Przez 124 lata historii sporo musiało się wydarzyć. Igrzyska widziały wielkie triumfy, rozdzierające serca fanów porażki, wspaniałe pojedynki. O tym wiemy wszyscy. Widziały też – o czym czasem zapominamy – wiele niezwykłych indywidualności. Szaleńców, imprezowiczów, przestępców, żartownisiów. Ten ranking to zbiór historii właśnie o nich. Znajdziecie tu kilka znanych nazwisk, ale wiele będzie dla was anonimowych. Zagwarantować możemy natomiast jedno – historie, o których tu przeczytacie, szybko nie wyjdą wam z głowy.
- Tony Andre Hansen
Generalnie odpuszczaliśmy sobie opisywanie kolejnych spraw dopingowych. Jasne, pewnie moglibyśmy wybrać najgłośniejsze z nich i napisać, jak to się tłumaczyli kolejni oszuści. Że mięso było złe, że leki były złe, a szyny… szyny też były złe. Ale po co? Jesteśmy przekonani, że o dopingu tylko w najbliższym miesiącu – w którym przecież raczej nie odbędą się żadne zawody sportowe – usłyszycie jeszcze z tysiąc razy. Więc sobie odpuściliśmy. Z jednym wyjątkiem.
I ten wyjątek to właśnie Tony Andre Hansen. Gość pochodzi z Norwegii, uprawiał jeździectwo i przygrywał sobie w rockowym zespole na gitarce. Kapela zwie się Ovation i szczerze mówiąc nie mamy pojęcia, czy jeszcze istnieje, bo trudno wyszperać o niej cokolwiek więcej, a na jej facebookowym fanpage’u ostatni wpis jest z 2015 roku. Z pewnością jednak po tym, co stało się z Hansenem na igrzyskach w Pekinie, zespół został dla niego opcją numer jeden na zarabianie kasy.
Cóż więc takiego zrobił? Ujmując to najprościej: zaliczył dopingową wpadkę. Tyle że nie do końca. Bo to nie on, a… jego koń. Zwał się Camiro i zawiózł Hansena oraz jego funfli do brązowego medalu w rywalizacji drużynowej. Ostatecznie jednak punkty Tony’ego (a zdobył ich najwięcej) im zabrano, przez co z podium spadli. Żeby było jeszcze śmieszniej – Norweg nie był jedynym jeźdźcem w historii, który musiał zmierzyć się z taką sytuacją. Łącznie było ich ośmiu (najciekawszym przypadkiem z pozostałych jest chyba Ludger Beerbaum – u jego konia znaleziono substancję, która jego osiągów co prawda nie mogła poprawić, ale była zakazana… więc i tak go zdyskwalifikowano).
Tony stał się najbardziej znanym z nich. Bo nie odpuszczał. Twierdził, że „taka ilość kapsaicyny mogła znaleźć się w organizmie konia bez podania mu środków dopingujących”. Swoją drogą kapsaicyna to substancja odpowiadająca między innymi za to, że papryczki chili są ostre. No i Norwega ewidentnie coś zapiekło. Postanowił walczyć. Sprawę – mimo że obie próbki potwierdziły znalezienie zakazanej substancji – skierował nawet do Trybunału Arbitrażowego ds. Sportu w Lozannie, a potem do szwajcarskiego sądu najwyższego. Nic to jednak nie dało. Stracił medal.
Czy faktycznie podawał Camiro doping? Nie wiemy. Może jego wierzchowiec po prostu wyjadł komuś z kanapki nieco papryczek chili i wyszło jak wyszło. Choć podejrzewamy, że musiałaby to być piekielnie duża kanapka, bo – jakby nie było – taki zwierzak jest w stanie wchłonąć nieco więcej jedzenia niż my. W każdym razie o całej sytuacji napisać możemy jedną rzecz.
Koń by się uśmiał.
- Paul Hamm
Zasłynął przez igrzyska w Atenach, choć nie do końca ze swej „winy”. Zdobył tam dwa srebrne medale i złoto w wieloboju gimnastycznym. Sukces pełną gębą. Tyle tylko, że mistrzem olimpijskim nigdy nie powinien zostać. Dziś już wie o tym on sam, wiedzą oficjele, wiedzą nawet fani, ale oficjalny werdykt, ustalony kilka miesięcy po igrzyskach był taki, że Amerykanin może zatrzymać swój tytuł i złoty medal. Więc o co w tym wszystkim chodzi?
O to, że kompletnie pomylili się sędziowie. Hamm teoretycznie wygrał o 0,049 punktu – najmniejszą różnicę w historii. Ale równocześnie nie wygrał. Punkty po prostu źle zliczono i Paul powinien był skończyć ze srebrnym medalem. Po kilku miesiącach śledztw i odwołań uznano, że skoro sędziowie tak to policzyli, to tak też będzie. I medal mu pozostawiono, czego do dziś nie potrafi zrozumieć drugi wówczas Koreańczyk Yang. – Dziś żałuję tego nawet bardziej niż wówczas. Chciałbym cofnąć się w czasie i wszystko zmienić – mówił niedawno Reutersowi. Ale zmienić nie ma jak.
Wiadomo, że nie rolą Hamma było tu cokolwiek zmieniać, aczkolwiek zdarzyło się, że wiele osób wypomniało mu brak fair play. My jednak tak naprawdę nie o tym. Bo tu kompletnie zawalili sędziowie, których pewnie – gdybyśmy chcieli – moglibyśmy nawet w tym rankingu gdzieś umieścić. Amerykanin zawalił za to kilkukrotnie w późniejszych latach.
Bywało zabawnie. Jak na planie japońskiego programu Sasuke, który my znamy pod nazwą Ninja Warrior. Wziął w nim udział trzykrotnie, zresztą wraz z bratem. Raz przeszedł do drugiego etapu i zaliczył w nim świetne podejście. Przebrnął przez wszystkie przeszkody, została tylko ostatnia. Trzeba było podnosić „ścianki” i przechodzić pod nimi. Były trzy. Przeszedł pod pierwszą. Pod drugą też. Miał kilka sekund. Podniósł trzecią, przeszedł, została mu jeszcze sekunda, może nieco mniej. Powinien był rzucić się do przycisku, którym kończy się czyjeś podejście. On tymczasem… zapomniał, że ma go nacisnąć. I tyle było z szansy na zwycięstwo.
W 2011 roku zapomniał za to, jak ma się zachowywać. Nie chciał zapłacić za przejazd taksówką. Nie chciał tak bardzo, że rozwalił okno samochodu i niemal pobił się z kierowcą. Gdy został aresztowany, groził policjantom. Szybko wyleciał za to z pracy trenera. W lutym 2012 roku dostał po 90 dni za każdy z dwóch zarzutów, łącznie niecałe pół roku więzienia, ale w zawieszeniu. Musiał też chodzić na spotkania terapeutyczne, związane z nadużywaniem alkoholu.
W tym czasie próbował jeszcze wrócić do rywalizacji na igrzyska w Londynie. Z pomysłu ostatecznie – podobnie jak w 2008 roku – się wycofał. Jego ciało nie dawało już sobie rady (choć dało z oknem w taksówce, a to też jakieś osiągnięcie). W swym olimpijskim dorobku ma więc trzy medale z Aten. Jest też mistrzem, choć pewien niesmak związany z tamtym złotem pozostał do dziś.
- Věra Čáslavská
Igrzyska olimpijskie w 1968 roku były jedną z najbardziej upolitycznionych imprez sportowych w historii. Niektóre obrazy nawet po latach robią ogromne wrażenie. Tommie Smith i John Carlos po medalach na 200 metrów stali na podium z zaciśniętymi w górze pięściami, upominając się o prawa czarnoskórych rodaków. George Foreman z kolei z uśmiechem beztrosko machał flagą, za co nazywano go w domu pogardliwie “wujkiem Tomem”. Jedno jest pewne – oba te gesty w jakimś sensie podzieliły Amerykę.
Największym echem odbił się jednak cichy protest drobnej gimnastyczki, która pod względem sportowym zaliczyła właśnie najlepsze igrzyska w karierze. Długo nie było jednak pewne, czy Vera Caslavska w ogóle do Meksyku poleci. Krajowe władze niechętnie patrzyły na polityczne zaangażowanie zawodniczki, wspierającej opozycję i kibicującej Praskiej Wiośnie. Gdy członkowie Układu Warszawskiego dokonali zbrojnej interwencji na Czechosłowacji, Čáslavská zaszyła się na Morawach i trenowała w ciszy.
Podczas igrzysk błysnęła wielką formą. Cztery lata wcześniej z Tokio przywiozła trzy złote medale i jeden srebrny. Tym razem dorzuciła do kolekcji cztery najcenniejsze krążki i dwa razy stawała na drugim stopniu podium. Jedno ze zwycięstw smakowało jednak wyjątkowo gorzko. Pierwotnie ogłoszono, że Čáslavská wygrała ćwiczenia na podłodze. Jak u Hamma jednak – sędziowie nieco zawalili sprawę. Po ponownym przeliczeniu punktów nieoczekiwanie okazało się, że tyle samo zebrała także… Larisa Petrik ze Związku Radzieckiego.
Obie musiały stanąć obok siebie na najwyższym stopniu podium i wysłuchać dwóch hymnów. Słysząc hymn najeźdźcy, Vera demonstracyjnie opuściła głowę. – Gratuluję ci świetnego występu, ale nie tego, co twój kraj zrobił w moim – powiedziała po chwili rywalce. W Meksyku była uwielbiana – przy okazji wyjazdu na igrzyska wzięła tam nawet ślub i podbiła serca miejscowej publiki.
Po powrocie do domu stała się jednak persona non grata. Ukarano ją między innymi zakazem zagranicznych wyjazdów. Nie mogła się dzielić doświadczeniem choćby w roli trenerki. Wszystko zmieniło się po 1989 roku. Věra Čáslavská przez kilka lat przewodniczyła Czeskiemu Komitetowi Olimpijskiemu, ale cieniem na jej życiu położyła się rodzinna tragedia. Po bójce w barze zmarł jej były mąż Josef Odložil (wicemistrz olimpijski z Tokio ’64 na 1500 m). Sprawcą pobicia był 19-letni… syn pary.
- Yao Ming
Na igrzyskach był trzy razy. W 2004 roku był nawet chorążym reprezentacji Chin, realizując marzenie z dzieciństwa. W wieku szkolnym nic jednak nie zapowiadało, że zostanie jedną z najbardziej znanych gwiazd koszykówki XXI wieku. Podczas szkolnych zajęć był wybierany przeważnie na samym końcu. – We wszystkich elementach gry byłem po prostu przeciętny – zdradził po latach Yao.
Miał jednak coś, co wyróżniało go na tle rówieśników – niezwykłe jak na Azję warunki fizyczne. Już jako noworodek ważył 5 kilogramów – prawie dwa razy tyle co przeciętne dziecko rodzące się w Chinach. Ostatecznie dobił do kosmicznych 229 centymetrów wzrostu. Koszykówkę miał w genach, bo wcześniej z sukcesami uprawiali ją jego rodzice. W 2002 roku trafił do NBA, gdzie z pierwszym numerem wybrali go działacze Houston Rockets. Historia stała się faktem – nigdy wcześniej “jedynką” nie został zawodnik bez doświadczenia w akademickiej koszykówce.
– Fenomen socjologiczny! Ileż rzeczy można było mu przypisać podczas tej kariery! – pamiętne słowa klasyka w jakimś sensie pasują też do losów Minga. Przede wszystkim zapisał nowy rozdział w historii NBA, otwierając dla ligi ogromny rynek. Brak wielkich sukcesów sportowych nigdy nie był wielką przeszkodą. Yao uczył tolerancji Shaquille’a O’Neilla i inne gwiazdy, które długo traktowały go w kategoriach egzotycznej ciekawostki.
Na igrzyskach najlepiej poszło mu w drugiej i trzeciej próbie. W 2004 roku dzięki jego heroicznym popisom Chińczycy dotarli do ćwierćfinału. Cztery lata później udział Minga wisiał na włosku do ostatniej chwili. Cudownie postawiony na nogi błyszczał przed własną publicznością, znów prowadząc zespół do ćwierćfinału, gdzie po raz kolejny lepsi okazali się wracający z nocnej wycieczki Litwini.
Podczas ceremonii zamknięcia igrzysk Yao sprawdził się w innym konkursie – przyjął wyzwanie rzucone przez Geoffa Kabusha, kanadyjskiego kolarza górskiego. W czym mogli rywalizować przedstawiciele tak różnych dyscyplin? Oczywiście w zerowaniu piwa na czas! Werdykt? Nie znamy się, ale wygląda na to, że było blisko remisu…
- Duke Kahanamoku
Jeden z najwybitniejszych sportowców w historii Hawajów. Bądźmy szczerzy – jeśli wychowujesz się w takim miejscu, to liczba dyscyplin, w których możesz się specjalizować, jest mocno ograniczona. Duke Paoa Kahinu Mokoe Hulikohola Kahanamoku (poważnie – tak miał w dowodzie!) od małego czuł się w wodzie jak ryba. Nie tylko świetnie pływał, ale dobrze radził sobie także z deską. Dziś jest zresztą uznawany za jednego z protoplastów surfingu. Choć pierwszym sportem, w którym rywalizował była… piłka nożna.
Olimpijską kartę zaczął pisać w 1912 roku w Sztokholmie. Do amerykańskiej kadry dostał się jednak w niecodziennych okolicznościach. Podczas lokalnych zawodów popłynął tak szybko, że nikt z działaczy nie dał wiary w rekordowy wynik. Dopiero kiedy sprawdził się z innymi sportowcami, potwierdzono jego wyjątkowy talent. Ze Szwecji wrócił ze złotem na 100 metrów stylem dowolnym i ze srebrem w sztafecie. W międzyczasie zaczął się realizować także w gronie… masonów.
Amerykański dziennikarz Edgar Forrest Wolfe napisał o nim, że „zaczął swoją karierę jako jeden z brązowych, nagich dzieciaków z Honolulu, który pływał przez wody zatoki pełnej rekinów, w poszukiwaniu srebrnych monet wrzuconych do oceanu z doków”. Mamy jednak podejrzenia, że to nie do końca tak było. Kahanamoku po prostu pływał dla przyjemności, bo wodę – żyjąc na Hawajach – miał wszędzie wokół.
W kolejnych latach Duke zaczął zwiedzać świat. Kluczowa była zwłaszcza podróż do Australii. W 1914 roku zabrał tam deskę domowej roboty (dziś jest do znalezienia w lokalnym muzeum) i pokazał miejscowym nowy rodzaj rozrywki. W 1918 roku pokazowymi występami w 30 różnych miastach zbierał pieniądze na działania wojenne. Jak wyglądały te pokazy? Tak, że po prostu pływał. A ludzie i tak to kupowali. Tak wielka była jego popularność. Po wojnie Duke zdobywał medale igrzysk w Antwerpii (1920) i Paryżu (1924), a w międzyczasie zagrał w 28 filmach w Hollywood.
Spokojną przystań znalazł na moment w Kalifornii, gdzie w 1925 roku zrobił coś bez precedensu. Nieopodal przystani morskiej wysokiej fali przewrócił się kuter rybacki. Kahanamoku ruszył z akcją ratunkową na desce surfingowej. Uratował ośmiu z 29 rybaków, czterem innym pomogli inni surferzy. Szef policji w Newport nazwał jego wyczyny “nadludzkimi”. Niedługo potem deski stały się ważnym elementem pracy ratowników. W wieku 42 lat pojechał jeszcze na igrzyska do Los Angeles i zgarnął brąz razem z kadrą USA w… piłce wodnej.
W swoim życiu bywał też szeryfem w Honolulu (wybrany trzynaście razy z rzędu) i ambasadorem Hawajów. Oficjalnie gościły go igrzyska w Rzymie i Tokio. Zmarł na atak serca w 1968 roku i miał piękny pogrzeb na morzu. Pamięć o jego dokonaniach żyje do dziś.
- Humberto Mariles
W 1948 roku ten meksykański jeździec (na koniu Arete) zdobył w Londynie trzy medale, z czego aż dwa złote. Duet z miejsca zyskał rangę bohaterów w ojczyźnie, choć niewiele brakowało, by Mariles w ogóle na igrzyska nie wyruszył. Olimpijski start był jego marzeniem – już w 1936 roku był blisko, ale do Berlina pojechał tylko w roli obserwatora. Przy kolejnej okazji był zdeterminowany do tego stopnia, że… zignorował zakaz ze strony prezydenta Meksyku!
Dlaczego głowa państwa nie chciała wypuścić kilku żołnierzy z końmi? Powiedzmy, że ze względów wizerunkowych, bo koń Marilesa nie widział na jedno oko, a kilka innych było na co dzień wykorzystywanych do ciągnięcia zaprzęgów. Uparty pułkownik postawił jednak na swoim i zarządził ucieczkę do Teksasu, skąd drogą morską garstka buntowników dotarła do Rzymu. Na miejscu czekał wściekły ambasador, który był gotów odesłać bandę z powrotem przed oblicze sądu wojskowego. Grupa zdołała jednak wybłagać jedną szansę – start w międzynarodowych zawodach w Rzymie, które były jednym z ostatnich przedolimpijskich testów.
Meksykanie zgarnęli pełną pulę, a władze momentalnie zaczęły na nich patrzeć nieco przychylniejszym okiem. Sukcesy w Londynie trafiły na podatny grunt, a po wszystkim pułkownik odebrał telefon od prezydenta Miguela Alemana. Jeździec cały czas obawiał się procesu, ale rozmowa toczyła się już na innych warunkach. Humberto był już bohaterem narodowym, takiego po prostu nie można było postawić przed sądem.
Przed oblicze wymiaru sprawiedliwości trafił ostatecznie w 1964 roku za… zastrzelenie człowieka, który zaatakował go po kolizji drogowej. Został skazany na 25 lat więzienia, ale po pięciu latach ułaskawił go prezydent. W 1972 roku Mariles znów podpadł – w Paryżu przyłapano go na przemycie heroiny. Sprawa wydawała się dziwna, ale oskarżony nie doczekał procesu. Zginął w niejasnych okolicznościach w areszcie – podejrzewa się, że został otruty. W Meksyku wciąż jest bohaterem.
34. Dawn Fraser
Na igrzyskach była trzy razy i przywiozła aż osiem medali, ale najwięcej nawywijała podczas zawodów w Tokio w 1964 roku. Będziemy jednak szczerzy – same pływackie popisy nie dałyby jej miejsca w tym rankingu. Dawn od zawsze słynęła z tego, że nie gryzie się w język. Do Japonii leciała po rodzinnej tragedii – w wypadku zginęła jej matka, a sama Fraser doznała niegroźnych urazów.
Na miejscu okazało się, że zawodniczka nie zamierza zakładać nowych strojów z wizerunkiem sponsora, które dostała jej reprezentacja. Dlaczego? Twierdziła, że są niewygodne i lepiej czuje się w starych. W ogóle miała też kłopot z tym, by usiedzieć dłużej w jednym miejscu. Któregoś popołudnia – już po sportowych sukcesach – poszła nagrywać krótki film edukacyjny dla australijskiej młodzieży z kilkoma członkami reprezentacji. Po skończonych zdjęciach wszyscy chcieli oblać sukces hokeistów na trawie, którzy właśnie zdobyli historyczny brąz.
To właśnie podczas zakrapianego spotkania jeden z zawodników rzucił szalony pomysł – a może by tak zerwać olimpijską flagę z jednego ze słupów? Według relacji to Fraser miała tego dokonać, ale na pewno nie dałaby rady zrobić tego sama. Zawodniczka po latach przyznała, że brała udział w zorganizowanej akcji, ale flagę zerwał jeden z hokeistów. Japońska policja zareagowała błyskawicznie, pałując łobuzerską grupę, która zaczęła chować się po krzakach.
Dawn była jedyną osobą, którą złapano, a w dodatku tak się złożyło, że miała przy sobie flagę. Policjanci nie wierzyli, że mają przed sobą słynną olimpijkę, która kilka dni wcześniej zdobyła złoty medal. Zawodniczka oczywiście nie miała przy sobie dowodu i do odkręcenia sprawy potrzebowała pomocy działaczy, z którymi miała przecież kosę. Ostatecznie sprawa doczekała się niezwykłego epilogu. Japończycy po wszystkimi… wręczyli Fraser skradzioną flagę, którą ta wiele lat później sprzedała na charytatywnej aukcji. Po powrocie do domu czekała na nią jednak sroga kara – 10-letni zakaz startów. Ostatecznie uchylono go po czterech, ale Fraser nie zdążyła już wybrać się na kolejne igrzyska.
- Marian Kasprzyk
Trudno w to dziś uwierzyć, ale kiedyś regularnie mogliśmy liczyć na medale olimpijskie w pięściarstwie. Nasza polska szkoła boksu, pod dowództwem Papy Stamma, miała się wręcz znakomicie. Jednym z jej najlepszych przedstawicieli był właśnie Marian Kasprzyk, złoty medalista olimpijski z Tokio. Choć mało brakowało, by jako dzieciak wybrał piłkę nożną. Bili się o niego bowiem trenerzy z dwóch sekcji – bokserskiej i futbolowej. No, nie dosłownie, bo wtedy ten pierwszy zapewne wygrałby bez trudu.
W końcu postawił na boks. Szybko wszedł między liny. Zaliczył dwa treningi i od razu posłano go na pierwszą walkę. Wygrał. To jednak przesadnie nie dziwi. Już jako niemowlak był nieźle zahartowany – wraz z matką wyruszył do ojca, wywiezionego na roboty do Niemiec. Tyle tylko, że małych dzieci w takich sytuacjach wozić ze sobą nie było wolno. Co więc zrobiono? Przyszłego mistrza olimpijskiego schowano w walizce. Obawy były dwie: że zacznie płakać i że któryś z Niemców przebije walizkę bagnetem. Nie zdarzyło się ani jedno.
Marian Kasprzyk: od zera do bohatera – z dożywotniej dyskwalifikacji po złoto w Tokio
Po wygranej pierwszej walce szybko stał się jednym z najlepszych w Polsce. Papa Stamm wziął go nawet ze sobą na igrzyska do Rzymu, choć Kasprzyk… przegrał walkę z Jerzym Kulejem, która teoretycznie miała decydować o tym, kto się tam pojawi. Znakomity trener miał jednak na to swoje wytłumaczenie: – Marian to turniejowiec, w Rzymie wszystkich poprzewraca – mówił zainteresowanym i samemu Kasprzykowi.
Prawie wyszło. Prawie, bo w ćwierćfinale swoje zwycięstwo Kasprzyk okupił sporym krwiakiem i mimo że doktor Jerzy Moskwa pędził z nim samochodem do wioski olimpijskiej, to pokonała ich… odległość. Zanim dojechali, zrobił się skrzep, całe oko było przysłonięte i nie dało się już tego naprawić wystarczająco szybko. Kasprzyk płakał, był na siebie wściekły, wymyślał sobie, że nie rozwalił krwiaka już schodząc z ringu, żeby krew mogła zejść. Ale wyszło, jak wyszło. Mimo wszystko wracał z medalem. Brązowym, ale jednak.
A poza tym za cztery lata miały być kolejne igrzyska, kolejna szansa na złoto, prawda? Tak, ale… nie do końca. W 1961 roku wlepiono mu bowiem dożywotnią dyskwalifikację z uprawiania sportu. Wszystko przez sytuację, z której skorzystałby pewnie niejeden reżyser, tworzący komedię omyłek. Bo było to tak: gdy Kasprzyk wchodził do baru, popchnął go wychodzący z niego człowiek. Bokser przeprosił, ale nic to nie dało. No i się zaczęło.
– On na to: co ty, gówniarzu! Ja odchodzę, on za mną i uderzył mnie w twarz. Rozciął mi wargę. Drugi raz już nie trafił. Stało się tak, jak się stało. Ich było trzech. Jeden leży, drugi leży… – mówił nam kiedyś w wywiadzie. Sprawa pewnie rozeszłaby się po kościach i jakoś udałoby się ją załagodzić (Papa Stamm potrafił działać cuda), gdyby nie to, że pobitym był milicjant. I co że wypity? I co że w cywilu? No nic. Wyrzucono go co prawda z pracy, ale to Kasprzykowi oberwało się bardziej. Trafił do więzienia w Katowicach, odsiedział kilka miesięcy. Podobno często prowokowali go współwięźniowie, którzy chcieli przetestować, czy faktycznie potrafi wyprowadzić nokautujący cios. Na ich szczęście nie spróbował.
Kiedy wyszedł, sport nie był już dla niego. Przez dwa lata w ogóle nie boksował. Aż tu nagle przyszło do niego powołanie do kadry olimpijskiej. Stamm nigdy bowiem nie przestał o niego walczyć i wreszcie tę walkę wygrał. A Marian, jak dostał szansę, tak postanowił jej nie zmarnować. Kwalifikacje olimpijskie? Odhaczone, choć… znów przegrał teoretycznie decydującą walkę. Ale do Tokio pojechał. A tam był już znakomity. Bez większego trudu dotarł do finału. I dopiero w nim miał problem.
– Pierwsza runda walki, robię zwód, biję prawym sierpowym. Aż mi świeczki stanęły w oczach, ręka poszła, złamałem kciuk. Po pierwszej rundzie mówię o tym do trenera, ale do niego nie dochodzi. To był szalony dzień, trener Stamm był w ogromnych emocjach, cieszył się, denerwował. Dopiero po drugiej rundzie do niego doszło, że mam złamany palec. Mówię: rękę złamałem. Gdzie?! Złapał mnie za przegub. Nie, nie, kciuk. To co, poddać cię? Nie, jedziemy dalej! Tu dobrze widać relację trenera z zawodnikiem. Krótka piłka: poddać cię? Nie, jedziemy dalej. Dziś trener musiałby rozmawiać, przekonywać, że szkoda poddać, ale z drugiej strony może głupio rozbijać rękę i tak dalej. U nas było krótko: poddać, czy nie. Mówię: ile dam radę, tyle będę boksował. Wygrałem 4:1 – wspominał w wywiadzie na naszej stronie.
Miał więc swoje upragnione złoto. Po kolejny, trzeci medal, ruszył na igrzyska do Meksyku. Przegrał tam jednak w pierwszej rundzie, w dużej mierze przez… spodenki. Te rozwaliły się, trzeba było czekać na nowe i nie było wiadomo, czy zostaną dostarczone w regulaminowym czasie. Zostały, ale Kasprzyk po prostu nie był sobą. Cóż, przynajmniej wiemy, skąd po latach inspirację do swoich problemów na boisku czerpał Marcin Wasilewski.
32. Nathan Baggaley
Pisaliśmy, że odpuszczamy sobie sprawy dopingowe i… w sumie tak jest. Choć u Nathana wszystko, co złe, rozpoczęło się właśnie od tego. Australijczyk osiągnął jednak coś więcej – został podręcznikowym przykładem, jak kilkoma złymi decyzjami spieprzyć sobie nie tylko karierę, ale całe życie. Serio, gdyby ktoś chciał nakręcić film o tym, jak można kompletnie się stoczyć, śmiało mógłby inspirować się jego historią.
A ta przecież zaczęła się świetnie. Miała 22 lata, gdy zadebiutował na międzynarodowej scenie kajakarskiej. Jeszcze w dwuosobowym kajaku, ale wkrótce przerzucił się na jedynkę. I to była najlepsza decyzja w jego życiu (w przeciwieństwie do tych, które podejmował później). O ile w Sydney, na własnej ziemi, jeszcze mu się nie powiodło, o tyle od 2002 roku rozpoczął się jego złoty okres. Trzy razy z rzędu zostawał mistrzem świata, a w przerwie od tego zgarnął też dwa olimpijskie srebra (w jedynce i, zaliczając powrót do przeszłości, dwuosobowym kajaku). Nic dziwnego, że w Australii fani oszaleli na jego punkcie.
Dziś pewnie byłby gwiazdą. Wiecie, może nie Adamem Małyszem Australii, ale chociaż takim Robertem Korzeniowskim. Czyli gościem, którego nazwisko w jego ojczyźnie kojarzą wszyscy i zdają sobie sprawę, że osiągał spore sukcesy. Ale już miesiąc po trzecim tytule mistrza świata, w jego organizmie wykryto niedozwolone substancje. Złotego medalu mu nie odebrano, ale zawieszono na dwa lata. Tłumaczyć próbował się tym, że wypił sok pomarańczowy brata, nasączony sterydami. W rankingu najlepszych dopingowych wymówek ustawiamy ją gdzieś pomiędzy obwinianiem zapiekanki z gołębi, a wchłoniętym jeszcze w brzuchu matki bratem bliźniakiem. I nie, żadnego z tych tłumaczeń nie wymyśliliśmy na poczekaniu. Pewnie nawet nie bylibyśmy w stanie.
W sok pomarańczowy nie uwierzyli więc – niesamowite, nie? – oficjele. Ale kariera Nathana nie była jeszcze skończona. Sam mówił, że “po dziesięciu latach rywalizacji chętnie skorzysta z takiego odpoczynku”. Planował powrót na igrzyska w Pekinie i odgrażał się, że powalczy tam o medal. Kto wie, może by i tak było, gdyby tylko miał w głowie choć dwie szare komórki.
Na początku 2007 roku policja zatrzymała Baggaleya wraz z kumplem. W jego samochodzie znaleźli marihuanę, gotówkę i 762 tabletki ekstazy. Ups, wpadka. Wymiar sprawiedliwości okazał się jednak pobłażliwy i Nathan nadal śmigał na wolności. W lipcu tego samego roku Australijczyk podbił stawkę – aresztowano go za kradzież… deski do surfowania, należącej do jednego z ratowników wodnych. Udało mu się nie wpaść przez całe dwie godziny. Dostał wyrok w zawieszeniu (na sześć miesięcy) i 70 dolarów kosztów sądowych do opłacenia.
Uwaga, konkurs. Zgadnijcie czy Nathan Baggaley wytrzymał sześć miesięcy w dobrym sprawowaniu. Nagród nie przewidziano, bo pytanie jest łatwe. To co, odpowiadamy razem?
Oczywiście, że nie. W listopadzie 2007 roku aresztowano go za produkcję i rozprowadzanie ekstazy. Zatrzymano go wówczas wraz z bratem – tak, tym od soku. Ale dobra, to i tak nic. Bo Baggaley ewidentnie opierał się resocjalizacji, nie potrafił też wygrać z uzależnieniami. W lutym 2009 przyznał się do wytworzenia 1509 tabletek MDMA oraz do rozprowadzania narkotyku. No i wreszcie go skazano. Jego bratu, który z kolei miał na koncie ponad 13 tysięcy tabletek, wlepiono dziewięcioletni wyrok.
A teraz zastanówcie się – co mógł zrobić gość z wyrokiem za produkcję i rozprowadzanie narkotyków, gdy już trafił do więzienia? Tak, zostać złapanym z zakazaną substancją w tymże więzieniu. U Nathana znaleziono wówczas sterydy. Przeniesiono go wtedy do innego więzienia. Wyszedł w 2011 roku. I naprawdę chcielibyśmy w tym momencie napisać, że “tyle go tam widziano”. Sęk w tym, że… no nie. Zatrzymano go dwa lata później za import narkotyków oraz produkcję innych tabletek. Oczywiście wraz z bratem. Najlepsze było tu ich tłumaczenie. Widać było bowiem, że ewidentnie nie mieli już pomysłów. Co więc powiedzieli?
“Myśleliśmy, że są legalne”.
Ku zaskoczeniu wszystkich tłumaczenie nie pomogło i Nathan ponownie trafił do więzienia. Jedynym, co zrobił dobrze, było przyznanie się do winy i tłumaczenie, że to wszystko przez to, że brat potrzebował szybko zarobić i obaj byli zdesperowani. Dostał dzięki temu krótszy wyrok. Żeby było śmieszniej, obaj bracia nie mieli większego pojęcia o tym, jak wytwarzać ten konkretny środek. Zatem tabletki, które stworzyli… nie miały tak naprawdę żadnej wartości. Sędzia mówił wówczas, że “ma nadzieję, że Baggaley, który ma małe dziecko i mentalność sportowca, zdoła odmienić swoje życie”.
Nie zdołał. Po raz ostatni media informowały o nim na początku tego roku, gdy odrzucano jego wniosek o zwolnienie z aresztu. Trafił tam po raz kolejny po długim śledztwie, rozpoczętym od tego, jak to jego brat ze wspólnikiem, wyrzucił do morza przemycany przez siebie ładunek. Była nim kokaina warta 200 milionów dolarów. Nathan miał kupić bratu łódź i wiedzieć o całym planie.
Coś nam więc mówi, że Baggaley szybko z więzienia nie wyjdzie. A nawet jeśli – prawdopodobnie w niedługim czasie tam powróci.
- Johnny Weissmuller
Pływać zaczął rekreacyjnie, gdy miał dziewięć lat. Zachorował wtedy na polio i lekarz zalecił mu to jako formę terapii. Wkrótce okazało się, że był w tym świetny. Zawodową karierę rozpoczął na początku lat 20. i szybko przyciągnął wzrok trenerów narodowej kadry. Miał sporą szansę, by – w barwach USA – pojechać na igrzyska w 1924 roku. Podobno jednak, mimo że miał zaledwie kilka miesięcy, gdy jego rodzice wyjechali z Europy do Ameryki, nie posiadał obywatelstwa swojej nowej ojczyzny.
Jego matka wymyśliła jednak sposób, by to obejść. W kościelnych papierach dopisano jedno imię, coś wykreślono, coś zmieniono i okazało się, że to Johnny, a nie jego młodszy brat, urodził się już w USA. I załatwione. Weissmuller pojechał na przedolimpijskie testy, zmiótł konkurencję, a potem trafił na igrzyska. Tam też nie było na niego mocnych. Zdobył trzy złote medale w stylu dowolnym i dorzucił brąz w piłce wodnej, idąc w ślady Duke’a Kahanamoku (którego zresztą pokonywał kilkukrotnie). Dwa kolejne dorzucił po czterech latach. Przez całą swą karierę pływacką był niepokonany!
Problemem pięciokrotnego złotego medalisty olimpijskiego stały się jednak pieniądze. Był znany w całych Stanach, rozpoznawany na ulicach, a mimo to mieszkał z matką. Postanowił zacząć zarabiać, odpuścił więc sobie amatorską, olimpijską karierę i ruszył na pokazy po całym kraju. Wkrótce pieniądze zaczęły do niego spływać. To jednak i tak nic w porównaniu do tego, co miał zarobić wkrótce. Wytwórnia filmowa MGM szukała bowiem kogoś, kto mógłby zagrać Tarzana. Nie trzeba było dużo mówić, nie trzeba było być genialnym aktorem, wymagana za to była nienaganna sylwetka i sprawność fizyczna.
Johnny wiedział, że warto spróbować. I rolę otrzymał. Anegdota głosi, że jeden z pracowników wytwórni chciał zmienić mu nazwisko na łatwiejsze do zapamiętania, nie orientując się, że ma przed sobą gościa, którego zna niemal cały kraj. Na szczęście drugi był nieco bardziej ogarnięty i Johnny występował tak, jak na olimpijskich arenach. I tu zaczyna się niezła jazda. Bo na punkcie jego Tarzana wkrótce oszalał cały kraj. Weissmuller grał go w kilkunastu filmach. Pływał, skakał, bujał się, a nawet… ustawiał w szeregu dzikie zwierzęta.
Bo inna anegdota dotyczy z kolei momentu, gdy został mu “przedstawiony” pierwszy szympans, z którym miał współpracować na planie. Trener tegoż powiedział Johnny’emu by ten nie okazywał strachu, bo inaczej zwierzę go zaatakuje. Weissmuller, ubrany jak Tarzan, podszedł do szympansa. Ten pokazał zęby, zaczął na niego warczeć i szykował się do ataku. Co więc zrobił były już wówczas pływak? Wyciągnął nóż, podetknął go szympansowi pod nos, by ten go obwąchał, po czym przywalił mu w bok głowy rękojeścią. Po tym wszystkim nóż odłożył, wyciągnął do szympansa rękę, a ten raz jeszcze odsłonił zęby. Trwało to jednak tylko chwilę, po której chwycił rękę Johnny’ego, podskoczył do niego i zaczął go ściskać. Od tamtej pory towarzyszył mu na planie wszędzie, gdzie tylko Weissmuller by nie poszedł, jak dobrze wyszkolony pies.
Ikoniczny stał się krzyk Johnny’ego – ten, który do dziś jest znakiem rozpoznawczym Tarzana. Tak naprawdę było to wydłużone i zmodyfikowane jodłowanie, którego nauczył się ponoć za młodu. Na jego życzenie grano go na jego pogrzebie, gdy zsuwano trumnę do grobu. Zresztą gdyby nie ten krzyk, całkiem możliwe, że zmarłby dużo wcześniej. Przebywał bowiem na Kubie w czasie tamtejszej rewolucji. Grał w golfa, gdy – wraz z przyjaciółmi – został otoczony przez żołnierzy. Przekalkulował sprawę szybko i, nie widząc innej opcji, wydał z siebie właśnie ten krzyk. Żołnierze rozpoznali go i… zaczęli oklaskiwać, podniecenie spotkaniem z gwiazdą. Po tym odeskortowali go do bezpiecznego miejsca. Za usługę zażyczyli sobie sto dolarów.
Johnny i jego Tarzan (a potem inna postać, Jungle Boy, którą też wielokrotnie grał) stał się taką ikoną, że w 1967 roku pojawił się na okładce albumu “Sgt Pepper’s Lonely Hearts Club Band” Beatlesów. Kiedy zmarł, w 1984 roku, był jedną z niewielu osób, których dokonania przybliżano w krajach za żelazną kurtyną – nawet w ZSRR czy Chinach. Warto tu napomknąć, że – podobnie jak Duke – i on miał na koncie zasługi wręcz bohaterskie. Kilkukrotnie zdarzyło mu się ratować innych ludzi. Najbardziej znanym z przypadków jest zapewne ten, gdy wyciągnął z wody 11 osób poszkodowanych w wypadku łodzi na Jeziorze Michigan.
Gorzej wiodło mu się w życiu prywatnym. Był pięciokrotnie żonaty. Czterokrotnie brał rozwód. Z jedną z żon nieustannie się bił, ale to jemu bardziej się obrywało, często był poważnie pokiereszowany. Odszedł od niej jednak dopiero, gdy ta zabiła jego psa (on w odwecie pozbył się jej papugi, która nazywała go imieniem… jej byłego faceta). Miał trójkę dzieci, ale raczej o nich nie mówił, podobno nigdy nie pozbierał się po śmierci córki, która zasnęła za kierownicą. Zginęła ona i jej nienarodzone dziecko. Pieniądze, które zarobił na aktorstwie, roztrwonił na nieudanych biznesach, stał się bankrutem. Równocześnie jednak wciąż był znany, w 1970 roku spotkał się nawet z królową Elżbietą. Zresztą przedstawiany był oficjelom z całego świata.
Bo kto nie chciałby znać Tarzana?
KACPER BARTOSIAK I SEBASTIAN WARZECHA
Fotografie Yao Minga i Mariana Kasprzyka – Newspix.pl.
Fotografia koni – geograph.org.uk.