Igrzyska pełne są barwnych postaci i historii. Wybraliśmy najlepsze (30-21)

Igrzyska pełne są barwnych postaci i historii. Wybraliśmy najlepsze (30-21)

Mistrzyni, która nie wiedziała, że nią jest. Pływak, który… ledwo pływał. Dobry przyjaciel dyktatora. Burdel w wiosce olimpijskiej. Najbardziej absurdalne sposoby na pozbycie się już zdobytych medali. Przybywamy do was z drugą częścią rankingu najlepszych historii i najbardziej barwnych postaci w dziejach igrzysk olimpijskich. Zaczniemy i skończymy jednak w dokładnie ten sam sposób – obelżywym gestem. Gotowi?

  1. Michael Conlan

Kontrowersje związane z postawą sędziów podczas olimpijskich turniejów w boksie to sprawa stara jak same igrzyska. Można zaryzykować teorię, że jeszcze nie urodził się taki pięściarz, którego nie można by w odpowiednich okolicznościach przekręcić. Tylko na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat obrywali najlepsi w historii – genialny Roy Jones junior (jeden z sędziów mówił po jego finałowej walce, że przyznał zwycięstwo rywalowi, bo “chciał, żeby reprezentant gospodarzy miał choć punkt, tak było mu szkoda lania, jakie zebrał” – wyszło, że Koreańczyk wygrał 3:2), Evander Holyfield czy Riddick Bowe. A przecież podczas igrzysk ostatnią porażkę w karierze zaliczył też w mocno dyskusyjnych okolicznościach sam Floyd Mayweather…

Co zrobić w obliczu jawnej ringowej niesprawiedliwości? Większość pięściarzy do końca zachowuje klasę. Jones robił dobrą minę do złej gry, a potem w szatni szczerze zapytał rywala, czy ten czuje się zwycięzcą. Gdy usłyszał odpowiedź odmowną, uznał temat za zamknięty, choć decyzja sędziów zakrawała na absurd o czysto korupcyjnym podłożu. Holyfield został zdyskwalifikowany w półfinale. Nikt nie wiedział, o co chodzi sędziemu, ale późniejszy złoty medalista dobrze znał realia i zaprosił Amerykanina na najwyższy stopień podium. Bowe przedwczesne TKO z Lennoksem Lewisem przyjął ciężko – zadra w sercu okazała się na tyle głęboka, że na zawodowstwie nie zdecydował się na rewanż z pogromcą.

Na tle długiej historii dyskusyjnych zachowań ze strony sędziów gest Michaela Conlana ma więc znaczenie wybitnie symboliczne. Tak naprawdę Irlandczyk nie musiał czekać na igrzyska w Rio – już w 2012 roku zdobył brąz IO. Napędzało go jednak marzenie o złocie, dlatego postanowił dłużej zostać na amatorstwie. W Brazylii w pierwszej walce wygrał łatwo, a w ćwierćfinale los zetknął go z Rosjaninem Władimirem Nikitinem. To nie była trudna do punktowania walka – nie dało się nie dać wygranej Conlanowi. Sędziowie znaleźli jednak sposób, by przepchnąć do finału Rosjanina i nie był to jedyny w tym turnieju przypadek, gdy reprezentant tego kraju dostał fory. “Pokonany” tym razem nie zszedł pokornie do szatni – zamiast tego pokazał środkowy palec każdemu z sędziów, a potem zrównał z ziemią nadzorujące turniej Międzynarodowe Stowarzyszenie Boksu Amatorskiego (AIBA).

– AIBA to pierdoleni oszuści. Nigdy więcej dla nich nie zaboksuję. To oszukańcze dziwki, które wszystkich opłacają… Mam dupie to, że przeklinam teraz w telewizji. Właśnie skończyło się moje marzenie o olimpijskim złocie, zostało dosłownie zmasakrowane. Przede mną długa kariera, a oszuści pozostaną oszustami. Amatorski boks śmierdzi do samych korzeni – grzmiał Conlan. Wkrótce miarka wreszcie się przebrała – Międzynarodowy Komitet Olimpijski (MKOl) po raz pierwszy w historii odebrał organizacji prawo do zarządzania turniejem.

Sam Conlan na obecność w rankingu zasłużył z jeszcze jednego względu – w 2016 roku podczas igrzysk został przyłapany także na… obstawianiu wyników bokserskiego turnieju. Skończyło się na pogrożeniu palcem – chyba głównie dlatego, że Irlandczyk myślami był już przy ringach zawodowych. Ostatecznie podpisał kontrakt z Bobem Arumem i już podczas pierwszej wspólnej konferencji środkowy palec był motywem przewodnim. W grudniu 2019 roku pięściarz znów spotkał się z Nikitinem. Po raz kolejny wygrał dość pewnie, ale na szczęście tym razem potwierdzili to również sędziowie.

  1. Ri Ho-Jun

Olimpijska historia Korei Północnej na letnich igrzyskach rozpoczęła się dopiero w 1972 roku i na ten moment zamyka się na 56 medalach. Sportowi bohaterowie nie mogą narzekać na traktowanie – często dostają od władzy nowe samochody i apartamenty, a nierzadko na ich cześć wyprawianie są nawet parady. Gorzej mają ci, którzy w kluczowych momentach zawodzą – zdarzało się, że kończyli nawet w łagrach, a potem musieli się ratować ucieczką z ojczyzny.

Ri Ho-Jun pewnie nigdy nie brał tego pod uwagę. W Monachium zdobył pierwsze w historii kraju złoto igrzysk, triumfując w strzelaniu z karabinu małokalibrowego leżąc na dystansie 50 metrów. Nie brzmi to specjalnie sexy? Kim Dzong-Il na pewno by się z tym nie zgodził! Medalista został w kolejnych latach jednym z jego współpracowników i płazem uszły mu nawet kolejne niezbyt udane olimpijskie starty. Syn dyktatora zapałał miłością do broni po wojskowym szkoleniu – spodobało mu się to wszystko do tego stopnia, że kazał zbudować dla siebie prywatną strzelnicę, do której długo wstęp poza nim miał tylko Ho-Jun. W kolejnych latach olimpijski strzelec został najbliższym ochroniarzem Kima i jego zaufanym powiernikiem.

