Igrzyska pełne są barwnych postaci i historii. Wybraliśmy najlepsze (20-11)

Igrzyska pełne są barwnych postaci i historii. Wybraliśmy najlepsze (20-11)

Szermierz, który był szpiegiem. Jednoosobowa drużyna lekkoatletyczna. Złoty medalista, którego nazwiska nie zna nikt. Ksiądz, przez którego maratończyk stracił szansę na mistrzostwo olimpijskie. Jedna z najbardziej znanych postaci II wojny światowej. W naszym rankingu najlepszych historii i najbardziej barwnych postaci z igrzysk dotarliśmy do drugiej dziesiątki. Szykujcie się na naprawdę niezłe opowieści.

  1. Holenderscy wioślarze i tajemniczy złoty medalista

Sternik pełni niezwykle istotną rolę w wioślarskiej osadzie. Jako jedyny jest zwrócony twarzą w kierunku mety i podczas startów odpowiada za regulowanie tempa. Choć sam nie wiosłuje, to cały czas może aktywnie wpływać na postawę kolegów. Pod pewnym względami jest jednak dodatkowym balastem w łodzi, więc najczęściej w roli sterników sprawdzają się osoby, które ważą niewiele i niezbyt imponują posturą.

Tyle teorii. W praktyce sternicy odgrywają dziś największą rolę jedynie w rywalizacji ósemek, ale nie zawsze tak było. W 1900 roku początek wioślarstwa na igrzyskach stał pod znakiem osad ze sternikami. Holenderska dwójka podeszła więc do tematu dość kreatywnie. W półfinale ze swoim regularnym sternikiem finiszowała na drugim miejscu. Niedługo potem Hermanus Brockman usłyszał od kolegów, że jest za ciężki. W Paryżu wniósł na wagę około 60 kilogramów. Może nie jakoś dużo, ale Holendrzy przegrali w półfinale o włos i przed decydującym starciem próbowali zwiększyć swoje szanse w każdy możliwy sposób.

Tak zrodził się ryzykowny pomysł, by wymienić etatowego sternika osady na… przypadkowe dziecko. To był debiut wioślarstwa na igrzyskach i przepisy nie były gotowe na taką kreatywność. Manewr zakończył się pełnym sukcesem – chłopiec ważył zaledwie 33 kilogramy i w łódce po prostu nie przeszkadzał, a wioślarze i tak wiedzieli co mają zrobić. Szczególnie, że znali już akwen. W walce o medale Francois Brandt i Roelof Klein wygrali o zaledwie 0,2 sekundy. Po wszystkim zrobili sobie nawet pamiątkowe zdjęcie z francuskim chłopcem, ale… nikt nie zapytał go o imię i nazwisko.

Śmiech śmiechem, ale tajemniczy młokos mógł przejść do historii jako najmłodszy medalista w dziejach olimpizmu. Jego wiek ocenia się na 7-10 lat. Dotychczasowy rekordzista w tej kategorii – Grek Dimitrios Loundras – w 1896 roku miał 10 lat, gdy sięgał po brąz w gimnastyce. Sprawa o potencjalnie historycznym znaczeniu nigdy nie doczekała się ciągu dalszego – mimo licznych śledztw nie udało się ustalić personaliów nietypowego medalisty. Jedno jest pewne – w 1900 roku zaliczył przygodę życia, choć mógł sobie nawet nie zdawać z tego sprawy…

  1. Ugo Frigerio

Każdy ma takiego Roberta Korzeniowskiego, na jakiego zasługuje. U Włochów taką krajową legendą chodu sportowego jest Ugo Frigerio, który na przestrzeni 12 lat zdobył cztery medale olimpijskie na trzech dystansach. Samo to wydaje się osiągnięciem niezwykłym, ale w tym przypadku liczył się nie tylko sam sport. Można odnieść wrażenie, że chodziarz pod pewnymi względami wyprzedzał swoją epokę i idealnie odnalazłby się w czasach zdominowanych przez telewizję oraz Internet.

Sukcesy w karierze Ugo przyszły bardzo szybko. Nie był jeszcze pełnoletni, gdy w 1919 roku zdobywał mistrzostwo kraju. Kilka miesięcy później pojechał na pierwsze igrzyska i… wziął Antwerpię szturmem. Chodziarze nie uchodzili za medialne zwierzęta – ich dyscyplina była na tyle skomplikowana, że kluczową rolę odgrywali przypatrujący się ich krokom sędziowie. Zawodnicy w takich momentach stresowali się okrutnie – wszyscy, ale nie Frigerio! On potrafił na luzie zagadać do arbitra, a po wszystkim (oczywiście pod publiczkę) dziękował mu za rzetelnie wykonaną pracę. Wiedział, że w jego przypadku nie ma się do czego przyczepić, bo technikę miał podręcznikową.

Włoch jako jeden z nielicznych zdawał sobie sprawę z potęgi tłumu. Zdarzało się, że podczas zawodów… wchodził w dyskusje z widzami. Najczęściej miał już wtedy tak dużą przewagę, że zwyczajnie mógł sobie na to pozwolić. W 1920 roku podczas igrzysk błysnął jeszcze czymś innym. Startowano wówczas na dwóch dystansach – na 3000 metrów i 10 kilometrów. Frigerio wygrał w obu przypadkach, ale na krótszym błysnął nieznanym w tamtych czasach luzem.

Przed startem wręczył dyrygentowi orkiestry kilka stron z muzyką, którą chciał usłyszeć podczas ostatnich metrów. Słysząc ulubioną melodię szybko odłączył się od stawki i finiszował z 20-metrową przewagą nad drugim na mecie. Na ostatniej prostej Włoch… zatrzymał się na moment i zwrócił orkiestrze uwagę, że gra odrobinę nie w tempo. Dopiero gdy wszystko zaczęło brzmieć tak jak sobie wyobraził, przekroczył metę. Na dłuższym dystansie postawił kropkę nad “i” w jeszcze lepszym stylu – finiszował z przewagą ponad półtorej minuty.

W 1924 roku Frigerio triumfował na dystansie 10 kilometrów, ale potem pojawiły się problemy. Jego ukochana dyscyplina wypadła z olimpijskiego programu. Kontrowersje budziły niejednoznaczne zasady i sędziowanie. Nie brakowało absurdalnych wydarzeń – jeden z zawodników został zdyskwalifikowany podczas zawodów, a potem odwołał się od decyzji, bo… nie rozumiał uwag kierowanych do niego w nieznanym mu języku przez arbitrów. Ugo po wykreśleniu chodu z programu w rozpaczy zawiesił karierę, ale kiedy dyscyplina wróciła na igrzyska w 1932 roku musiał jeszcze raz spróbować szczęścia.

Był już wtedy po trzydziestce, a dodatkowo jedyny dystans, który zatwierdzono, wyniósł 50 kilometrów. Choć na przygotowanie formy miał tylko kilka miesięcy, a zawodnicy wystartowali w Los Angeles w potwornym ukropie, to Frigerio dał radę wywalczyć brąz. Po tym wyczynie zakończył karierę jako spełniony sportowiec i bohater narodowy. “Viva Italia!” – te słowa często wykrzykiwał przekraczając metę, a po zakończeniu kariery wydał książkę zatytułowaną “Chodząc ku chwale Włoch”.

  1. Michael Phelps

28 medali olimpijskich, 39 rekordów świata, 23 rekordy Guinnessa, 12 tysięcy kalorii spożywanych dzień po dniu – kariera Michaela Phelpsa aż prosi się o to, by opisać ją liczbami. Jak na to nie spojrzeć, on sam ma na koncie więcej olimpijskich medali niż przedstawiciele 161 krajów! Wiadomo jak to jednak bywa w takich sytuacjach – ten sposób nie zawsze sprzyja przedstawieniu pełnego obrazu sytuacji, bo niektóre wydarzenia mogą przemknąć gdzieś między wierszami. Klasa sportowa Amerykanina nie może budzić wątpliwości, ale z charyzmą bywało różnie.

Najczęściej bywa uznawany za… mruka o dobrym sercu – taką wersję przedstawił przynajmniej Bob Bowman, jego pierwszy trener. Wiadomo, że sportowym wzorem Phelpsa przez wiele lat był Ian Thorpe, który również nie uchodził za specjalnie wygadanego. Przed igrzyskami w 2008 roku Thorpe przepowiadał zresztą, że młodszy kolega nie ma szans na 8 złotych medali. Gdy tyle zdobył, ukorzył się i przyznał do błędu w wielkim stylu. – Nigdy nie cieszyłem się bardziej z błędnej prognozy – zdradził Ian.

Phelps nigdy nie był chłopcem z plakatów. Już jako 19-latek zaliczył pijacki rajd samochodem, którego metą był areszt. Skończyło się na zawiasach, grzywnie i obowiązkowych spotkaniach z młodzieżą. – Wiem, że tą akcją zawiodłem wiele osób – zdradził kilka lat później. W 2014 roku sytuacja się jednak powtórzyła i tym razem reperkusje były poważniejsze – w końcu wpadkę zaliczyła jedna z największych gwiazd sportu, a nie obiecujący nastolatek. Michael został zawieszony przez krajową federację na 6 miesięcy i nie poleciał na mistrzostwa świata.

Wiadomo już, że Phelps lubi się napić, ale jeszcze większym echem odbiła się jego przygoda z inną używką. W lutym 2009 roku człowiek, który kilka miesięcy wcześniej zdobył osiem medali igrzysk, został przyłapany na korzystaniu z bonga – fajki wodnej używanej najczęściej do palenia marihuany. Zrobione ukradkiem zdjęcie stało się hitem i zaczęło żyć swoim życiem – doczekało się wielu kreatywnych przeróbek. Tęgie głowy z całego świata zastanawiały się, jak potężne płuca Amerykanina reagują na trawkę. Odpowiedzi nigdy nie poznaliśmy – Michael najpierw potwierdził autentyczność zdjęcia, a potem grzecznie przeprosił i nie komentował sprawy.

Ukarano go trzymiesięcznym zakazem startów, ale bardziej bolesne okazało się odejście kluczowego sponsora. – Takie zachowanie nie współgra z naszymi ideałami – przyznała rzeczniczka firmy Kellogg – giganta żywieniowego, który wcześniej umieścił twarz Phelpsa między innymi na płatkach śniadaniowych. Na szczęście inne duże marki – jak Omega czy VISA – przyjęły jego przeprosiny. Burza była jednak gigantyczna – zdecydowanie nieproporcjonalna do skali przewinienia, bo pływak nie palił przecież cracku z nieletnimi, tylko oddawał się typowej studenckiej rozrywce.

Olimpijskie przygody Amerykanina rozpoczęły się już w 2000 roku – miał wtedy zaledwie 15 lat. Choć nie zdobył medalu, to zapisał się w historii jako najmłodszy reprezentant kraju w pływaniu od 68 lat. W 2004 roku zdobył 6 złotych medali i 2 brązowe. Cztery lata później osiem złotych. W Londynie chciał zakończyć karierę – dorzucił do dorobku 4 złote krążki i 2 razy finiszował drugi. – Mam dosyć, nie chcę mieć już nic wspólnego z pływaniem – mówił i wyglądał na zmęczonego życiem. Dwa lata później wrócił, a w Rio niósł amerykańską flagę i dopisał do kolekcji 5 złotych medali i jeden srebrny.

Tym wyczynem ugruntował pozycję najlepszego w historii. Dominując w 2016 roku był już po trzydziestce, a pływacy w takim wieku raczej nie osiągają największych sukcesów. Michael Phelps – jak wielu wybitnych sportowców – do końca robił wszystko na własnych warunkach.

  1. Kadra brazylijskich piłkarzy wodnych 

Nagroda zbiorcza, ale trudno o inną, gdy sprawę zawalił cały zespół. Żeby przedstawić wam jednak tę sprawę, musimy nakreślić odpowiednie tło. Igrzyska w roku 1932 były historyczne. Zagościły w Los Angeles i były pierwszymi, które na siebie zarobiły. Sęk w tym, że o ile one kasę przyniosły, o tyle spora część świata jej nie miała. Wiele krajów dopiero co przygniótł wielki kryzys z lat 1929-1933 i ich gospodarki były tak bardzo nadwerężone, że nawet pandemia koronawirusa nie powinna temu dorównać.

Bo weźmy Kubańczyków, którzy popłynęli do USA, ale w Teksasie dowiedzieli się, że jednak brakuje im środków. I musieli zawrócić. Hindusi do Los Angeles trafili, bo grali pokazowe mecze w hokeja na trawie w całej Europie i w ten sposób zarobili na podróż. George Roth, który na tych igrzyskach został mistrzem olimpijskim, nie miał pracy i głodował. Igrzyska przeżył, chadzając do wioski olimpijskiej i przynosząc z niej jedzenie do domu – swojej żonie i dziecku. Po zdobyciu złota wrócił do nich autostopem. Chiny, Haiti, Egipt czy Urugwaj wysłały za to… jednoosobowe reprezentacje.

Sami widzicie – nie było lekko. Brazylijczycy też coś o tym wiedzą. Na igrzyska wysłali 82 sportowców (często powtarza się, że było ich 69, bardziej prawdopodobna jest jednak wyższa liczba). Nie stać ich było jednak na to, by opłacić ich podatek za wjazd do USA. Ile to kosztowało? Cóż, dolara za osobę. Na dziś to nic, wtedy, z ich punktu widzenia, fortuna. Państwowi włodarze wpadli jednak na genialny pomysł (zresztą nie oni jedyni, wiele reprezentacji korzystało z podobnego) – zapakowali swoich reprezentantów na statek pełen ziaren kawy i uznali, że po drodze zawiną do kilku portów, żeby je sprzedać, zarabiając w ten sposób na udział swych sportowców w olimpiadzie.

Wyszło… średnio. Przez pierwszą część rejsu nie sprzedali nic. Nie mieli nawet środków, by przepłynąć przez Kanał Panamski, ostatecznie uratował ich narodowy bank. W końcu już na terenie USA, udało się zebrać w ten sposób 24 dolary, ceny kawy bowiem drastycznie spadły i zarobek był dużo niższy, niż się spodziewali. Wychodziło więc na to, że dokładnie tyle osób z Brazylii wjedzie na teren USA. Choć, jak twierdzą niektóre źródła, była jeszcze nadzieja. Otóż z brazylijskiego konsulatu w San Francisco wysłano do Los Angeles kuriera z czekiem, który miał pozwolić wystartować na igrzyskach i reszcie. Sęk w tym, że zanim ten do LA trafił, brazylijska waluta zachwiała się tak mocno, że czek wart był już tylko 17 dolarów. Ale zawsze coś, prawda?

Nieprawda. Okazało się, że nie został przyjęty.

Czy faktycznie tak było? Trudno dziś stwierdzić. Z pewnością jednak na początku statek opuścić mogli tylko ci zawodnicy, którzy faktycznie mieli szansę na medalowe zdobycze czy po prostu niezły wynik. Reszta popłynęła do San Francisco, próbując sprzedać jeszcze nieco kawy. Udało się, więc na igrzyska ruszyć mogli też kolejni zawodnicy: wśród nich wioślarze, lekkoatleci i piłkarze wodni, którzy interesują nas najbardziej. Zresztą z pokładu zeszli w ostatniej chwili, tuż przed startami. Piętnaście osób nie miało takiego szczęścia – całą olimpiadę spędzili na statku.

Generalnie można by pomyśleć, że po tylu przygodach i z szacunku do kolegów, którzy zostali na pokładzie, zawodnicy postarają się zrobić wszystko, by wypaść jak najlepiej. No i faktycznie, większość próbowała. Ale piłkarze wodni poszli inną drogą. Rozegrali dwa mecze, choć mieli pięć. Z USA przegrali 1:6, a od Niemiec oberwali 3:7. I wtedy się zaczęło. Członkowie zespołu po porażce z europejską ekipą zaatakowali Belę Komjadego, legendarnego węgierskiego arbitra. Uznali, że sędziował mecz niewłaściwie. Podobno stało się tak dlatego, że… w kraju grali według innych zasad.

Generalnie atak na sędziego – o czym Brazylijczycy nie pomyśleli – to jedna z gorszych rzeczy, jaką można zrobić w trakcie igrzysk. Wiele lat później przekonał się też Angel Matos, o którym w tym cyklu już wspominaliśmy. Brazylijczycy w Los Angeles zresztą też za to oberwali. Wyrzucono ich z turnieju, zabroniono kolejnych startów w piłce wodnej, a zawodnicy – po tych wszystkich trudach – mogli tylko wrócić na statek i spojrzeć w oczy kolegom, którzy ich kosztem nie wystąpili na igrzyskach. Komjadi za to żartował sobie, że „wyszła jego kiepska znajomość brazylijskich reguł”.

Swoją drogą to nie był koniec ich przygód. Po kiepskich igrzyskach (właściwie żaden z reprezentantów Brazylii nie był w czołówce którejkolwiek z konkurencji, nie mówiąc o medalu), wrócili do kraju, który… był właśnie w środku rewolucji. Powrót dla części z nich zamienił się więc w kilkugodzinną wędrówkę przez góry na stację kolejową, z której chcieli dojechać do rodzinnych miast, tylko po to, by dowiedzieć się tam, że pociąg będzie mocno opóźniony przez walki armii brazylijskiej z rebeliantami.

Ostatecznie jednak dotarli do domów. I gdyby się nad tym zastanowić, można by dojść do wniosku, że droga ta była łatwiejsza od tej do Los Angeles.

  1. George Patton

Co jeden z najbardziej znanych bohaterów II wojny światowej ma wspólnego z wielkim sportem? Paradoksalnie całkiem sporo! Zanim porwał do boju żołnierzy w Normandii, jeszcze w stopniu podporucznika, wziął udział w olimpijskim turnieju w 1912 roku. Młody George świetnie pływał i biegał, więc został wytypowany do pierwszych w historii zawodów w pięcioboju nowoczesnym. Nie zdobył medalu, ale… wiele wskazuje na to, że powinien i mógł się czuć ofiarą niesprawiedliwego traktowania.

Na starcie pojawiło się 42 zawodników. Patton był siódmy w pływaniu, czwarty w szermierce, szósty w jeździectwie i trzeci w biegu. Gdyby dołożył do tego nawet w miarę udany występ na strzelnicy, niechybnie skończyłby z medalem. Tam jednak pojawiły się spore kontrowersje. Większość zawodników – w tym medaliści ze Szwecji – korzystali z pistoletów kalibru 0,22 cala. Amerykanin używał broni kalibru 0,38 cala – naboje były więc dużo większe. Ogólnie był bardzo dobrym strzelcem, więc tym bardziej nieprawdopodobne wydawało się to, by mógł się po prostu pomylić.

Wielu strzałów mu jednak nie zaliczono – bardzo możliwe, że trafiał po prostu w te same miejsca. Wtedy nie sprawdzano tego po każdym strzale, tylko po wszystkich. Przy mniejszym kalibrze tego typu sytuacje właściwie się nie zdarzały – zawsze był jakiś ślad. Mimo tłumaczeń zawodnika sędziowie uznali, że musiał w ogóle nie trafić w tarczę, co wydawało się jednak dość absurdalne. Ostatecznie Patton ukończył zmagania na strzelnicy na odległym 21. miejscu. W ogólnej klasyfikacji był piąty – gdyby nie to, olimpijską przygodę skończyłby z medalem.

– Każdy z nas zrobił to co potrafił najlepiej i jak prawdziwy żołnierz zmierzył się z tym, co zesłał los. Na koniec zawodów czuliśmy się bardziej jak dobrzy znajomi niż rywale. Ten duch przyjaźni w niczym nie umniejszał jednak gorliwości, z jaką walczyliśmy o sukces – komentował po latach Patton. Napisać, że w trudnej dla siebie sytuacji zachował klasę, to nie napisać nic!

Drugiej olimpijskiej szansy obiecujący wojskowy już nie dostał – pewnie zostałby powołany na igrzyska w 1916 roku, gdyby ich nie odwołano. Kilka miesięcy po pierwszym starcie Patton zapisał się w historii jako twórca szabli, która służyła potem amerykańskim wojskom podczas I wojny światowej. Podczas samej kampanii jako pierwszy Amerykanin w historii dowodził atakiem czołgów. Na froncie został ciężko ranny – otrzymał za to Krzyż Wybitnej Służby.

George Patton. Fot. Wikimedia

Prawdziwą renomę zyskał dopiero podczas kolejnego wielkiego konfliktu. Był już generałem, którego powszechnie postrzegano jako człowieka zasad. Słynął z porywających przemówień (często wygłaszanych prostymi, żołnierskimi słowami, z wsadzanymi powszechnie wulgaryzmami), ale ma też na koncie kilka występków, podczas których jego ludzie byli zamieszani w mordowanie jeńców wojennych. Patton nie przebierał w słowach i czynach – gdy w szpitalu dostrzegł żołnierzy bez widocznych obrażeń, potrafił ich przy wszystkich spoliczkować.

W grudniu 1944 roku generał przewidział jeden z ostatnich desperackich ataków ze strony niemieckiej, co pomogło w wygraniu kolejnej kampanii. Po zakończeniu wojny został gubernatorem Bawarii i wciąż szokował. Jego słowa często wyrwano z kontekstu i przeinaczano. Przykład? Patton był przeciwnikiem powszechnej denazyfikacji. Aby konkretnej uargumentować swój pogląd, porównał sytuację do warunków amerykańskich, gdzie wiele osób dołącza do Republikanów i Demokratów tylko po to, by robić karierę, a nie ze względów ideologicznych. Wypowiedź wywołała burzę, bo generałowi zarzucono, że… porównuje członków krajowych partii do nazistów.

Zmarł w 1945 roku – dzień przed planowanym powrotem do kraju. Oficjalnie zginął w wypadku samochodowym, ale według jednej z teorii miał za nim stać sam Stalin. Życie po życiu otrzymał w 1970 roku, kiedy do kin trafił film o jego życiu. George Campbell Scott – odtwórca tytułowej roli – dostał nawet Oscara. Dziś George’a Pattona postrzega się głównie przez pryzmat działań wojennych, ale warto pamiętać, że zapisał też dość nieoczywistą kartę olimpijską.

  1. Borys Oniszczenko

Pięciobój nowoczesny raz jeszcze znalazł się na naszej liście. Pisaliśmy tu już o Norwegu, który medal stracił przez dwa wypite przed startem piwka. Tu jednak w grę wchodzi znacznie poważniejsza przewina, która wpłynęła nie tylko na medalowe szanse, ale właściwie całe życie gościa, o którym mowa.

W 1976 roku Borys Oniszczenko leciał na igrzyska jako jeden z faworytów. Cztery lata wcześniej zdobył złoto w drużynie, z kolei w 1968 roku zapisał na koncie dwa srebrne medale. W międzyczasie do jego bogatej kolekcji trafiło również aż jedenaście medali mistrzostw świata. Bez zbędnej przesady można go było nazwać żywą legendą tej dyscypliny i jednym z głównych faworytów do złota w Montrealu. To miał być jego łabędzi śpiew – miał już wówczas 38 lat i wszyscy spodziewali się, że medal w Kanadzie zamknie jego karierę efektowną klamrą.

Wszystkie dotychczasowe osiągnięcia przekreśliło jednak oszustwo szyte wyjątkowo grubymi nićmi. Sowieci rozpoczęli drużynowe zmagania całkiem dobrze – po jeździectwie zajmowali czwarte miejsce, ale ta dyscyplina nie zaliczała się do ich specjalności. Drugiego dnia rywalizacja rozpoczęła się od szermierki i nagle zaczęły się dziać cuda. Już w drugiej walce Brytyjczycy odnieśli wrażenie, że coś jest nie tak, a na koncie Oniszczenki pojawiają się punkty za trafienia, które wcale nie dochodzą do celu. Początkowo podejrzewano jakąś techniczną usterkę i zbagatelizowano sprawę.

Wszystko zmieniło się, gdy doszło do pojedynku Oniszczenki z Jimem Foxem. Obaj byli sportowcami z tego samego pokolenia i od wielu lat mierzyli się na najważniejszych zawodach. Brytyjczyk doceniał klasę rywala, ale doskonale znał tajniki szermierki i szybko odkrył, że coś się nie zgadza. Po jednym z ataków wykonał unik, po którym reprezentant ZSRR był daleki od zanotowania trafienia, ale na tablicy i tak pojawił się punkt dla niego.

– To działało jak jakaś magiczna różdżka, ale Borys trafił na złego rywala. Zbyt wiele lat spędziłem w sporcie, by dać się nabrać na coś takiego. Podejrzeń nabrałem już przy jego poprzedniej walce, kiedy zaliczono mu trafienie w podobnych okolicznościach. Gdy ten scenariusz powtórzył się w naszym pojedynku, powiedziałem, że coś tu się nie zgadza. “Masz rację, wiem, że nie trafiłem” odpowiedział. Chciał zmienić broń, ale nie pozwoliłem mu na to. Nie dlatego, że podejrzewałem oszustwo, ale nie chciałem, by ktoś potem znów przez nią ucierpiał – wspominał po latach Fox.

Sowieci próbowali ukryć budzącą wątpliwości szpadę, ale ostatecznie wpadła ona w szpony ekspertów. Okazało się, że dyskretnie zamocowano w niej kilka kabelków i zaawansowany technicznie mechanizm, który faktycznie pokazywał trafienia nawet wtedy, gdy do nich nie dochodziło. – To nie była robota amatora – skonstatowali eksperci. Ktoś dokładnie wiedział, co chce zrobić i musiał mieć świadomość łamania przepisów. Wystarczy powiedzieć, że do wykrycia podstępu potrzeba było rozłożenia szpady na czynniki pierwsze.

Oniszczenko próbował palić głupa. Przekonywał, że sprzęt nie należał do niego – po prostu taki dostał. Nikogo jednak nie wsypał oraz… nie przekonał. Wkrótce został zdyskwalifikowany i wydalony z wioski olimpijskiej. – Przyłapaliśmy go w podobnej sytuacji jak kogoś, kto stoi z dymiącym pistoletem nad zwłokami – tłumaczył Sandor Kerekes, człowiek odpowiedzialny za nadzorowanie olimpijskich zmagań pięcioboistów.

Sowieci momentalnie musieli sobie poradzić z kolejnym problemem. Do kraju przemycono pierwotnie enigmatyczne komunikaty, że legenda radzieckiego sportu wraca do domu po “problemach ze sprzętem”. Kilkanaście godzin później krajowa federacja odcięła się od Oniszczenki, rzucając go na pastwę mediów i rozczarowanych kibiców. Od samego początku pojawiło się pytanie, czy za kreatywną modyfikacją szpady nie stał ktoś postawiony wyżej. Śledztwo przeprowadzone podczas igrzysk nie wykryło jednak podobnych udziwnień u innych reprezentantów ZSRR, którzy mogli kontynuować indywidualne starty, bo w drużynie zostali oczywiście zdyskwalifikowani.

A Borys? Z nieba trafił do piekła. Po igrzyskach bez względu na wynik czekał na niego wojskowy awans i perspektywa realizowania się w roli trenera ale przez oszustwo te plany momentalnie legły w gruzach. Na zawodnika nałożono karę finansową, a na dywanik zaprosił go sam Leonid Breżniew. W kolejnych latach Oniszczenko zapadł się pod ziemię. Nigdy nie skomentował olimpijskiej wpadki. Pojawiały się plotki, że karnie… zesłano go nawet do łagru. Wiele lat później człowiek, który jedną głupią decyzją przegrał całą karierę, wypłynął ponoć jako kierowca taksówki w Kijowie.

  1. Caitlyn Jenner

Z Caitlyn Jenner opcje są zwykle trzy. Możecie kojarzyć ją z programu „Z kamerą u Kardashianów”, możecie z korekty płci, której dokonała kilka lat temu, a możecie ze złotego medalu olimpijskiego w dziesięcioboju, który zdobyła jako Bruce Jenner. Karierę w tym sporcie rozpoczęła zresztą zaledwie kilka lat wcześniej, po tym, jak kontuzja wyeliminowała ją z uprawiania futbolu amerykańskiego. Niespodziewanie pojechała na igrzyska do Monachium, które skończyła na dziesiątym miejscu. A potem zaczął się okres piekielnie ciężkich treningów.

Dziesięciobój stał się dobrym miejscem do ukrycia się. Musiałem sobie udowodnić, że może kobieta, która żyje wewnątrz mnie, tak naprawdę nie istnieje. Kochałam to, co robiłam. Byłam najlepsza na świecie w tym, co robiłam. Ale wiedziałam, że igrzyska w 1976 roku będą ostatnim razem. Myślałam sobie: „wytrzymaj do tego momentu. Zapamiętaj ten moment, szybko się skończy. Masz po nim długie życie” – mówiła po latach.

Do „tego momentu” przygotowywała się przez całe poprzednie czterolecie. Codziennie przez kilka godzin. Samodzielnie, bez trenera. We współpracy ze sportowcami z konkretnych konkurencji, wchodzących w skład dziesięcioboju. To zresztą była nowość. Większość dziesięcioboistów trenowała wówczas we własnym gronie. Jenner to zmieniła. I dawało to znakomite efekty. Od 1973 do 1976 roku przegrała raz – gdy w krajowych zawodach nie zaliczyła żadnej wysokości w skoku o tyczce.

Na igrzyskach była zdecydowanie najlepsza. Faworytem był Mykoła Awiłow, mistrz sprzed czterech lat, uznawany za gościa nie do pokonania. Okazał się jednak zbyt słaby, by poradzić sobie z Jenner. Ta była w znakomitej formie. Po pierwszym dniu rywalizacji znajdowała się 35 punktów za liderem. Ale to drugi miał wszystkie konkurencje, które uwielbiała. W tym bieg na 1500 metrów, którego większość dziesięcioboistów nienawidziło, a Jenner wręcz przeciwnie. Stało się więc, jak się miało stać – złoto zawisło na szyi Bruce’a, bo to pod tym imieniem, jako mężczyzna z urodzenia, zgarnęła wówczas mistrzostwo olimpijskie. Przy okazji ustanowiony został nowy rekord świata i nowa… tradycja olimpijska.

Do Jenner podbiegł wówczas jeden z kibiców i wręczył jej amerykańską flagę na kiju, po czym został odciągnięty przez ochronę. – Zastanawiałam się co z tym zrobić. Nie mogłam odłożyć na ziemię, wyglądałoby to niepatriotycznie. Kreowanie spektaklu też było ostatnim, co chciałabym zrobić. To nie mój styl. Więc zaczęłam po prostu nią machać. To moment, który zmienił igrzyska, coś się zaczęło – wspominała. Bo dziś trudno wyobrazić sobie, by medaliści nie biegali z flagami, często sami je zresztą przygotowują. Zaczęła to właśnie Jenner. I równocześnie skończyła karierę. A złoty medal po latach, gdy przyszli do niej dziennikarze, odkopywała w… szufladce z rzeczami do paznokci.

Bruce Jenner, którym wówczas była, stał się najpopularniejszym sportowcem w USA. Caitlyn mogła przebierać we wszelkiego rodzaju ofertach. W 1977 roku zgłosiła się do draftu NBA. Kansas City Kings (dziś Sacramento) zdecydowali się sięgnąć po nią z numerem 139. Ale ta przygoda skończyła się jedynie na podpisywaniu autografów dla członków ekipy. Meczu nie było ani jednego. Z punktu widzenia Kings było to jednak świetne, marketingowe zagranie.

Po próbie dostania się do NBA, była próba dostania się do Hollywood. Pojawiła się propozycja z wytwórni, która chciała mieć Bruce’a Jennera w roli Supermana. – Po igrzyskach nigdy nie myślałam o graniu w filmach. Nigdy nie występowałam nawet w szkolnych przedstawieniach. Ale to była okazja, by się czegoś nauczyć, rozwinąć i naprawdę było z tym sporo zabawy – nosiłam nawet pelerynę. I wiecie co? Nigdy nie powiedzieli „nie”, po prostu trzymali mnie na rezerwie. Dzwoniłam do nich i pytałam, o co chodzi, odpowiadali, że wciąż jestem brana pod uwagę. Trwało to długo, ostatecznie znaleźli Christophera Reeve’a, który zagrał tę rolę.

Do Hollywood Jenner ostatecznie trafiła. Wystąpiła w fikcyjnej biografii zespołu Village People. Za tą rolą od razu poszły nominacje do nagród… tyle że chyba nie chodziło o to, by zainteresowała się nią kapituła przyznająca Złote Maliny dla najgorszych filmów. Dość powiedzieć, że kolejne role w aktorskim dorobku Caitlyn Jenner (występującej wówczas jako Bruce) były już wyłącznie telewizyjne. Ale z Hollywood połączyło ją coś jeszcze – w 1981 wzięła ślub z Lindą Thompson, znaną aktorką i byłą dziewczyną Elvisa Presleya. To było drugie z trzech małżeństw Caitlyn. Z każdego – jako że śluby brała, będąc jeszcze mężczyzną – ma po dwójce genetycznych dzieci.

Najważniejsze okaże się ostatni z tych związków– z Kris Kardashian, która zmieniła potem nazwisko na Jenner. Ale o nim za chwilę. Powiedzmy sobie jeszcze o kilku rzeczach, których Caitlyn, jako Bruce, imała się w kolejnych latach. I dodajmy, że jej status gwiazdy był tak duży, że „The Washington Post” napisał historię na ponad 1000 stron o tym, jak to mistrz olimpijski pół roku po igrzyskach… nic nie robi. Serio. W końcu jednak trzeba było chwycić się jakiejś roboty – Caitlyn była więc komentatorem, aktorem czy mówcą motywacyjnym. W latach 80. wsiadła też za kierownicę samochodów wyścigowych i całkiem dobrze sobie w tej roli radziła.

Była też telewizja. Seriale, programy, małe rólki, gry wideo, reality show. Zwłaszcza te ostatnie są tu istotne. The American Sportsman, Stair Climber Plus, The Weakest Link (nasze Najsłabsze ogniwo), I’m a Celebrity… Get Me Out of Here!, Skating with Celebrities i wiele więcej. Przełom nastąpił jednak w 2007 roku, szesnaście lat po ślubie z Kris. To wtedy pojawiły się pierwsze odcinki „Z kamerą u Kardashianów”, a świat oszalał na punkcie oglądania tego, co dzieje się u tej rodziny. I Caitlyn (Bruce) Jenner stała się jedną z gwiazd, nawet jeśli zwykle stała na drugim planie.

Nagrywanie tego to świetny czas. Kilka z najlepszych rozmów z moimi dziećmi odbyłam na planie, bo program zmusza cię do tego by usiąść i spojrzeć na rodzinne problemy. To znakomite doświadczenie. Zwłaszcza dla moich dzieci, które odniosły przez to wiele sukcesów. Weźmy Kimberly – bycie celebrytką to biznes i ona świetnie sobie z nim radzi – mówiła. Równocześnie okazywało się, jak pełna sprzeczności jest Caitlyn Jenner.

Bo w innych wywiadach powtarzała, że sława to właściwie jej nie pociąga, nie pcha się przed kamerę i woli proste życie (w willi w Malibu). Gdy jednak w 2015 rozstała się z Kris i ogłosiła publicznie, że czuje się kobietą, rozpoczynając proces korekty płci (zresztą już w latach 80. brała hormony, ale odstawiła je, bojąc się reakcji otoczenia, a od dziecka ubierała się – gdy nikt nie widział – w kobiece stroje), nakręciła na ten temat swoje własne reality show, a w „Z Kamerą u Kardashianów” wypuszczono dwa specjalne odcinki, poświęcone wyłącznie temu tematowi.

Caitlyn szybko stała się bohaterką osób transseksualnych, bo dzięki niej zwrócono uwagę na ich problemy. Jednak mimo że sama taką była, w wyborach prezydenckich jawnie popierała Donalda Trumpa, startującego z ramienia Republikanów, i krytykowała Hillary Clinton. Po latach stwierdziła, że – co właściwie wszyscy wiedzieli już wcześniej – się pomyliła, bo Trump nie zadbał o interesy osób trans. Jednak słowa „nigdy, przenigdy nie zagłosuję na Hillary, jeśli ona zostanie prezydentką, ten kraj jest skończony. To polityczna oszustka, nic nie zrobiła” zostały Caitlyn zapamiętane. Zresztą sama Jenner mówi, że jest katoliczką, poglądy ma stosunkowo konserwatywne, ale popiera na przykład małżeństwa tej samej płci (zresztą sama jest w związku z kobietą).

Po tranzycji płci odbierała kolejne nagrody i wyróżnienia. Jak mówiono: za odwagę, za zwrócenie uwagi na problemy osób transseksualnych, za to że o wszystkim opowiedziała publicznie. Pojawiała się na okładkach magazynów już jako kobieta – miały ją u siebie m.in. „Vogue” czy „Sports Illustrated”. Równocześnie jednak potrafiła ze sceny dowalić stwierdzeniem, że „najtrudniejsze w byciu kobietą jest kombinowanie w co się ubrać”, co spotkało się ze sporą krytyką w całym kraju. Aferę wywołał też wypadek samochodowy, w którym zginęła Kim Howe, aktorka, gdy Jenner wjechała w jej samochód swoim SUV-em.

Tak naprawdę z mistrza olimpijskiego z 1976 roku w osobie Jenner zostało niewiele. I nie mamy tu na myśli korekty płci. Jenner stała się celebrytką i wciąż nią jest. To z tego, a nie osiągnięć sportowych, jest dziś najbardziej znana. Pewnie nikt nie przewidziałby dla niej takiej drogi zawodowej kariery w dniu zdobycia złotego medalu, a równocześnie zakończenia kariery dziesięcioboisty. I mimo że od kilku lat nie jest już związana z Kris Jenner, to wciąż pojawia się niemal wszędzie, gdzie mowa o Kardashianach.

A najlepiej podsumować jej aktualny status cytatem ze strony, która zajmuje się właśnie celebrytami – Pudelka. Cytat to tytuł newsa, który pojawił się na portalu kilka dni temu. Gotowi? Brzmi on tak: „Skwaszona Caitlyn Jenner w dresie przemyka z kochanką do ulubionej restauracji celebrytów (ZDJĘCIA)”.

I niech to wystarczy za komentarz.

  1. Babe Didrikson

Jedna z najlepszych atletek w historii Stanów Zjednoczonych, a nawet i całego świata. Sukcesy odnosiła w lekkiej atletyce, golfie, pływaniu, bilardzie, baseballu, tenisie, łyżwiarstwie, skokach do wody, koszykówce i kilku innych sportach. Czego się nie chwyciła – była w tym niesamowita. Na koszykarskich boiskach potrafiła rzucać po 30 punktów w czasach, kiedy mniej osiągały często w meczach… całe zespoły. Poza tym była też świetną kucharką, maszynotypistką i utalentowaną muzyczką.

Ludzie wierzyli w pewnym momencie właściwie we wszystko, co usłyszeli o jej osiągnięciach. Jej status był tak ogromny, że nie mieli powodu, by tego nie robić. Plotki o jej wyczynach roznosiły się z prędkością błyskawicy. Sama zresztą mieszała sporo w swojej biografii. Weźmy przybrane imię – mówiła, że zaczęto ją tak nazywać, gdy w trakcie dziecięcej gry w baseballa pięciokrotnie zaliczyła home run, wybijając piłkę poza pole gry i to wszystko na cześć Babe Rutha, legendy tego sportu. Prawda jest jednak taka, że „Bebe” mówiła już do niej norweska matka (jej rodzice byli emigrantami), gdy Didrikson była niemowlakiem. Swoją drogą nazwisko też minimalnie zmieniła – pierwotnie brzmiało ono Didriksen.

W mediach grała pewną postać, niemal męską. Robiła to na tyle dobrze, że – w połączeniu z jej wynikami – oskarżano ją nawet o faktyczne bycie mężczyzną (uprzedzając: była w stu procentach kobietą). Używała tej postaci do promocji samej siebie. Była w tym mistrzynią. W latach 30. zachowywała się tak, jak będzie to robił Muhammad Ali kilka dekad później. Podchodziła do rywalek i krzyczała im, że je rozniesie. Wchodziła do szatni i pytała, „Babe Didrikson tu jest, więc która z was zajmie drugie miejsce?”. Koleżanki irytowała za to, bo na treningach biegała z harmonijką, równocześnie na niej przygrywając.

Była niesamowicie pewna siebie, robiła co chciała. Jednak miało to swoje uzasadnienie. Babe bowiem już jako dziecko mówiła, że „chce być najlepsza na świecie”. I faktycznie jej się to udało. Od małego rywalizowała z chłopcami. Potem mówiła, że „ludzie myślą, że jestem dziwna, bo nie denerwuję się przed startem. Czemu bym miała? Wszystko, co robię, to rywalizacja z dziewczynami”. Takie i podobne cytaty zawsze przykuwały uwagę prasy. A żeby przykuć ją jeszcze bardziej, często naginała nieco rzeczywistość. Jeśli pokonała pole golfowe w 80 uderzeń, dziennikarzom mówiła, że było ich 71. A to tylko jeden z przykładów.

Gdy była mała, trenowała przeskakując przez płoty i żywopłoty, ustawionych obok siebie domów. Sąsiedzi nie mieli jej tego za złe. Ba, gdy powiedziała jednemu, że jego jest za wysoki i nie może odpowiednio trenować, ten… go obniżył. Efekty? Znakomite. Celebrytką Babe stała się w 1932 roku. Była już wtedy znana w świecie sportu, bo przez kilka lat romansowała z koszykówką. Nie zarabiała jednak zbyt wiele, musiała zacząć pracować. I to z tej pracy wysłano ją na mistrzostwa USA w lekkiej atletyce. Stanęła przeciwko ekipom złożonym nierzadko z ponad 20 zawodniczek, rywalizujących w różnych dyscyplinach. Ona była sama.

Nagięto dla niej regulamin i pozwolono na start w większej liczbie konkurencji, by miała szansę w rywalizacji „zespołowej”. Wariactwo, co? Tak mogłoby się wydawać. Tyle że nie do końca. Babe wzięła udział w ośmiu różnych konkurencjach, wygrała sześć z nich (w jednej ex aequo) i zapewniła triumf swojej, no, nazwijmy to: ekipie. To był wyczyn absolutnie historyczny, niesamowity. Nic dziwnego, że o jej nazwisku usłyszały całe Stany. – Przez dwie i pół godziny biegałam po całym stadionie. Wystartowałam na 80 metrów przez płotki, a potem miałam jedną próbę w skoku wzwyż. Zaraz po niej szłam na inną skocznię, by – po oddaniu skoku – iść rzucić oszczepem – mówiła.

Status gwiazdy sprawił, że ona sama stała się, jak określali to inni, prima donną. Niektórzy dziennikarze pisali, że „lepiej byłoby, gdyby została w domu, upiększyła się i poczekała na telefon”. Ale ona nie miała zamiaru tego robić. Makijażu nie nakładała, wolała, by pamiętano ją za wyniki, a nie wygląd. Zawsze zachowywała się, jakby nie liczył się nikt poza nią. Manipulowała, kłamała, była twarda, robiła wszystko, by wygrać – może poza oszustwem. Gdy w 1952 roku w filmie „Pat i Mike” miała grać w golfa z Katharine Hepburn, zgodziła się. Pod jednym warunkiem: że scenariusz zostanie zmieniony tak, by to ona tę partyjkę wygrała.

W 1932 roku – niedługo po zwycięstwie na mistrzostwach kraju – pojechała na igrzyska. Mogła wystartować tylko w trzech konkurencjach, choć pewnie gdyby miała możliwość, śmiało ogarnęłaby nawet sześć. Zdecydowała się na bieg na 80 metrów przez płotki, rzut oszczepem i skok wzwyż. W Los Angeles pobiła czterokrotnie rekordy świata, zgarnęła dwa złote medale i jeden srebrny. Paradoksalnie, do dziś nie jest pewne, czy powinna była wygrać bieg przez płotki. Na metę wbiegła bowiem równo z Evelyn Hall i niektórzy twierdzili, że Babe tę rywalizację przegrała. Dlaczego paradoksalnie? Bo sędziowie nieco oszukali ją w skoku wzwyż. W decydującej próbie stwierdzili, że pokonała poprzeczkę najpierw głową, a potem resztą ciała – wtedy było to zabronione. I choć dokładnie tak samo skakała wcześniej, to nagle ten jeden skok okazał się nieważny, przez co musiała zadowolić się srebrem. I ono pozwoliło jej jednak przejść do historii – do dziś jest jedyną osobą, która ma na koncie medale z konkurencji biegowych, skokowych i rzutowych.

Po powrocie z igrzysk witały ją tłumy. Przygrywała orkiestra, zorganizowano paradę na jej cześć. Ona sama „chciała się tylko przywitać, to wszystko”. Ogłosiła też, że rezygnuje z lekkoatletycznej kariery i przerzuca się na profesjonalną – a co za tym idzie, zarobkową – grę w golfa. Pierwotnie jednak brakowało jej nieco możliwości. Więc by zarobić, występowała w czymś, co nazwać można objazdowym show. Grała tam na harmonijce, śpiewała i prezentowała różne popisy związane ze sportem – na przykład wystrzeliwała plastikowe piłeczki golfowe w stronę w publiki. W czasach, gdy większość kobiet zarabiała po kilka centów na godzinę, ona zgarniała 1200 dolarów tygodniowo.

Kilka lat później, na polu golfowym, poznała swojego przyszłego męża, George’a Zaharisa, zawodowego wrestlera. Pobrali się 11 miesięcy później, a Babe zmieniła swoje nazwisko i, przy okazji, całą swą medialną postać. W całym kraju gazety rozpisywały się o tym, jak to Didrikson-Zaharias „stała się damą”. Pasowało to do golfa, który faktycznie zaczęła profesjonalnie uprawiać. W kilku turniejach – jako pierwsza kobieta w dziejach – rywalizowała z mężczyznami. Do perfekcji starała się dojść w jedyny znany sobie sposób – trenując codziennie, nierzadko uderzając piłkę po tysiąc razy, aż musiała bandażować dłonie, na których zdarła się skóra.

A te dłonie były cenne. Raz że grała nimi na harmonijce – w latach 50. nagrała nawet kilka profesjonalnych piosenek, które stały się hitami – a dwa że brała też udział m.in. w zawodach… szewskich. Sama projektowała sobie stroje do gry w golfa. Wygrywała konkursy na najlepiej uszyte suknie. Była kobietą niesamowicie wielu talentów i właściwie czego się nie chwyciła, w tym odnosiła sukcesy. W golfie też. Z facetami co prawda jej się nie powiodło, ale w kobiecym tourze potrafiła wygrać 17 turniejów w ciągu 14 miesięcy.

Do historii przeszły zwłaszcza jej ostatnie triumfy. Na początku lat 50. zachorowała na raka okrężnicy. Przeszła leczenie, była bardzo osłabiona. Szybko postanowiła jednak wystartować w kolejnych zawodach. Zrobiła to i… bez problemu wygrała. – To pokaże wielu ludziom, że nie muszą bać się operacji, bo mogą wrócić po niej do normalnego życia – mówiła. Rak jednak zaatakował ponownie i tym razem Babe nie udało się go pokonać. Zmarła w 1955 roku, miała zaledwie 43 lata. Niedługo przed śmiercią wydała jeszcze autobiografię. Zrobiła to właściwie resztką sił.

Przez całe życie łamała schematy. Była wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju. Urodziła się jakby w złych czasach. 30, może 40 lat później, wpasowałaby się idealnie. Ale przed wojną wielu uważało ją za dziwadło, mówiono, że takie zachowanie nie przystoi kobiecie. Babe udowadniała im, że jest inaczej. Była pewna siebie, bezkompromisowa – brała, co chciała. Osiągała sukcesy, stała się niezależna i znana na całym świecie. Dla wielu była bohaterką. Kiedy zmarła, prezydent Dwight Eisenhower rozpoczął tradycyjną konferencję prasową, od oddania jej hołdu.

Tak wielka była Babe Didrikson.

  1. Neil Horan

Cóż to jest za oryginał! Kompletny wariat, tak też można napisać. I będzie to zgodne z prawdą. Najlepsze jest to, że gość nie jest olimpijczykiem. Ani zawodnikiem, ani trenerem, ani sędzią, ani żadnym oficjelem. Dlaczego więc tu jest i to na tak wysokim miejscu? Cóż, w historii igrzysk zapisał się w sposób, w jaki nie zrobił tego zapewne nikt inny. Ale po kolei.

Neil Horan to… ksiądz. No, były ksiądz. Studiował na dwóch uniwerkach, święcenia otrzymał w 1973 roku. Rok później z bycia kapłanem zrezygnował, ale po sześciu latach znów zmienił zdanie i do powołania wrócił. Tkwił w tym stanie przez 25 lat, aż został zlaicyzowany przez arcybiskupa. Tyle że on sam tej laicyzacji nie uznał. – Kompletnie sprzeciwiam się tej decyzji. Apeluję do znacznie wyższego sądu w niebie, sądu Jezusa Chrystusa. Nie mogę się teraz modlić, nie mogę dawać komunii – jestem kimś niewiele większym od poganina. Czuję się całkowicie zawiedziony. Oddałem Kościołowi swoje życie, czuję się paskudnie z tym, jak rozwiązali tę sytuację. To było niechrześcijańskie i niekatolickie – mówił.

I uwierzcie, on tę sprawę traktował naprawdę poważnie. Na tyle, że choć księdzem już nie był, to tego tytułu wciąż używał (i używa do teraz), a do tego wszędzie chodził w tradycyjnym irlandzkim stroju, tańczył tradycyjny taniec, a za kołnierz wsadzał sobie wyciętą z papieru koloratkę. Papierów usuwających go z pozycji księdza, oczywiście, nie podpisał. Chyba już kumacie, z jakim człowiekiem mamy w tym przypadku do czynienia.

No dobra, ale co ten gość ma wspólnego ze sportem? Cóż, po raz pierwszy połączył się z nim 20 lipca 2003 roku, gdy wbiegł na tor Silverstone w trakcie zawodów o Grand Prix Wielkiej Brytanii Formuły 1. Tak, w trakcie. Bolidy normalnie jeździły, kilku kierowców musiało Horana wymijać. Horana, który w rękach trzymał transparent mający zachęcić wszystkich do czytania Biblii. Po chwili na tor wjechał samochód bezpieczeństwa, a księdza usunęły służby porządkowe, potem skazano go na dwa miesiące więzienia. Swoją drogą zdziwieni jesteśmy, że nie wyleciał z kapłaństwa już teraz. Widać musiał odwalić coś jeszcze grubszego.

I tak, odwalił. Nieco ponad rok później. I tu dochodzimy właśnie do wydarzenia, które Neilowi pozwoliło znaleźć się w tym rankingu. 29 sierpnia 2004 roku wbiegł na trasę olimpijskiego maratonu, mimo teoretycznie zagęszczonej – w obawie przed terrorystycznymi zamachami – ochrony. Biegacze byli na 36. kilometrze, a on zaatakował, wpychając go w tłum prowadzącego Vanderleia de Limę. Po kilku sekundach Horana odciągnął inny widz, uwalniając brazylijskiego biegacza. De Lima stracił jednak sporo czasu, a do tego był obolały po starciu i ostatecznie spadł na trzecie miejsce. Horana skazano za to na 3000 euro grzywny, 12 miesięcy więzienia w zawieszeniu i roczny zakaz wstępu na imprezy sportowe. Kara byłaby pewnie wyższa, ale pod uwagę wzięto jego stan psychiczny, który… nie był najlepszy – tak to ujmijmy.

Kiedy zobaczyłem mężczyznę, który na mnie wyskoczył, byłem wystraszony. Nie wiedziałem, co się ze mną stanie – czy ma nóż, pistolet lub cokolwiek, czy może chce mnie zabić. Myślę, że największym problemem był szok. Być zaatakowanym w ten sposób – to było bolesne. Byłem zupełnie bezbronny i wykończony. Nawet potrząsałem głową, jakby ten gość wszystko zepsuł. Ale wycofanie się nie wchodziło w grę – mówił de Lima, którego wyprzedzili potem Stefano Baldini i Meb Keflezighi. Obaj nie zdawali sobie sprawy z tego, co się stało. Obaj też zgodnie twierdzili, że i tak by Brazylijczyka dogonili, bo biegli razem, a on słabł. Sam Vanderlei mówił jednak, że tego dnia był nie do zatrzymania w przypadku normalnej rywalizacji.

Jak by było, gdyby nie irlandzki ksiądz – nie dowiemy się. Wiemy jedynie, że Horan swym atakiem chciał przekazać światu ważną wiadomość. Jak brzmiała? – Wierzę w to, że gość z kosmosu wkrótce przybędzie na ten świat i przejmie nad nim całkowitą kontrolę, panując jako król Jerozolimy przez tysiąc lat – mówił cztery lata później. Kiedy atakował de Limę miał na plecach tablicę mówiącą o wypełnianiu się proroctwa z Biblii. Nie wiemy, czy było w niej napisane coś o tym, że „brazylijski maratończyk złota zdobyć nie może”, ale jeśli tak – faktycznie, wypełniło się.

Brazylijski Komitet Olimpijski niemal natychmiast złożył wniosek o przyznanie swojemu biegaczowi duplikatu złotego medalu. Został on odrzucony. Jednak obok brązu Vanderleiowi wręczono jeszcze medal Pierre’a de Coubertina za „demonstrowanie fair play i olimpijskich wartości”, przyznawany naprawdę rzadko. Zawsze coś. Zresztą Lima – którego przepraszała potem rodzina Horana – został w Brazylii bohaterem, podobnie jak… Polyvios Kossivas, 53-letni kibic, który odciągnął Irlandczyka od biegacza. Grek został nawet zaproszony za ocean, gdzie pojawił się na murawie Maracany przed jednym z meczów, zwiedził wystawę poświęconą Ayrtonowi Sennie i spotkał się z de Limą, który mówił o nim, że „to jego anioł”.

Puentą tej historii w przypadku Brazylijczyka jest zapalenie znicza olimpijskiego w 2016 roku. Spośród setek kandydatów wybrano do tej roli właśnie jego, przez co zły był… Neil Horan. – Kiedy go zobaczyłem, byłem wściekły. Pomyślałem sobie: „Nie byłbyś taką gwiazdą, gdyby nie ja”. Myślę, że gdyby to wszystko się nie wydarzyło, nie byłby wybrany. Jest gwiazdą wielkości Pelego właśnie przeze mnie. […] Próbowałem się z nim skontaktować, nie odpowiadał. Chciałem go przeprosić. To co zrobiłem, było bardzo złe. Wiele razy mnie przez to obrażano w ciągu ostatnich lat. Nie mogę jednak tego zmienić. Wielu Brazylijczyków w Londynie mówiło mi, że w ich kraju akceptuje się tylko przeprosiny twarzą w twarz. Nauczyłem się nawet trochę portugalskiego, by móc się z nim komunikować – mówił.

Okazji do przeprosin się nie doczekał. I nie dziwimy się, że de Lima nie chciał z nim rozmawiać. Kto chciałby gawędzić z szaleńcem, który wierzy, że „głosi słowo Boże oraz ewangelię” poprzez wbieganie na areny sportowe i ich najbliższe okolice? Zresztą maraton w Atenach to nie był ostatni raz w jego wykonaniu. Na mistrzostwach świata w Berlinie chciał zorganizować protest na Stadionie Olimpijskim. Miał tańczyć, rozprowadzić plakaty chwalące Adolfa Hitlera, wykonać hitlerowski salut i zapalić dla fuehrera kilka świeczek. Nie wyszło, bo z wyprzedzeniem złapali go funkcjonariusze policji. Udało im się, ponieważ Horan… napisał wcześniej do Angeli Merkel wyjawiając cały plan, niczym wrogowie Jamesa Bonda tuż przed finalnym pojedynkiem.

W 2009 roku z kolei wziął udział w brytyjskiej wersji programu Mam Talent. Zatańczył jiga w tradycyjnym stroju, czyli zrobił to, co właściwie robił też na co dzień. Simon Cowell chciał, by to jak najszybciej się skończyło, ale Piers Morgan i Amanda Holden byli zachwyceni występem. Producentów oskarżano potem o to, że umyślnie pozwolili Horanowi wystąpić, by wywołać skandal, a tacy ludzie nie powinni mieć wstępu na scenę i do telewizji. Inna sprawa, że akurat w tym przypadku Neil faktycznie tylko tańczył i nie odwalił niczego głupiego. Choć raz.

Bo kolejne kilka lat później pojawił się przed szpitalem, gdzie książę William i księżna Kate oczekiwali na narodziny pierwszego dziecka. Generalnie ludzi było tam mnóstwo. Ale tylko on głosił, że „Elżbieta II jest przepowiedziana w Biblii i będzie ostatnim monarchą Wielkiej Brytanii” (w co, patrząc na jej długowieczność, jesteśmy zresztą skłonni uwierzyć). Tym, którzy chcieli je przyjąć, rozdawał też swoje wizytówki z Mam Talent, dodając, że jest tancerzem znanym z programu i występuje… na ślubach. A poza tym wypełnia misję, przygotowując świat na drugie przyjście Jezusa. Czy to się łączy? Nie wiemy, ale może Jezus po prostu lubi, gdy ktoś dobrze tańczy.

Wybryków na koncie Horana jest nawet nieco więcej, ale żeby opisać inne, musielibyśmy tłumaczyć wam między innymi zawiłości polityczne w Irlandii. Jeśli chcecie – sprawdźcie. Nie rozczarujecie się, bo ten koleś to wariat z krwi i kości. Jakby jednak na to nie patrzyć, jest to też ktoś, kto przeszedł do historii igrzysk olimpijskich.

  1. Jerzy Pawłowski

Otrzymał kiedyś tytuł najlepszego szablisty wszech czasów. Bo faktycznie, szermierzem był genialnym, choć trenować ten sport zaczął dopiero niedługo przed osiemnastymi urodzinami. Wcześniej uprawiał inne dyscypliny, ale z żadną się nie polubił. Uwielbiał za to trylogię Henryka Sienkiewicza, sam wspominał, że zaczął utożsamiać się z Kmicicem, Skrzetuskim i Panem Wołodyjowskim. Miał już wtedy w głowie możliwość zostania szermierzem. Decydujący okazał się kompletny przypadek – pewnego dnia znalazł gdzieś na podwórku starą szablę, którą szybko wykorzystał w zabawie ze znajomymi. I to jeden z tychże znajomych stwierdził, że Pawłowski mógłby zacząć treningi. Więc zaczął.

Szybko okazało się, że talent ma ogromny. Kilka lat później był już – pierwszym w historii polskiej szermierki – mistrzem świata. Kolejne sukcesy osiągał regularnie. Wkrótce znano go na całym świecie, a w Polsce stał się gwiazdą sportu. Często porównuje się jego status do tego, jaki miał na początku XXI wieku Adam Małysz. Całkiem słusznie zresztą, podkreślić trzeba jednak kilka różnic. Pawłowski miał zupełnie inny charakter. Był playboyem, znakomicie czuł się w towarzystwie, często brylował na bankietach, zapraszany na największe z nich przez władze PRL. Świetnie grał też w karty, regularnie wygrywał w kasynach – zresztą twierdził, że to temu zawdzięcza małą fortunę, którą zgromadził. Choć nie tylko – bo powszechnie wiadomo, że handlował m.in. szwajcarskimi zegarkami.

Wspomniane władze zresztą na wiele mu pozwalały i nagradzały. Jeszcze jako zawodnik został też – na kilka lat – prezesem Polskiego Związku Szermierczego. Wysoko postawione w partii osoby chętnie się z nim fotografowały. Był mistrzem znanym wszędzie, gdzie by się nie pojawił, a do tego obytym w świecie i wykształconym. Ponadto miał status dżentelmena planszy – zawsze walczył według zasad fair play, potrafił nawet przyznać się do tego, że to rywal, a nie on, zdobył punkt (raz było to nawet decydujące trafienie w pojedynku). Nic dziwnego, że w blasku jego sławy grzali się politycy. Ale i on z tej sytuacji korzystał. U Józefa Cyrankiewicza załatwił sobie zwolnienie z cła na swojego mercedesa (zresztą takim samym jeździł sam premier), a legitymację partyjną wręczał mu sam Władysław Gomułka.

Regularnie stawał się tematem plotek. Głównie tych kobiecych, bo wiele przedstawicielek płci pięknej marzyło o tym, by mistrz szabli się nimi zainteresował. Najgłośniej plotkowano pewnie wtedy, gdy rozstał się z ówczesną partnerką, by niemal natychmiast związać się Teresą Szmigelówną, ówczesną gwiazdą kina. To dla niej chciał podobno zacząć pracę w przemyśle filmowym. Ostatecznie małżeństwo to się jednak rozpadło, a – jak się mówiło – nie bez winy było wspomniane zamiłowanie Pawłowskiego do pokera.

Jego życie da się tak opowiedzieć anegdotami. Jak tą o pierwszym tytule mistrza, którego spodziewali się wszyscy, tylko nie francuscy organizatorzy turnieju. Nie przygotowali bowiem płyty z polskim filmem. Problem? Nie dla polskich fanów, którzy chóralnie odśpiewali narodową pieśń dla swojego bohatera. Albo anegdota inna, jak to dwukrotnie walczył z Emilem Ochyrą, żeby coś mu udowodnić. – W latach 60., podczas zawodów w Bydgoszczy, Pawłowski wygrał z Ochyrą, ale ten miał pretensje, że wynik wypaczyli sędziowie. W następnym pojedynku Pawłowski podłożył się innemu zawodnikowi, aby znów spotkać się w barażu z Ochyrą. I tym razem rozgromił go, po czym z triumfem spojrzał na niego z góry – wspominał Zbigniew Koerber na łamach “Gazety Wrocławskiej”.

Inna anegdota. Pociąg przekraczający granicę polsko-czechosłowacką. Wojciech Zabłocki, Emil Ochyra i właśnie Pawłowski w przedziale. W nim ukryte też kilka maszyn na przemyt. Wchodzi celniczka i prosi Ochyrę, by ten odsunął walizki. Te, za którymi ukryto właśnie maszyny. Nagle z łóżka odzywa się Pawłowski. – Poczekaj, Emilku, to ci pomogę – mówi i zeskakuje… całkiem nagi. Celniczka jedynie krzyknęła i od razu uciekła z przedziału. Maszyny udało się przemycić.

Albo ta historia z mistrzostw świata w Buenos Aires, gdy Pawłowski niemal uniknął śmierci. Opowiadał o niej Rzeczypospolitej. – Wygrałem wtedy z Węgrem Horvatem decydującą o tytule mistrza świata walkę w turnieju drużynowym. Na bal do Domu Polskiego przyszedł stary emigrant węgierski, nachylił się nad moim stolikiem i zrobił jeden straszliwy błąd: zaczął mi wymyślać szpetnie po węgiersku. Nie wiedział, że edukacja szermiercza zaczynała się z Węgrami od klątw. Gdy mu sypnąłem repliką, zaskoczony Węgier zaniemówił i odszedł. Po chwili usłyszałem jakiś rumor, chciałem się odwrócić, ale mnie przytrzymano, żebym nie widział i nie wiedział, co się za mną dzieje. A za mną obezwładniano właśnie tego szaleńca. Ruszył na mnie z nożem sprężynowym, zdążył wbić ostrze w oparcie krzesła, ale zaraz go poskromiono. Mam ten nóż, jest wśród moich ważnych pamiątek.

Dobra opowieść wiąże się też z igrzyskami. Pawłowski długo nie mógł zdobyć upragnionego złota. Udało mu się to wreszcie w 1968 roku w Meksyku – 16 lat po olimpijskim debiucie. Rok wcześniej był tam na przedolimpijskiej próbie. Bardzo lubił meksykańską muzykę, codziennie odwiedzał więc Plaza Garibaldi. To miejsce, gdzie grały orkiestry. Pawłowski zaprzyjaźnił się z jedną z nich, był przez nią zawsze gorąco witany, płacił za konkretną piosenkę – „La Palomę” – raz też zjawił się z wódką, więc wiadomo, że witano go zwykle nader serdecznie. Rok później prezydent Meksyku wydał bankiet na cześć medalistów. Witał się z każdym z nich. Aż w końcu doszedł i do Pawłowskiego, któremu powiedział, że ma dla niego niespodziankę. I w tym momencie – na znak prezydenta – rozsunęła się z tyłu kurtyna, a za nią na scenie stała… dokładnie ta sama orkiestra.

Najbardziej znany Pawłowski jest jednak ze współpracy ze służbami. Zarówno polskimi, jak i amerykańskimi. Z tymi pierwszymi związał się w latach 50. Potem tłumaczył, że chciał w ten sposób ochronić ojca, weterana Armii Krajowej. Nie był dobrym agentem. Wolał skupić się na handlu i bankietach. Donosił co prawda od czasu do czasu to na Jana Ciszewskiego, to na Irenę Szewińską, ale zwykle chodziło o głupoty (na przykład jak to Ciszewski oszukał jubilera w Brukseli na dwieście dolarów). W końcu rozwiązano z nim współpracę, po tym, jak wywołał mały skandal. Otóż na egzaminie wstępnym na Wydziale Prawa UW stwierdził, że świetnym pomysłem będzie wymuszenie na sąsiedzie zgody na ściąganie, tłumacząc, że jest oficerem wywiadu i ma tajne zadanie z tym związane.

Mniej więcej dwa lata później (choć jego rodzina twierdzi, że stało się to już wcześniej), podczas pobytu w USA, zwerbować próbowało go CIA. Wtedy jeszcze się nie udało, ale już kilka miesięcy później, we Włoszech – tak. Ale i im dostarczał jedynie informacje z bankietów, na których bywał. Głównie towarzyskie plotki, nic cennego, nie miał w końcu dostępu do tajnych informacji. Przez ponad dekadę Pawłowski spotykał się z agentami, a kontrwywiad PRL kompromitował się, kompletnie tego faktu nie dostrzegając. W końcu jednak wpadli na jego ślad i ostatecznie szermierza dopadli.

– Jurek często opowiadał dziwne historie. Raz, że wojsko wysyła go w ważnych sprawach i dlatego nie będzie go w klubie. Innym razem, że w celu wykonania zadania zrzucano go ze spadochronem z samolotu. Dziwiliśmy się, bo wiedzieliśmy, że nie przeszedł żadnego szkolenia. Ale śmialiśmy się z tego, bo znaliśmy „Pawła”. Nikt z nas nie przypuszczał, że coś takiego może się stać. Na zawodach i w kraju, i za granicą zachowywał się normalnie. Nie zauważyliśmy, aby spotykał się z jakimiś dziwnymi ludźmi. Po aresztowaniu domyśliliśmy się, że swoimi opowiadaniami ukrywał zdenerwowanie. Niestety pogubił się – opowiadał „Przeglądowi Sportowemu” Jerzy Sobol, były szablista, kierownik tej sekcji w Legii Warszawa.

Pawłowski nagle zniknął, wyparował. Dopiero po dwóch miesiącach do mediów przedostały się informację o jego aresztowaniu i przyznaniu się do winy (zrobił to niemal natychmiast, kompletnie zrezygnowany). Starano się wykreślić jego nazwisko z każdego możliwego miejsca – nawet w V księdze przygód Tytusa, Romka i A’Tomka zastąpiono je Zabłockim. Pawłowski w tym samym czasie próbował buntować współwięźniów. Z częścią szło nieźle, od części dostawał w twarz. Dopiero w 1982 roku pojawił się w telewizji, na zlecenie władz PRL popierając stan wojenny. Złagodzono mu za to wyrok.

Trzy lata później miał zostać – wraz z kilkoma innymi osobami – wymieniony za agenta komunistycznego wywiadu, Mariana Zacharskiego. Amerykanie chcieli go zabrać do siebie (zresztą proponowali mu to też niedługo przed aresztowaniem). Ostatecznie się nie zgodził, chciał zostać w Polsce. Karę mu jednak darowano. Za kratkami spędził dziesięć lat z 25, które początkowo mu wlepiono, a które… były łagodnym wyrokiem. Gdyby nie jego status gwiazdy sportu, prawdopodobnie skazano by go na śmierć.

Po wyjściu na wolność zajął się malarstwem i… bioenergoterapią. Wystartował też w kilku zawodach szermierczych, ale to szybko obrócono przeciwko niemu. – Chciałem startować z radości, chciałem walczyć, szermierka była moją pasją. Zadzwoniłem do Polskiego Związku Szermierczego, rozmawiał ze mną wiceprezes Adam Lisewski. Zapytałem go, czy związek ma coś przeciwko temu, żebym wziął udział w zawodach. Lisewski powiedział: nie ma żadnych przeszkód formalnych, startuj. Potem, jak Judasz, wyparł się wszystkiego. Zaczęła się kampania przeciwko mojej osobie, dowiedziałem się, że jestem wrogiem publicznym numer jeden tego systemu politycznego. Mam takie pismo informujące, że kontakty sportowe ze mną uważa się za szkodliwe dla PRL, dla działaczy, trenerów i sportowców. Prezes tego związku, Ryszard Parulski, który mnie publicznie opluwał, tłumaczył się przede mną, że był wezwany na dywanik przez ówczesnego ministra sportu, Bolesława Kapitana, i otrzymał polecenie, żebym nie pokazywał się na planszy. Gdyby nie ta nagonka, mogłem jeszcze wystartować w mistrzostwach świata. Marzyłem o tym. Ale siła złego na jednego – mówił „Rzeczypospolitej”.

Karierę zakończył wręcz wbrew sobie. I w gruncie rzeczy trochę szkoda. Bo do tego zbioru anegdot idealnie nadałaby się jeszcze jedna – jak to dziadek z szablą, po dekadzie w więzieniu, pokonywał najlepszych młokosów w kraju.

KACPER BARTOSIAK I SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

CZĘŚĆ I RANKINGU – MIEJSCA 40-31 

CZĘŚĆ II RANKINGU – MIEJSCA 30-21


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez