyczny. Jim Hines, amerykański sprinter, jako pierwszy w historii biegu na 100 metrów oficjalnie zszedł poniżej bariery 10 sekund. Początkowo pokazano mu czas 9,89 s, który jednak został skorygowany na 9,95. Ale historia i tak stała się faktem. A potem Hines dołożył jeszcze jeden rekord – w finale sztafety 4×100 metrów biegł na ostatniej zmianie i, wraz z kolegami, pobił dotychczasowe najlepsze osiągnięcie, czyli… wynik Jamajczyków z półfinału.

W podobny sposób zresztą zmieniał się rekord świata na 100 metrów kobiet. Na tym dystansie Wyomia Tyus została pierwszą w historii sprinterką, która obroniła tytuł z poprzednich igrzysk. Rekord świata pobiła w finale, odbierając go Irenie Szewińskiej, która z kolei swój wynik ustanowiła rundę wcześniej. Tyus zresztą również dołożyła rekord oraz złoto w sztafecie. Polka za to swój drugi rekordowy wynik ustanowiła w finale biegu na 200 metrów. Wśród mężczyzn, jak już wiecie, wygrał Tommie Smith, również pobijając przy tym dotychczasowy najlepszy rezultat. Jego nowy rekord utrzymał się przez 11 lat.

Na 400 metrów znakomicie pobiegł za to Lee Evans, osiągając wręcz niewiarygodny na tamte czasy wynik 43,86 s. Ten rezultat królował na listach przez kolejnych 20 lat, a Evans został pierwszym w historii zawodnikiem, który okrążenie stadionu przebiegł w czasie poniżej 44 sekund. Drugim był Larry James, srebrny medalista (43,97). W sztafecie 4×400 Amerykanie rekord poprawili za to o trzy sekundy. Inny rekord padł na 400 metrów ale przez płotki. Tam wygrał David Hemery, poprawiając dotychczasowy najlepszy wynik o 0,7 s. Nigdy później nikt nie pobił rekordu na tym dystansie aż tak wyraźnie.

Wszystkie te wyniki razem wzięte przyćmił jednak jeden inny. Skok w XXI wiek.

Skakał źle. Często wybijał się nie z tej nogi, bo nieprawidłowo wyliczał rozbieg. Z tego samego powodu zdarzało mu się palić po kilka skoków na konkurs. Zresztą w finale tamtych igrzysk też tak było – jego dwa pierwsze skoki zostały uznane za nieważne. Dopiero kolega i rywal, Ralph Boston, poradził mu, by inaczej zmierzył sobie rozbieg. To dało efekt, Amerykanin zaliczył próbę. A potem? Potem to już historia.

Warto tu jednak zajrzeć w biografię Boba Beamona. Ta bowiem jest interesująca – matka zmarła, gdy przyszły mistrz miał rok. Biologiczny ojciec? Nie znał. Mąż matki za to go nienawidził, bo siedział w więzieniu, gdy ta zaszła w ciążę. Potem Bob trafił do gangu, widział, jak umierał jego przyjaciel. Po bójce w szkole wsadzono go do aresztu, jedynie obietnica babci, która obiecała, że się nim zajmie, uchroniła go od więzienia.

Beamon tak naprawdę nie miał jednak w swoim życiu nikogo bliskiego aż do czasu, gdy znalazł dziewczynę, która go pokochała. Jeszcze po latach wspominał, że jej obecność na trybunach to jego najpiękniejsze wspomnienie z tamtych igrzysk. Igrzysk, na które przyjechał niechciany nawet przez swoją uczelnię. Ta zawiesiła go po tym, jak odmówił rywalizacji z innym uniwersytetem, który wprowadził u siebie rasistowską politykę.

Równocześnie jednak był faworytem. Już w 1967 roku wygrał mistrzostwa USA, poprawiając nieoficjalny halowy rekord świata (8,21). Mówiono, że miał szczęście. Tyle że Bob nie zwalniał tempa. Cały czas latał jak natchniony. Rekord świata na otwartym stadionie pobił już w czasie przedolimpijskich eliminacji. Ale wiatr wiał zbyt mocno, wyniku nie można było uznać. Sezon 1968 miał niesamowity. Wygrał 22 z 23 startów. Tyle że igrzyska to nerwy i chyba jedynie na to mogli liczyć jego rywale. Choć doskonale zdawali sobie sprawę z tego, z kim rywalizują.

Jeśli trafi w belkę, wszyscy możemy zapomnieć o mistrzostwie. Ma dużo więcej naturalnych możliwości niż każdy z nas. Ralph mówił mi: „Nie wkurzaj go, albo skoczy idealnie”. Ale w grę wchodzi znacznie więcej niż tylko naturalne możliwości. Bob rywalizuje z zawodnikami doświadczonymi, klasowymi. Może zawalić sobie konkurs – mówił Lynn Davies, obrońca tytułu mistrza. Podobnie wypowiadał się też jego trener. Ale nikt nie był przygotowany na to, co nastąpiło w trakcie konkursu. Nawet aparatura pomiarowa.

Beamon powtarzał sobie, że jest na igrzyskach w jednym celu – by zdobyć złoto. I w końcu stało się jasne, że je zdobędzie. Poleciał daleko. Cholernie daleko. Na tyle, że zabrakło przyrządów pomiarowych. Sędziowie musieli mierzyć odległość ręcznie. Trwało to jakiś kwadrans. Rywale wiedzieli już, że to skok rekordowy. Wszyscy czekali jednak na wynik. Ten w końcu podano – 8,90 m. O 55 centymetrów dalej od wcześniejszego rekordu świata. Publika już szalała. Beamon nie. Dopiero gdy ktoś podał mu wynik w stopach i calach, padł na ziemię w niepohamowanej radości.

Jaki jest sens dalszego skakania? On rozniósł te zawody – mówił po skoku Beamona Davies. I faktycznie, żaden z rywali już do Amerykanina nie doskoczył. Ba, do tej pory tylko jeden człowiek w historii zdołał tę odległość przekroczyć w regulaminowych warunkach. Zrobił to Mike Powell, który osiągnął odległość 8,95. Beamon, dla którego jego rekordowa próba stała się w pewnym momencie przekleństwem, spotkał się z nim potem. I mimo że się nie znali, uściskał go, mówiąc, że „go kocha”. Wciąż jednak czeka na kogoś, kto jego rezultat pobije na olimpiadzie.

Warto jeszcze wspomnieć, że – choć igrzyska te zasłynęły głównie wyczynami lekkoatletów – ciekawie działo się też poza stadionem. Vera Caslavska królowała w gimnastyce. Worki medali do swoich krajów przywozili też Akinori Nakayama, Charles Hickcox, Sawao Kato czy Deborah Mayer. To piątka najlepszych sportowców tej olimpiady. Ostatnia z nich miała wówczas 16 lat i została gwiazdą pływalni. Wygrała wyścigi na 200, 400 i 800 metrów stylem dowolnym.

W drużynowym wyścigu kolarskim na 100 kilometrów historyczny medal zdobyli Szwedzi. Historyczny, bo w ekipie znalazło się… czterech braci – Gosta, Sture, Erik i Tomas Petterssonowie. Do dziś to jedyne takie wydarzenie w historii. Z kolei Meksykanie zachwycali się postawą Filipe Munoza, jakkolwiek kontrowersyjna by nie była. Siedemnastoletni pływak po tym, jak nie udało mu się osiągnąć sukcesy w jednej z konkurencji, zadeklarował, że jeśli nie wygra też w drugiej, to… popełni samobójstwo. Wygrał jednak. Odetchnęli kibice i sędziowie, a Filipe odbierał oficjalne gratulacje od prezydenta kraju.

W Meksyku po olimpijskie złoto sięgał też człowiek, który potem stał się jednym z najbardziej znanych zawodowych sportowców na świecie – George Foreman. Był trzecim z rzędu amerykańskim bokserem w najwyższej kategorii wagowej, który został mistrzem olimpijskim. Po Muhammadzie Alim i Joe Frazierze. Trzeba przyznać, że co jak co, ale towarzystwo to miał wybitne. I sam wybitnym bokserem się stał.

Nowości

Wspominaliśmy już o tartanie. To była jedna z najważniejszych nowości wprowadzonych na tamtych igrzyskach. Bo umożliwiła pobijanie rekordów. Ale wcale nie była jedyną. To w Meksyku wprowadzono też elektroniczny pomiar czasu. Co prawda wciąż obok siedzieli sędziowie ze stoperami w rękach, ale to tylko dla pewności, żeby kontrolować urządzenia. Dlatego wynik Hinesa na sto metrów uznano za oficjalny rekord świata, który utrzymał się dość długo. Bo zmierzono go z pomocą elektroniki. Potem stało się to normą, stosowaną wszędzie na świecie. Dziś trudno sobie wyobrazić, by można było mierzyć czasy na najważniejszych imprezach w inny sposób.

Trudno też sobie wyobrazić największe imprezy bez testów antydopingowych. W Meksyku wprowadzono i je, i testy płci. O tym, że się pojawią, zdecydowano rok przed igrzyskami. Choć tak naprawdę te meksykańskie nie były pierwsze – sportowców testowano już w Grenoble, kilka miesięcy wcześniej. Nikogo wówczas nie złapano. Co zresztą nie jest przesadnie dziwne. Wykrywano wówczas co najwyżej alkohol, narkotyki i różnego rodzaju stymulanty. Sterydy, które już były w użyciu, a w kolejnych latach miały stać się podstawą sportowego dopingu, jeszcze wymykały się testom.

Dlatego w Meksyku wpadła tylko jedna osoba. W historii zapisał się takim osiągnięciem Hans-Gunnar Liljenwall ze Szwecji. Postać o tyle tragiczna, że wraz z reprezentacją zdobył medal w pięcioboju. Ten jednak Szwedom zabrano, bo Hans postanowił walnąć sobie dwa piwka (choć niektórzy twierdzą, że musiał je czymś doprawić) przed strzelaniem. To zresztą była powszechna praktyka, dopóki testów nie było. Ale gdy się pojawiły, trzeba było ją sobie odpuścić. Liljenwall o tym zapomniał.

– Do pewnego momentu alkohol był w pięcioboju dozwolony. Mało tego, on był częścią tego sportu. Ja przeszedłem na pięciobój w roku 1972 i jeszcze widziałem jak niektórzy popijali. Pamiętam Amerykanina, który zasnął po zejściu ze strzelnicy. Pamiętam zawodnika który zwymiotował, tak się uspokajał. Gdy już zabronili alkoholu przed strzelaniem, na zawodach w Związku Radzieckim kontrolowali to tak, że kazali wyciągać rękę przed siebie! Jak drży, znaczy że nie pił, wszystko naturalnie. Jak ręka spokojna, znaczy: strzelec wypił. A starsi zawodnicy narzekali: co to za pięciobój, kiedyś to był pięciobój. Jak się kocyk rozkładało na piknik, na kocyk kładło termosik, zakąskę. „A teraz wam tego zakazali, to co wy w ogóle macie z tego pięcioboju?” – mówił sport.pl Zbigniew Pacelt.

Inne nowości dotyczyły między innymi transmisji. Ta po raz pierwszy w historii w większości była realizowana w kolorze. Nie dotyczyło to już – jak w Tokio – tylko ceremonii otwarcia i zamknięcia, ale i samej rywalizacji. Sporo konkurencji pokazywano na żywo, prezentując kibicom, jak faktycznie wyglądają igrzyska. Bez cięć i upiększania. Swoją drogą transmisji telewizyjnej i mediom w ogóle pomogło również to, że to tamte igrzyska imponowały pierwszą w historii pełną identyfikacją graficzną. Było logo, były plakaty, a nawet znaki i drogowskazy.

Jedna nowość dotyczyła za to konkretnej konkurencji. To po igrzyskach w 1968 roku całkowicie zmienił się skok wzwyż. Umożliwiło to uprzednie podstawienie pod zeskok materacy. Do tej pory skoczkowie lądowali na piasku, czasem zmieszanym z trocinami czy korkiem. Skakało się wtedy nogami do przodu. Tak, by wylądować właśnie na nich. Zmienił to Richard Fosbury. Amerykanin skakał tak, jak dziś robią to wszyscy – plecami w dół.

Początkowo rywale się z niego śmiali. Ale wkrótce zaczęły dochodzić do nich wieści o jego nagłych postępach. A na igrzyskach przekonali się na własne oczy, jak skuteczne jest jego podejście. Fosbury zdobył bowiem złoto z wynikiem 2,24 m. Nastąpiła rewolucja. Cztery lata później już 28 z 40 skoczków skakało dokładnie w ten sam sposób. Wkrótce nikt już nie wyobrażał sobie, że można pokonać poprzeczkę inaczej. – Był jak Beatlesi, przetarł nowy szlak – pisał o Fosburym Jon Hendershott z „Track & Field News”.  

Paradoksalnie, sam Fosbury nie odegrał już nigdy potem znaczącej roli w świecie skoku wzwyż. Poświęcił się za to studiom i pracy.

Nasze igrzyska

Dla Polski były to igrzyska słabe… jak na tamten okres. Z dzisiejszej perspektywy – znakomite. Zdobyliśmy 18 medali. Pięć złotych, dwa srebrne i aż jedenaście brązowych. Najwięcej przynieśli nam nasi bokserzy i sztangiści. Dla tych drugich były to najlepsze igrzyska w historii. Zdobyli pięć krążków. Cztery brązowe wywalczyli Henryk Trębicki, Marian Zieliński, Norbert Ozimek i Marek Gołąb. Do tego doszło też złoto Waldemara Baszanowskiego. Wynik tym bardziej zachwycający, że na igrzyska pojechało… siedmiu naszych ciężarowców.

Baszanowski – który cztery lata wcześniej był chorążym reprezentacji – obronił zresztą tytuł wywalczony w Tokio. Był gwiazdą polskiego sportu. Dżentelmenem, zawsze skorym do pomocy, obytym, inteligentnym, kulturalnym. Przede wszystkim jednak: niesamowicie skromnym. Tylko po tamtym złocie nagle zaczął się od niego odwracać los. Najpierw był wypadek samochodowy. To on prowadził, nie było w tym jednak jego winy. Samochód wpadł w poślizg i wylądował w rowie. Na miejscu zmarła jego żona. Baszanowski oraz jego syn doznali jedynie lekkich obrażeń.

Dla znajomych i przyjaciół – szok. Sztangista przepracował to wszystko treningami. Dwa miesiące później był mistrzem Europy. Na kolejne igrzyska, do Monachium, też jechał jako faworyt, żaden z rywali nie mógł bowiem nawet zbliżyć się do jego wyników. Tyle że przytrafiła mu się kontuzja kręgosłupa i mięśni grzbietu. Wystartował mimo tego. Skończył na czwartym miejscu, walcząc z ogromnym bólem. Po latach na raka zmarła jego druga żona, a jeszcze później Baszanowski, tak kochający ruch i niesamowicie sprawny, spadł z drzewa na swojej działce. Doznał paraliżu, poruszać mógł tylko głową i rękami. Na łóżku spędził trzy lata. Zmarł w 2011 roku. Wielki mistrz, wielce pokiereszowany przez los.

Los nie oszczędzał też Jerzego Kuleja. Mało zabrakło, by ten w ogóle na igrzyska nie pojechał, a przecież też miał bronić złota. Raz, że kilka miesięcy wcześniej doznał poważnego wypadku samochodowego – na drogę wyskoczyła nagle dziewczynka. Kulej zdołał ją wyminąć, ale nie opanował już auta. Dwa – pobił kilku milicjantów… samemu będąc oficerem milicji. Uratował go trener, Papa Stamm, który władzom obiecał, że Kulej zdobędzie złoto. I Jerzy faktycznie to zrobił, choć w finale – po raz pierwszy w swej karierze – dostał w głowę tak mocno, że zrobiło mu się ciemno przed oczami. Ale nie upadł na ring, zresztą nigdy mu się to nie przytrafiło. Po prostu uderzał tam, gdzie sądził, że jest rywal. I walkę wygrał.

Trzy lata później zakończył karierę. Władzom niezbyt się to spodobało, podobno potem był przez nie gnębiony. Plajtowały jego biznesy, stracił pieniądze, pocieszenia szukał w alkoholu. Zdradzał żonę, a ona jego. Miał myśli samobójcze. Ostatecznie jednak wyszedł na prostą. Poszedł na terapię, naprawił pokiereszowane relacje, odnalazł się m.in. jako komentator. Zmarł nieco ponad rok po Baszanowskim.

Waldemar Baszanowski. Fot. Wikimedia

Trzecie złoto było udziałem Jerzego Pawłowskiego. Najlepszego szablisty w historii, którego dziś kojarzy się głównie z tego, że… był szpiegiem. I polskiego wywiadu, i amerykańskiego. O tym jednak więcej przeczytać możecie choćby w tym miejscu. Czwarty złoty medal dorzucił za to Józef Zapędzki w strzelectwie. Cztery lata później swoje złoto obronił. To on rozpoczął zresztą nasze olimpijskie tradycje medalowe w tej dyscyplinie sportu, przed nim żaden z naszych reprezentantów nie zdobył w niej medalu.

Do strzelectwa trafił zresztą przypadkiem. Służył w zielonym garnizonie, lubił sobie popić i wypalić sporo papierosów. Nagle został zaproszony na wojewódzkie mistrzostwa w strzelaniu. Nie był przekonany do tej dyscypliny, ale pojechał. I odkrył swoją nową miłość. Wkrótce otrzymał nowy pistolet, zaczął trenować. Miał wtedy 28 lat. Na potrzeby sportu rzucił palenie i alkohol. Samemu uczył się postaw i analizował występy, szukając błędów i starając się je naprawić. Był niesamowicie sumienny i obowiązkowy. Z występów i treningów prowadził notatki.

Uwielbiali go kibice, ale nie lubili działacze. Często rzucali mu kłody pod nogi. Po tym jak z Montrealu w 1976 roku wrócił bez medalu, dostał „opiekę”. Prezes WKS Śląsk wyrzucił go kiedyś z klubu, choć potem incydent naprawiono. Zapędzki był jednak charakterny, nie puścił tego tak łatwo w niepamięć. Inna sprawa, że działał inaczej niż wielu – nie chciał uznania wysoko postawionych ludzi. Chciał po prostu być najlepszym i sam się do tego przygotowywał. Gdy zdobywał złote medale, cieszył się, ale równocześnie pamiętał, by poświęcić je ojcu, zamordowanemu w trakcie II wojny światowej w Dachau. Po zakończeniu kariery otrzymywał rentę, jeździł taksówką i prowadził WF w szkole.

Zostało piąte złoto. Rozpisywanie się nie miałoby tu większego sensu, bo każdy tę postać zna. Napiszmy więc tylko tak: zdobyła je absolutna królowa naszego sportu – Irena Szewińska – w biegu na 200 metrów. Do tego dorzuciła brąz na setkę. Srebra dla Polski na tamtych igrzyskach wywalczyli bokserzy: Artur Olech i Józef Grudzień. Brązowe medale, te jeszcze niewspomniane, to zasługa Janusza Kierzkowskiego w kolarstwie torowym, drużyn florecistów i szpadzistów, dwóch kolejnych bokserów (Huberta Skrzypczaka i Stanisława Dragana) oraz ekipy siatkarek, które należały wtedy do światowej czołówki i taki sam medal zdobyły cztery lata wcześniej.

Niewiele do medalu zabrakło sztafecie 4×400 mężczyzn. Zresztą do dziś ostateczny wynik tamtego biegu budzi kontrowersje. Czas naszej ekipy był bowiem co do jednej dziesiątej sekundy taki sam jak wynik RFN. Brąz ostatecznie przyznano jednak naszym sąsiadom. I choć było to rozczarowanie (podobnie jak np. szybka porażka Lucjana Treli w ringu z, jak się potem okazało, późniejszym mistrzem w osobie George’a Foremana), to całe igrzyska nasza kadra zapisała sobie na spory plus.

A gdyby dziś z igrzysk przywieźć podobne rezultaty, zapewne oszalelibyśmy ze szczęścia.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Wikimedia


Subskrybuj
Powiadom o
guest
2 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Najlepiej oceniane
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze
Fenix
Fenix
3 lat temu

Mś w 1991 Carl Lewis 8,91

nie tylko Mike Powell

Aktualności

Kalendarz imprez