Pewnie te osiągnięcia same w sobie dałyby Koreańczykowi miejsce w naszym rankingu, ale jego ogólne notowania podbijają słowa wypowiedziane jeszcze w Monachium. Lata siedemdziesiąte stały pod znakiem “zimnej wojny” i od polityki nie dało się uciec. Nawet odpowiadając na najbardziej banalne pytania. – Przy każdym strzale celowałem w serca naszych wrogów – odparł 25-letni wówczas Ri na pytanie o przepis na sportowy sukces. Krajowa federacja szybko przeprosiła za te słowa, ale – jak w znanym dowcipie – niesmak pozostał…

  1. Margaret Abbott

Urodziła się w Kalkucie w Indiach, była Amerykanką, a złoto igrzysk olimpijskich zdobywała w Paryżu w 1900 roku. Do USA wróciła, gdy jej ojciec zmarł, kiedy jeszcze była dzieckiem. Jej matka była pisarką, pracowała też w “The Chicago Herald”. I to właśnie przez tę pracę młoda Margaret trafiła na golfa, w którego zaczęła namiętnie grać, wygrywając nawet kilka lokalnych zawodów. W 1899 roku i ona, i jej matka, opuściły jednak Illinois i sprowadziły się do Paryża, by studiować sztukę z Rodinem czy Degasem, uznanymi artystami.

Rok po tym, jak przyjechały do Paryża, zawitały tam też igrzyska olimpijskie. Prawdopodobnie najgorsze w dziejach. Dla Francuzów stały się one tylko dodatkiem do wystawy światowej. Rozciągnięto je na sześć miesięcy, dodano konkurencje, które były kompletnie absurdalne (przeciąganie liny, puszczanie latawców czy wyścig gołębi to tylko kilka z przykładów) i spieprzono prawdopodobnie wszystko w organizacji, co tylko spieprzyć się dało.

Serio, te igrzyska były zorganizowane na tyle źle, że wiele osób nawet nie wiedziało, że w nich rywalizuje, dowiadując się o tym po fakcie. Jedną z nich była Margaret Abbott. Jej występ był w pewnym sensie historyczny. Jeśli igrzyska w Paryżu niosły za sobą coś dobrego, to fakt, że pozwolono wystąpić na nich kobietom. Dokładnie 22. Rywalizowały w pięciu dyscyplinach: tenisie, żeglarstwie, krokiecie, jeździectwie i golfie. To ten ostatni jest, z naszego punktu widzenia, najistotniejszy.

Margaret stanęła do rywalizacji w turnieju, którego ani razu nie określono mianem “olimpijskiego”, choć takim był. Oficjalnie nazywano go “międzynarodowym”. Swoją drogą Abbott nie była nawet członkinią amerykańskiej ekipy, ot, po prostu znajdowała się akurat w Paryżu i dołączyła do zawodów. Kobiety grały wtedy na dziewięciu dołkach, Margaret wygrała bez trudu. Jak mówiła udało jej się to, bo “te paryskie dziewczyny najwyraźniej nie rozumiały natury zawodów ustalonych na ten dzień i przyszły w szpilkach oraz ciasnych sukienkach”. Ona z kolei ubrała się faktycznie do gry. I już to dawało jej przewagę.

Margaret Abbott na polu golfowym. Jak widać – jej strój też odbiegał od dzisiejszych realiów. Fot. Wikimedia

Wygrała więc. Pewnie nawet się z tego ucieszyła i… to tyle. Przez kolejne dwa lata przebywała w Paryżu. Potem wróciła do Stanów, wyszła za mąż, urodziła dzieci, pracowała. Typowe, zupełnie normalne, życie. Zmarła w 1955 roku. Nigdy przez ten czas nie dowiedziała się, że była mistrzynią olimpijską. Tak, dobrze widzicie – nigdy. Jak więc to możliwe, że my o tym wiemy?

Wszystko za sprawą Pauli Welch, profesorki z University of Florida, zaangażowanej w ruch olimpijski. To ona natknęła się na nazwisko Abbott (zresztą napisane źle – Abbot) na plakietce w McArthur Room, w siedzibie Komitetu Olimpijskiego Stanów Zjednoczonych. Plakietka ustawiona była obok tych z nazwiskami innych mistrzów olimpijskich z USA. O Margaret Welch nigdy wcześniej nie słyszała, fakt ten więc mocno ją zaintrygował. I postanowiła, że wypadałoby się czegoś dowiedzieć.

Przez dekadę poświęcała na to swój wolny czas, którego zresztą nie miała dużo. Przekopywała zapiski statystyków, gazety, wspomnienia i mnóstwo innych rzeczy związanych z paryskimi igrzyskami. W końcu odkryła, że Abbott żyła w Chicago. Sięgnęła więc po kolejny stos materiałów, ale już stamtąd. I w końcu ułożyła dość wyraźny obraz tego, kim Margaret była. Swoją drogą wzmianki o wygranych przez nią turniejach pojawiały się w sekcji “towarzyskiej”, a nie “sportowej”. Tam bowiem umieszczano wówczas informację o sporcie uprawianym przez kobiety.

Wreszcie Welch skontaktowała się z synem Margaret, Philipem Dunne’em. Adres uzyskała z Harvardu, gdzie ten niegdyś studiował. To ona powiedziała mu, że jego matka była mistrzynią olimpijską. Może i by wiedział, może wiedziałaby ona, gdyby zwyciężczyni dostała wtedy medal – zamiast tego otrzymała jednak porcelanową miskę. A słowa “olimpijski” w jakiejkolwiek odmianie, jak już wspomniano, na niej nie było. – Nie każdego dnia dowiadujesz się, że twoja matka była mistrzynią olimpijską. Ona sama mówiła nam jedynie, że wygrała kiedyś turniej w golfa w Paryżu – wspominał Dunne.

Dziś już wie. Wiedzą też w ruchu olimpijskim. Wcześniej Abbott była postacią zagubioną w mroku dziejów. Przez Welch została z niego wydobyta. Ona sama nigdy jednak nie dowiedziała się, co osiągnęła. I to czyni tę historię jedyną w swoim rodzaju.

  1. Hans-Gunnar Liljenwall

Niektórzy sportowcy mają po prostu nieprawdopodobnego pecha lub są – najzwyczajniej w świecie – nieprawdopodobnie głupi. Sami oceńcie, z którym przypadkiem mamy tu do czynienia. Choć, musimy to przyznać, historia po latach jest wspaniała i sprawia, że głośno się śmiejemy. Ale gościowi, o którym tu mowa, do śmiechu z pewnością nie było.

A działo się to tak: pewien 27-letni szwedzki pięcioboista nowoczesny w 1968 roku poleciał na igrzyska do Meksyku, marząc o medalu. Nie bez podstaw – cztery lata wcześniej w drużynie zajął czwarte miejsce, a zaledwie kilka miesięcy przed igrzyskami z kolegami z reprezentacji sięgnął po srebro mistrzostw świata. Zapewne już wtedy Hans-Gunnar wiedział, że pewien złocisty trunek pozwala mu dużo lepiej znosić psychiczne trudy niezwykle wymagających zawodów.

Najważniejsze turnieje najczęściej rozstrzygają w ostatniej konkurencji. Po szermierce, pływaniu i jeździectwie zawodników czeka morderczy bieg przełajowy na 3200 metrów ze strzelaniem w pozycji stojącej. Liljenwall odkrył, że na lekkim rauszu ręka robi się jakby pewniejsza, a cały stres nagle gdzieś znika. Podczas igrzysk w Meksyku zrobił więc to, co zwykł robić zazwyczaj w takich sytuacjach – przed ostatnią rundą wypił dla kurażu kilka piwek. Udało się – świetny start reprezentantów Szwecji dał im upragniony brąz w drużynie. Niestety, tylko na kilka godzin…

Nowością igrzysk w Meksyku były bowiem pierwsze w historii testy dopingowe. Lista zakazanych substancji była wtedy dość wąska, ale zawierała alkohol. Po zawodach przebadano wszystkich strzelców i, ku zdumieniu obserwatorów, we krwi Liljenwalla wykryto 0,8 promila alkoholu. Na nic zdały się nieporadne tłumaczenia – za kilka piwek kolegi rykoszetem oberwała cała reprezentacja, a brąz trafił do Francuzów. Pechowiec próbował się zrehabilitować cztery lata później, ale na trzeźwo nie szło mu już tak dobrze. O osobistym dramacie o chmielowym posmaku nigdy nie opowiedział ze szczegółami, więc nie wiemy, czym dokładnie lubił się raczyć.

Mimo wszystko w jakimś przewrotnym sensie napisał jednak historię – jego piwna wpadka z Meksyku jest do dziś uznawana za początek poważnej walki z dopingiem w dziejach ruchu olimpijskiego. Zawsze coś.

  1. Ibragim Samadow

“Jak wypisać się z wielkiego sportu z pierdolnięciem?” – taka książka nigdy nie powstała, ale gdyby ktoś miał ją kiedyś napisać, to Ibragim Samadow wygląda nam na dobrego kandydata. Przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych to złoty okres nawożonych różnymi substancjami ciężarów na Wschodzie. Z tego okresu pochodzą powtarzane do dziś legendy o kłopotach bogactwach trenerów, którzy mieli do dyspozycji tak wielu znakomitych zawodników, że czasami powoływali tego, który… najwięcej zapłacił.

Talent Samadowa po raz pierwszy objawił się światu rok przed igrzyskami w Barcelonie. Podczas mistrzostw świata sięgnął po złoto w kategorii 82,5 kg, wyprzedzając o włos odwiecznego rywala – Ołeksandra Błyszczyka. Olimpijski konkurs w 1992 roku był jednym z najbardziej wyrównanych w historii. Ostatecznie po rwaniu i podrzucie trzej najlepsi zawodnicy mogli się pochwalić dokładnie takim samym wynikiem – 370 kg. W tym gronie oprócz Samadowa był Grek Pyrros Dimas i Polak Krzysztof Siemion. Nie można było przyznać trzech złotych medali, więc o kolejności musiały rozstrzygnąć detale.

W pierwszej kolejności przy takim samym wyniku decydowała waga zawodników. Polak i Grek wnieśli na wagę 81,80 kg, a ich rywal ze Wschodu… 81,85 kg. Czynnikiem rozstrzygającym przy takim samym wyniku i identycznej wadze była liczba prób potrzebnych do uzyskania najlepszego wyniku. I na tym polegał prawdziwy dramat Samadowa, który w tej drugiej kategorii pobił bezpośrednich rywali. Gdyby był o 0,05 kg lżejszy, to do niego trafiłoby złoto, a tak musiał obejść się smakiem.

Ciężarowiec nie potrafił pogodzić się z tymi okolicznościami. Podczas ceremonii medalowej zareagował w niespotykany sposób. Najpierw wręczono złoto i srebro, a kiedy wywołano Samadowa ten… nie przyjął medalu. Nie dał go sobie zawiesić na szyi – wziął go jedynie do ręki, położył na olimpijskim podium, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł. Do szatni wracał w akompaniamencie gwizdów i buczenia. Następnego dnia przepraszał, ale mleko już się rozlało.

Reakcja Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego (MKOl) była błyskawiczna i zdecydowana – zawodnik został zdyskwalifikowany i dostał dożywotni zakaz startów. Po zakończeniu kariery realizował się jako trener, a brązowego medalu w podnoszeniu ciężarów w kategorii 82,5 kg ostatecznie nie przyznano nikomu.

  1. Angel Matos

“Położył medal na podium i odszedł? Amator!” – tak gest Samadowa mógłby skomentować pewien Kubańczyk. Wszystko jest bowiem kwestią perspektywy – zachowania ciężarowca może wydawać się chamskie i niesmaczne, ale na tle tego wybryku wypada mimo wszystko dość blado. Zacznijmy jednak od podstaw – taekwondo często bywa przedstawiane jako “sztuka dyscyplinowania umysłu poprzez narzucanie dyscypliny organizmowi”. Patrząc z tej strony trzeba zauważyć jedno – Angel Matos bezceremonialnie odlał się przy ludziach na te szlachetne ideały.

Na igrzyska do Pekinu jechał jako żywa legenda dyscypliny. W 2000 roku sięgnął po złoto, a w 2007 roku dorzucił do bogatego dorobku triumf w igrzyskach panamerykańskich. Tym razem w półfinale poniósł jednak minimalną porażkę. By nie wrócić do domu z niczym, musiał pokonać Kazacha Armana Sziłmanowa w pojedynku o brąz. Walka miała wyrównany przebieg. Przy prowadzeniu 3:2 Matos poprosił o minutową przerwę medyczną, do której miał regulaminowe prawo. Zwijał się z bólu i wskazywał na problemy z krwawiącymi palcami lewej stopy, które prawdopodobnie były złamane. Medycy nie wyrobili się z opatrunkiem w 60 sekund i sędzia ogłosił zwycięstwo rywala – według przepisów miał do tego prawo.

Wtedy rozpętało się piekło. Wściekły Matos na moment zapomniał o bólu i kontuzjowaną lewą nogą… kopnął sędziego w twarz. Potem zaczął się szarpać z kolejnymi oficjelami i splunął na matę. Epilog był podobny jak w przypadku Samadowa – dożywotnia dyskwalifikacja. Trener Kubańczyków próbował bronić podopiecznego pomawiając Kazachów o korupcję. Tej samej wersji trzymał się Matos – twierdzi, że rywale chcieli kupić brąz od niego i trenera, a gdy to się nie udało, zwrócili się do sędziego. Naciągana teoria? Może i tak, ale najważniejsze, że przekonał się do niej Fidel Castro, który bronił swojego rodaka!

– Do dziś żałuję tego co wtedy zrobiłem. Nie chciałem kończyć kariery w tej sposób… Marzyłem o medalu mistrzostw świata w 2009 roku na jej koniec, ale wyszło jak wyszło – tłumaczył w 2018 roku Matos. Lata lecą, a on wciąż jest przekonany, że kopniak, który zakończył się założeniem kilku szwów, wylądował wtedy na twarzy sprzedajnego arbitra.

  1. Eric Moussambani

To jedna z niewielu historii dotyczących igrzysk olimpijskich, o której można powiedzieć, że równocześnie jest pośród najlepszych i najgorszych. Eric Moussambani do historii przeszedł bowiem jako najgorszy pływak, jakiego widziały igrzyska. I właśnie z tego powodu niemal wszyscy go pokochali. Paradoks? Być może, ale jest coś takiego w jego historii, że po prostu nie da się przejść obok niej obojętnie.

Nadano mu przydomek “Węgorz”. Nie dlatego, że świetnie pływał. Wręcz przeciwnie. Na igrzyskach pojawił się z dziką kartą – MKOl wymyślił je, by promować różne dyscypliny sportu w krajach, które do tej pory nie miały w nich zbyt wielu reprezentantów. Dość powiedzieć, że Jacques Rogge, przewodniczący komitetu, wycofał się potem z tego pomysłu, odwołując się właśnie do przykładu Erica. Bo faktycznie, Moussambani pływać umiał. Mniej więcej tak, jak umie zapewne większość z nas. A może i gorzej.

Sto metrów stylem dowolnym przepłynął w czasie 1:52.72. Mistrz olimpijski, Pieter van den Hoogenband, w finale uzyskał 48.30 (a w półfinale, bijąc rekord świata, popłynął jeszcze szybciej). Rekord Holendra na 200 metrów był z kolei o siedem sekund szybszy od wyniku reprezentanta Gwinei Równikowej na dwukrotnie krótszym dystansie. Przepaść jak między Ferrari a Fiatem 126p.

To jednak dziwić nie może. Moussambani nigdy wcześniej nie widział nawet basenu olimpijskiego. W ojczyźnie trenował albo na największym tamtejszym obiekcie – mierzącym dwanaście metrów basenie hotelowym, do którego dostęp miał jedynie pomiędzy piątą a szóstą rano przez trzy dni w tygodniu – albo w rzece, najeżonej krokodylami, albo w morzu, gdzie instrukcje wydawali mu… rybacy. Zresztą już sam sposób, w jaki trafił do pływania (bo wcześniej uprawiał piłkę nożną i koszykówkę), pokazuje, że wielkich szans na odniesienie sukcesu nie miał.

Usłyszałem w radiu, że nasz komitet olimpijski poszukuje pływaków, poszedłem więc i się zapisałem. Zostaliśmy wezwani na selekcję i byłem tam jedyną osobą! Nikt nie przyszedł. Czekaliśmy przez dwie godziny. Byłem sam. Hotel, w którym byliśmy, miał basen, dwunastometrowy. Powiedzieli mi, żebym wszedł do niego i zapytali, czy potrafię pływać – wspominał Eric. Pływać umiał, więc kazano mu przygotować paszport i fotografię, by mógł pojechać na igrzyska. No i dostał jedynie polecenie, żeby trenować. Ale trenera czy środki – już nie. Warto podkreślić, że wszystko to rozgrywało się na zaledwie kilka miesięcy przed wyprawą do Sydney. Wariactwo, co?

Kiedy znalazł się w Australii – po trzydniowej podróży i z 50 dolarami na wydatki – był szczęśliwy. To zmieniło się nieco, gdy zobaczył, jak wielki jest basen. Obleciał go nawet lekki strach. Na treningach był przydzielony do tej samej grupy co amerykańscy pływacy. Podpatrywał ich i uczył się absolutnych podstaw – choćby tego, w jaki sposób wskoczyć do wody, jak wykonać nawrót czy nawet jak ruszać rękami i nogami. Tak “przygotowany” trafił na zawody, na które… nie miał trafić. Jeszcze kilka dni wcześniej mówiono mu, że popłynie na 50 metrów. Potem okazało się, że jednak musi wystartować na dystansie dwukrotnie dłuższym.

Wystartował. Za rywali w swym wyścigu kwalifikacyjnym miał Nigeryjczyka Karina Bare i Tadżyka Farkhoda Oripowa. Tyle że obaj… wskoczyli do wody za wcześnie. I zostali zdyskwalifikowani. Eric miał płynąć sam, choć przez kilka sekund właściwie nie wiedział, co się stało. Myślał nawet, że to on jest zdyskwalifikowany. Gdy już ogarnął sytuację, ruszył. – Pierwsze 50 metrów przepłynąłem bardzo dobrze. Całą energię skupiłem na powtarzaniu sobie, żebym płynął i dotarciu do końca basenu. Wiedziałem, że patrzy na mnie cały świat: rodzina, kraj, mama, siostra, przyjaciele. Dlatego powtarzałem sobie, że musi mi się udać, muszę ukończyć tę próbę. Nie martwiłem się, chciałem tylko dopłynąć – mówił po latach.

I faktycznie, do nawrotu wszystko szło dobrze. Tyle że Eric nie wiedział nic o magazynowaniu energii i jej umiejętnym rozkładaniu. Drugie 50 metrów wyglądało wręcz dramatycznie. Gdyby nie publika, która żywiołowo go dopingowała, nie dopłynąłby. Sam tak mówił. Zresztą zwątpiło wielu komentatorów, którzy wprost mówili, że niemożliwym wydaje się, by Eric pokonał cały dystans. A jednak – udało mu się.

Nigdy nie byłem tak zmęczony. Moje mięśnie bolały. Bałem się. Czułem, jakbym zdobył złoto. Każdy mnie oklaskiwał i dopingował, zupełnie jakbym wygrał. Po wyścigu zadzwoniłem do mamy, ale ona nawet nie wiedziała, że mam płynąć. Powiedziałem jej: “udało mi się, zrobiłem to”. Wielu ludzi myślało, że nie ukończę dystansu. Byłoby mi wstyd, gdybym nie był w stanie tego zrobić. Nie mógłbym ze sobą żyć – mówił. Na szczęście przepłynął całe sto metrów.

Stał się przez to gwiazdą, choć nie przebrnął do kolejnej rundy, mimo wygranej w swoim wyścigu. Dobijały się do niego wszystkie media, a on… znał tylko absolutne podstawy angielskiego. Przydzielono mu więc osobnego tłumacza. Udzielał wywiadów. Występował w programach telewizyjnych. Pojawili się sponsorzy. Jego dom w wiosce olimpijskiej miał wielki transparent głoszący, że to właśnie tam mieszka Eric Moussambani. Niektórzy z niego żartowali, inni mu gratulowali. Do tych drugich należał jeden z jego bohaterów – Michael Klim z Australii (zresztą urodzony w Gdyni), który mówił, że to “właśnie o to chodzi w igrzyskach”.

Jak już wiemy – nie zgodził się z tym Jacques Rogge. I Moussambani już więcej na olimpiadzie nie wystartował, choć w kolejnych latach poprawił życiówkę o niemal minutę. W Atenach miał się nawet pojawić, jednak o jego nieobecności zadecydowały problemy z wizą. W 2012 roku był za to obecny jako trener swojej narodowej reprezentacji. Marzył o występie w Rio mimo zaawansowanego wieku, ale mu się nie udało.

Wciąż jednak pamięta się o jego beznadziejnym – a przez to niesamowitym – występie. O rozmiarze jego “sukcesu” najlepiej świadczy fakt, że w kolejnych latach jeśli trafiał się ktoś, kto kompletnie odstawał od reszty stawki, nazywano go “nowym Erikiem”. Nie tylko na pływalni.

  1. Alicia Ferguson (i kilka koleżanek po fachu)

Wioski olimpijskie są trochę jak Las Vegas. W teorii co dzieje się w wiosce, zostaje w wiosce. W praktyce co jakiś czas trafia się ktoś, kto wynosi nieco zza kulis. Jedną z tych osób jest właśnie Alicia Ferguson. Innymi – jej koleżanki po fachu, czyli piłkarki nożne. Alicia jest bowiem jedną z lepszych zawodniczek w historii kadry Australii. Grała na pozycji napastniczki, a jej pierwszym wielkim momentem miały być mistrzostwa świata w roku 1999, na rok przed igrzyskami we własnym kraju.

Ferguson miała wtedy 17 lat. I łącznie zagrała… niespełna dwie minuty. W dwóch pierwszych meczach grupowych nie wystąpiła. W trzecim zaczęła od pierwszej minuty – a Australijki potrzebowały wygranej – i, nakręcona, już na samym początku ostro wjechała wślizgiem w jedną z rywalek. Czerwona kartka, do widzenia. Zeszła z boiska płacząc. Jej koleżanki, osłabione, mecz przegrały i odpadły. Alicia była już wtedy w autobusie, usiadła z tyłu. Dołączyła do niej jedna przyjaciółka.

Potem Ferguson mówiła, że nie spała noc wcześniej i nie spała też po meczu. Że myślała nawet, że to koniec jej kariery w kadrze. Że była zbyt nakręcona, za bardzo chciała. Wjechała bowiem z takim impetem, że Chinka nie tylko się przewróciła, ale też upadła na głowę i doznała wstrząśnienia mózgu, tracąc na moment przytomność i odzyskując ją już za linią boczną. Swoją drogą Bai, bo tak się zwała, to też niezła wariatka. Na murawę wróciła i mecz dograła, mimo że – jak mówiła – widziała przed oczami gwiazdki. Że Ferguson została wyrzucona z boiska, dowiedziała się dopiero po spotkaniu. Do dziś wślizg Australijki jest określany mianem “najgorszego w historii kobiecego futbolu”.

Dla Alicii momentem odkupienia stała się chwila, gdy reszta ekipy – razem ze szkoleniowcami – zaczęła się śmiać z przodu autobusu. Najgłośniej z nich wszystkich robił to Greg Brown, trener. Z czego się śmiali? Z powtórki wślizgu Ferguson. – Mówił mi: Eesh, ty biedna sieroto. Mogło być gorzej, ale wylądowała na głowie. Powiedział też, żebym się nie martwiła, bo takie rzeczy się zdarzają – wspominała Alicia. I mogła być spokojna o to, że jeśli będzie w formie, na igrzyska pojedzie.

I faktycznie, zjawiła się tam z już wyrobioną reputacją nieco szalonej, acz utalentowanej zawodniczki. I w sumie wszystko w Sydney się potwierdziło. Choć Australijki nie zdobyły nawet punktu, to Ferguson prezentowała się nieźle. A jeszcze niespełna rok przed igrzyskami wszystkie reprezentantki pozowały do nagiego kalendarza. Alicia wciąż miała wtedy 17 lat i zrobiło się z tego powodu nieco szumu (który zresztą kadrze kobiet w Australii był bardzo potrzebny i wszystkie cieszyły się, że tak się stało). – Pamiętam, jak moje sztuczne rzęsy odklejały się i spadały na moje cycki. To było surrealistyczne doświadczenie. Jestem bardzo dumna z tego kalendarza, ale pewnie nie zrobiłabym tego więcej – mówiła. A jej nagie zdjęcie z tamtej sesji zostało oprawiona w ramkę i powieszone… w domu jej rodziców. Bo w sumie czemu nie?

Ale dobra, tyle o Alicii spoza igrzysk. A co robiła w tej wiosce, która nas tu przygnała? Cóż, skoro nie powiodło się na boisku, to bawiła się poza nim. Poza tym, że w gronie swoich koleżanek z ekipy, to dołączyli się choćby baseballiści. I wspólnie, w jednym z domków, odpalili jointa pokoju oraz… ognisko. Serio. Do jego rozpalenia posłużyły meble z wioski olimpijskiej, a gdy już ogień wesoło się palił, wszyscy usiedli dookoła i bawili się przy nim. W tym lokalni strażacy, zaproszeni do towarzystwa, którzy ponoć pomysł gorąco poparli.

Była też ceremonia zamknięcia, którą… a w sumie, niech opisze ją ona sama. – Tak naprawdę wrzucili nas na stadion i powiedzieli: „Po prostu idźcie, bawcie się, upijcie, obmacajcie”. Zrobiłyśmy to zresztą z jakimiś Kanadyjczykami – mówiła. I dodawała, że właśnie tak wyglądają ceremonie kończące igrzyska. Większość sportowców jest pijanych, przemykają się regularnie po kolejne piwka, a niektórzy na luzie palą nawet marihuanę. Choć w telewizji tego, oczywiście, nie zobaczycie.

Potwierdzały to też inne piłkarki, które – jak widać – są w tej kwestii bardzo otwarte. Hope Solo, jedna z najlepszych zawodniczek w historii, mówiła, że gdy sama była na igrzyskach, bawili się z nimi nawet celebryci. Vince Vaughn, Steve Byrne – to nazwiska, które wymieniła. Z koleżankami często imprezowały na mieście, do wioski wracając bez przepustek czy identyfikatorów, a po prostu pokazując strażnikom swoje medale. Na programy telewizyjne szły jeszcze pod wpływem, wyglądając jakby umierały. Ale mówiły z sensem.

Inne zawodniczki przyznawały, że w wiosce po prostu wszyscy uprawiają seks. Ile chcą, z kim chcą i kiedy chcą. Dla niektórych była to wręcz forma treningu. Do tego organizatorzy zachęcali ich do skorzystania z lekkich używek. Innymi słowy – wioska olimpijska to miejsce, w którym po prostu wielu chciałoby się znaleźć. Choć niewielu stać na kilkanaście lat treningu, by to zrobić. Alicii Ferguson i jej koleżankom po fachu się udało.

  1. Josh Lakatos

Tak jak Ferguson, tak i Lakatos nie bał się nigdy mówić o tym, co widział i sam robił w wiosce olimpijskiej. A robił naprawdę sporo. Jednak, tradycyjnie, zanim o tym, powiedzmy sobie kilka słów o samym Joshu. Co więc musicie o nim wiedzieć? Po pierwsze, że był strzelcem. Całkiem niezłym, dodajmy. W 1996 roku w Atlancie zdobył nawet srebro igrzysk, poza tym osiągał sukcesy na innych sporych imprezach. Po drugie, że swoją karierę rozpoczął jako dzieciak, który – wraz z ojcem – “chodził na pustynię i strzelał do puszek”. Zauważyli go wtedy profesjonalni zawodnicy i stwierdzili, że ma talent. W końcu pod swe skrzydła przygarnął go Dan Carlisle, były mistrz świata.

Gość go nie oszczędzał. Umyślnie wywierał na Joshu jak największą presję, by ten się z nią oswoił. Początkowo wyglądało to słabo, na turniejach Lakatos zajmował miejsca po koniec stawki. W końcu jednak wszystko zaczęło mu wychodzić. I w niedługim czasie stał się podporą amerykańskiej reprezentacji. Gdy zdobywał medal w Atlancie, miał 23 lata. Liczył, że cieszyć będzie mógł się podwójnie – u kobiet startowała też jego narzeczona. Z tych planów nic nie wyszło, bo jej się nie powiodło, ale oboje i tak świętowali. Tyle że chyba nie do końca tak, jak Josh by tego chciał.

W 2000 roku, do Sydney, jechał jako wolny człowiek. Nie był akurat w żadnym związku. I doskonale wiedział, czego oczekuje od tej imprezy. Jasne, pierwszym celem był pewnie medal, ale tym razem się nie udało. Drugi był jasny – skorzystać z uroków wioski olimpijskiej. Tyle tylko, że pojawił się problem. Komitet olimpijski USA i oficjele będący w Sydney, kazali mu i jego współlokatorom zdać klucze do ich domku i wracać do domu, gdy Lakatos tylko skończył rywalizację. Josh posłuchał… ale nie do końca.

Klucze faktycznie zdał. Ale do kraju nie wrócił. Ba, zamieszkał w opuszczonym domku. Żeby to zrobić, rozwalił w nim zamek, prosząc sprzątaczkę, która akurat była obok, by spojrzała na ten czas w inną stronę (według innej wersji zapłacił jej za to). Jej jedyną reakcją było powiedzenie: “Nie obchodzi mnie, co zrobisz”. Josh był więc wolny i z tej wolności korzystał. A inni wraz z nim. Bo wystarczyło kilka godzin, by po wiosce rozeszło się, że jest w niej oficjalnie opuszczony domek, w którym można bez problemu imprezować.

Lakatos zajął pierwsze piętro. Reszta domku była do dyspozycji innych osób. I inne osoby przychodziły. Pierwsi byli ponoć lekkoatleci z USA. – Następnego dnia, przysięgam, cała kobieca sztafeta 4×100 metrów z jakiegoś państwa, wyglądającego na skandynawskie, wyszła z domku, a za nią chłopcy z naszej kadry. Myślałem sobie tylko: “Cholera, widzieliśmy te dziewczyny, jak biegały dzień wcześniej” – mówił Josh. Przez kolejne dni – łącznie osiem – było podobnie. Seks w jego domku – który stał się znany jako “Shooters’ House” – był na porządku dziennym. Niektórzy sportowcy, nie mogąc znaleźć sobie miejsca w środku, wychodzili na zewnątrz i po prostu kładli się na ziemię. I na siebie. W parach, trójkach, a nawet większych kombinacjach.

– Prowadziłem pieprzony burdel w środku wioski olimpijskiej! Nigdy w życiu nie widziałem tyle rozpusty. Wszyscy imprezowali, całe miejsce było zawalone prezerwatywami, które dostawali w klinice umieszczonej w wiosce – mówił Josh. I przyznamy szczerze, że za coś takiego, zasłużył sobie na złoty medal od pozostałych olimpijczyków, którzy u niego balowali. Takiego jednak nie otrzymał, choć chyba wyrobił sobie pewną reputację. Gdy bowiem wracał z Sydney do Los Angeles wraz z innymi sportowcami, obsługa lotu ogłosiła przez mikrofon: “Panie i panowie, każdy, kto chciałby spać, proszony jest o zamianę miejsc z osobami z przodu samolotu. Pozostali niech usiądą z tyłu wraz z olimpijczykami”.

Ludzie szybko się przemieszali. A potem? Potem przyniesiono kartę napojów i zbieranina z tyłu samolotu wnet opróżniła ich zapasy. No i oczywiście, choć sam Lakatos nie brał w tym udziału (a przynajmniej nic o tym nie wspominał), samolotowa toaleta służyła dokładnie do tego samego, co jego domek w olimpijskiej wiosce. Bo trzeba było korzystać, póki nie wróciło się do kraju.

  1. Władysław Kozakiewicz

Mistrz szokowania, który nigdy nie gryzł się w język. Niczego nie żałuje, nie rozpamiętuje przeszłości. Medale nie mają dla niego większej wartości. Co osiągnął, to osiągnął. Dziś już na emeryturze, ale do niedawna pracował jako nauczyciel WF-u za naszą zachodnią granicą. Obywatelstwo niemieckie uzyskał zresztą jeszcze w latach 80., za sprawą żony, która takie posiadała. Gdy wyjechał, zrobiono z niego zdrajcę. Władysław Kozakiewicz to naprawdę kozak, a przy okazji jeden z polskich sportowców z najbarwniejszym życiorysem.

Zacznijmy od wyjazdu. Do Niemiec trafił, bo w Polsce – mimo że wciąż był jednym z najlepszych tyczkarzy i odnosił świetne wyniki – mówiono mu, że “musi się wykazać, żeby móc startować zagranicą”. Stwierdził, że skoro tak, to bierze swoje graty i zasuwa wystartować tam na własną rękę. Bo Niemcy go chcieli, był w końcu mistrzem olimpijskim. Kiedy się okazało, że faktycznie wystartował, w Polsce go zdyskwalifikowano za to, że zrobił to bez pozwolenia. Nazywano go zdrajcą, uciekinierem. Wiadomo, wmieszała się polityka, jak to często wówczas bywało.

Postanowił więc zostać poza granicami. Zapewnił sobie obywatelstwo, zaczął startować w barwach Niemiec. W Polsce tymczasem zabrano mu spore własnościowe mieszkanie w Gdyni. Rekordów kraju, które bił – startując jeszcze jako Polak – nie uznawano, bo robił to w niemieckim klubie. Jemu nie chciało się z tym męczyć, stąd nowe obywatelstwo i decyzja o pozostaniu na Zachodzie. Chciał na siebie zarobić, za start w mityngach dostawał sporo kasy. Do Polski już go nie ciągnęło, przez wiele lat zjawiał się tam tylko po to by odwiedzić rodzinę czy na specjalne zaproszenia.

Od Zachodu przejdźmy do kobiet. Kozakiewicz niejednokrotnie mówił, że za młodu miał niezłe branie. Po prostu. Zresztą podobnie jak inni sportowcy, wśród których prym wiódł inny Władysław. – Wodzirejem był Władek Komar. Do tego stopnia, że czasami mówiliśmy mu, aby zostawił dziewczyny w spokoju, bo w jego pokoju już jedna czeka. Ja i Tadek Ślusarski nie wyrzucaliśmy dziewczyn z łóżka. Mieliśmy mnóstwo męskich hormonów i trzeba było “spuścić z wentyla”, żeby nie zwariować. Z lekkoatletek najbardziej seksu potrzebowały skoczkinie wzwyż i płotkarki, a dziewczyny mieliśmy przepiękne w tych konkurencjach – opowiadał “Super Expresssowi”.

Z zainteresowania i potrzeb regularnie więc, wraz z kolegami, korzystał. Zresztą chodziło nie tylko o lekkoatletki. Przy okazji treningów na AWF-ie często pojawiały się ponoć chętne studentki. A skoro chętne, to korzystano, jak najbardziej. Z kolei w trakcie wyjazdów zagranicznych też korzystał, sam mówił, że miał dziewczyny z wielu krajów – choćby USA czy Kanady. O niektórych nie wie nawet jego żona (którą, dodajmy dla usprawiedliwienia, poznał jednak po tych podbojach). Ustatkował się dopiero przed trzydziestką.

Innymi słowy: trochę po tym, jak to zdobył złoto w Moskwie. Ale na tamtych igrzyskach wciąż był nieobliczalny. I dziś wiedzą o tym wszystkim. Bo nie mogliśmy tu, rzecz jasna, pominąć tamtego wała. Wała, jak Polska cała, którego Władek pokazał miejscowym kibicom. Do tego, o czym pamięta już mniej osób, dwukrotnie. Raz po zdobyciu złota, a drugi raz po ustanowieniu rekordu świata. Zresztą bądźmy szczerzy – publika na to zasługiwała. Polskiego tyczkarza po prostu niemiłosiernie wygwizdywała, co zresztą – na ich nieszczęście – wyłącznie go nakręcało. Bo zawsze powtarzał, że najlepiej skakał wtedy, gdy kibice próbowali go zdeprymować.

Dziś przyznaje, że jest dumny z tego, że ten gest ochrzczono jego nazwiskiem. Wtedy po prostu w wybuchu radości chciał pokazać miejscowym, co o nich myśli. Jego popis prezentowano potem w mediach na całym świecie. Francuska “L’Equipe” nazwała go nawet jednym z najciekawszych wydarzeń w historii igrzysk. Mało jednak brakowało, by dołączył do naszej “galerii ludzi, którzy przepieprzyli swój medal w popisowym stylu”. Sowiecki ambasador w Polsce chciał bowiem, by za ten gest odebrać mu złoto.

Trzeba było szybko coś wymyślić. No i wymyślono. Wersje tu są dwie. Władze, oficjalnie, powiedziały ponoć, że Kozakiewicz miał… skurcz mięśnia. On sam z kolei tłumaczył się tak: – Ambasador Rosji w Warszawie zgłosił się do Edwarda Gierka i powiedział, że obrażony został naród radziecki. Otworzyłem ze zdziwienia oczy i zapytałem: za “wała” chcą mi odebrać zwycięstwo? Przyszło mi do głowy, żeby powiedzieć, że ja już tak mam. Jak biję rekord świata, to zawsze tak pokazuję do poprzeczki. Na szczęście się udało. Uwierzyli – mówił na antenie Polskiego Radia. A w książce „Nie mówcie mi, jak mam żyć”, napisanej z Michałem Polem opowiadał jeszcze taką historię:

– Jeszcze przed dekoracją udaliśmy się z Tadkiem Ślusarskim, który wraz z Wołkowem zdobył srebrny medal, do studia telewizyjnego na stadionie. Program prowadził znany dziennikarz Tomasz Hopfer. Zaczęliśmy opowiadać o przebiegu zawodów. Kątem oka spostrzegliśmy, że na ekranie odtwarzają nasze skoki. Patrzę, a mojego wała też odtworzyli. W tym momencie zawołałem:

– O, a to było dla…

– Tak to właśnie było, a teraz… – przerwał mi natychmiast Hopfer, kopiąc mnie pod stołem w kostkę i szybko zadał jakieś pytanie – wspominał na łamach książki “Nie mówcie mi, jak mam żyć”, którą napisał z Michałem Polem.

Cóż, zawsze był niepokorny. I jest nadal. Mówi, co myśli. Dlatego we wspomnianej autobiografii (i późniejszych wywiadach), opowiadał, jak to ojciec zapijał się oraz znęcał się fizycznie nad nim, jego rodzeństwem i matką, nierzadko katując do krwi. Dlatego o polityce – choć sam się w nią angażował i kilkukrotnie startował w różnych wyborach, raz będąc nawet członkiem Rady Miasta Gdyni – mówi wprost, że wielu ludzi w niej oszukuje. Kiedy przegrał w niedawnych wyborach do senatu, opowiadał Onetowi, jak to przekręcili go rywale.

– Przed wyborami miałem jednego rywala, później doszedł bezpartyjny prezydent Bolesławca i zakazał mi wywieszać w tym mieście plakaty wyborcze. Przejął sporą część moich głosów. Słyszałem opinie: „Sportowiec i idzie do polityki?”. Tak jakbym nie potrafił myśleć i robić czegokolwiek innego poza sportem. Nie żałuję startu w wyborach i nie martwię się zbytnio przegraną, bo polska polityka to w tej chwili bagno i kompletne dno. Trudno byłoby funkcjonować w takim środowisku.

Przy innej okazji opowiadał bez skrępowania o tym, jak to odradzał córce związek z mężczyzną z Turcji, a jedynym powodem było właśnie to, że kandydat na zięcia właśnie stamtąd pochodził, choć sam urodził się już w Niemczech, bo jego rodzina żyła tam od kilku dziesięcioleci. Ostrzegał ją przy okazji, że będą jej grozić, jeśli kiedyś się rozstaną i “jego rodzina będzie przychodzić pod jej dom z nożami”. Dlaczego? Bo słyszał, że komuś innemu właśnie coś takiego się przytrafiło.

Bez większych ceregieli postanowił też wystawić na aukcję swój złoty medal olimpijski, by kasę przeznaczyć na działalność klubu tyczkarskiego. Medal wystawiono w USA, bo Kozakiewicz stwierdził, że tam bardziej szanuje się mistrzów olimpijskich i jest większa szansa, że ktoś kupi go za sporą kwotę. Nie wahał się przed pozbyciem tak cennej pamiątki, bo ten “i tak leżał w szafie i się kurzył”. A że wszyscy wiedzą, że wygrał – to mu wystarczy.

No i jest jeszcze ten gest, ochrzczony jego nazwiskiem. To też jakaś nagroda.

KACPER BARTOSIAK I SEBASTIAN WARZECHA

Igrzyska pełne są barwnych postaci i historii. Wybraliśmy najlepsze (miejsca 40-31)

Fotografie Władysława Kozakiewicza i Michaela Conlana – Newspix.pl
Fotografia Erica Moussambanego – YouTube


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez