Jest jednym z najbardziej popularnych oraz utytułowanych polskich siatkarzy. Karierę zakończył w 2016 roku, a dwa lata później został prezesem Asseco Resovii Rzeszów. Z tego stanowiska ustąpił w lutym, a teraz był gościem Kanału Sportowego. W długiej rozmowie z Michałem Polem oraz widzami opowiada o swojej karierze zawodniczej: zarówno tej reprezentacyjnej, jak i klubowej. A także o planach na przyszłość oraz kadrze Heynena. Czemu nigdy nie wyjechał za granicę? Kto jest najlepszym polskim libero w historii? Czy zamierza wydać książkę albo zostać trenerem?
Zawsze uchodziłeś za wymarzonego rozmówcę dla dziennikarza – kogoś, kto chętnie pogada i powie coś, co można umieścić w leadzie.
Miałem takie momenty, kiedy w ogóle nie udzielałem wywiadów. Czasami, kiedy przegrywałem mecz, byłem zdania, że nie należy się żadnemu dziennikarzowi rozmowa. I przechodziłem przez strefę mieszaną bez słowa. Taki miałem charakter, na przestrzeni czasu się oczywiście zmieniłem.
Miałeś dziennikarzy, którzy ci podpadali i byli u ciebie na cenzurowanym?
Tak, bo zawsze zwracałem dużą uwagę na meteorytykę oraz pytania, jakie zostaną mi zadane. Nie cierpiałem rozmawiać z redaktorami, którzy pytali: no i jak było? Nie trawiłem tego, więc miałem swoich ulubieńców, którzy zadawali fajnie przygotowane pytania, a do reszty starałem się podchodzić z dystansem. Jak były głupie pytania, to dawałem głupie odpowiedzi.
Jak to jest być siatkarzem, odnosić międzynarodowe sukcesy i wciąż zarabiać dziesięć razy mniej od piłkarzy, którzy kopią się po czołach?
Miałem kiedyś okazję rozmawiać z brazylijskim przyjmującym Felipe Fontelesem. Występował w ZAKSIE Kędzierzyn Koźle. Zapytałem się go: jak to u was jest – wygrywacie medal za medalem, złoto igrzysk olimpijskich… siatkówka to dyscyplina numer jeden w Brazylii? Odpowiada: no tak, jesteśmy sportem numer jeden! Po czym dodaje: sportem numer jeden, natomiast futbol to religia.
My nie patrzymy przez pryzmat zazdrości, czy coś takiego, jeśli chodzi o piłkę nożną. Gdybyśmy postawili Cristiano Ronaldo obok papieża Franciszka, to wielu ludzi na świecie miałoby problem z rozpoznaniem kim jest ten facet w białym odzieniu i co robi obok Cristiano. Taka jest popularność piłki nożnej, co przekłada się też na zainteresowanie sponsorów. Wydaje mi się, że naszym problemem jest poniekąd brak transferów. W piłce nożnej sponsor może zarobić dobre pieniądze. Kiedy klub wyszkoli młodego zawodnika, może go potem sprzedać i dużo zarobić. W siatkówce też można byłoby nad tym pomyśleć: wprowadzić możliwość, aby w czasie sezonu kluby mogły od siebie pozyskiwać graczy na podstawie przekazania pewnej sumy pieniędzy. Nie mówimy oczywiście o milionach. Ale pewnie jest to jakaś droga, aby przyciągnąć sponsorów, którzy będą wiedzieli że oprócz reklamy, mają możliwość zarobku.
Zobacz też, jak transfery w piłce nożnej nakręcają wokół niej zainteresowanie. Całe te odyseje transferowe! Kto gdzie pójdzie? Sumy też robią wrażenie.
W żadnym innym sporcie oprócz piłki nożnej nie ma takich transferów. Nawet w koszykówce. Oczywiście w NBA albo NFL transfery odbywają się na podstawie wymieniania zawodników. I tam też są duże pieniądze. Uważam, że można byłoby się temu przyjrzeć i pomyśleć co zrobić, aby zapoczątkować taki ruch. Wiadomo, że nie od razu Rzym zbudowano, nie zaczniemy od dużych sum. Ale ten proces musi kiedyś nastąpić. Aby coś się zadziało, żeby dyscyplina zyskała. Siatkówka jest fenomenalna, piękna i ją kocham, ale niestety nie cieszy się dużą popularnością na całym świecie, przynajmniej w porównaniu do futbolu.
Co ciekawe mówiono o tobie, że byłeś najlepszym piłkarzem wśród siatkarzy…
To chyba nie o mnie, absolutnie nie. Winiar – to na pewno. On chyba się pomylił i zamiast siatkówki, powinien grać w piłkę nożną. No i Dawid Murek. Jak zdarzyło nam się zagrać, to było widać, że świetnie czuje się z piłką przy nodze. Miał takie huknięcie… on nawet gdzieś zaczynał w klubie piłkarskim. Natomiast co do mnie, uwierz, mam dwie lewe nogi. Na podwórku, nawet mimo tego że nie byłem gruby, zawsze mnie wysyłano na bramkę.
Po co w ogóle libero w siatkówce? Kiedyś kogoś takiego nie było…
Ta pozycja została wprowadzona w 1998 roku. Jest to zawodnik, który wchodzi do drugiej linii i ma za zadanie jak najdłużej utrzymać piłkę w boisku. Człowiek szybki, zwinny – o bardzo dobrych predyspozycjach do gry w obronie, miał zastąpić jednego z środkowych, mniej sprawnych i wysokich graczy. Libero został więc wymyślony w celu wydłużania czasu akcji. Ma inny kolor koszulki, aby swobodnie zmieniać się z środkowymi albo zawodnikami wyznaczonymi przez trenera, bez sygnalizacji tego sędziemu. Pomysłodawcą był Rubena Costa, któremu mogę podziękować, bo z moim wzrostem nie mógłbym w inny sposób grać na wysokim poziomie w reprezentacji. A kiedyś wzrost był absolutnie kluczowy. Selekcja odbywała się na zasadzie: kto jest wysoki? Ten? No to go bierzemy. Nieważne, że chłop się potykał o własne nogi, miał mieć ponad dwa metry. Więc graczy mojej postury z miejsca odstawiano na bok.
Czy uważasz się za najlepszego polskiego libero w historii?
Na razie tak. Natomiast wiem, że Paweł Zatorski ma jeszcze wiele lat gry przed sobą. Już teraz jest dwukrotnym mistrzem świata, więc w pewien sposób mnie wyprzedza. Na podstawie tego, że dłużej grałem w reprezentacji mogę wciąż być przed nim. Ale Paweł jest równie utalentowany. Mamy z niego wielką pociechę, to absolutny światowy top. Oprócz niego na tej pozycji gra też Damian Wojtaszek, z którym bije się o miano numeru jeden w kadrze. Ja natomiast rywalizowałem z Piotrem Gackiem, podobna sprawa. Niestety Komitet Olimpijski krzywdzi trochę siatkarzy, z racji tego, że na igrzyskach nie rozszerzono liczby zawodników, których można powołać, do czternastu. Na każdym innym turnieju to norma, a tam jest wciąż dwanaście – więc tylko jeden libero poleci do Tokio. Rywalizacja między Pawłem a Damianem będzie bardzo ciekawa.
Zwłaszcza, że potrwa o rok dłużej.
Mają więc chłopaki sporo czasu, aby przekonywać trenera, kto zasłużył na grę bardziej. Interesująco zapowiada się też walka o miejsce w kadrze na innych pozycjach. Vital Heynen będzie miał bardzo ciężki orzech do zgryzienia.
Zobaczmy choćby na przyjmujących. Podstawową parę tworzą Wilfredo Leon i Michał Kubiak, oni są nie do ruszenia. Ale w obwodzie masz pełno młodych, utalentowanych zawodników. Na kogo ty byś postawił na miejscu trenera?
Bednorz świetnie zaprezentował się podczas rozgrywek we włoskiej lidze, jest naturalnie silnym skrzydłowym, który w razie potrzeby może zastąpić w tej roli Leona. Ale są jeszcze Kwolek, Śliwka oraz Szalpuk. Na pewno zrobią wszystko, aby przekonać do siebie trenera Heynena. Nie chciałbym być w jego skórze, bo to będą ciężkie decyzje. Któryś z nich nie pojedzie na igrzyska i poczuje się urażony, niestety tak to trzeba powiedzieć. Wiem, bo pamiętam swój żal, po tym jak Lozano nie zabrał mnie na mistrzostwa świata w 2006 roku. Tak to jest, dajesz z siebie wszystko, ale selekcja bywa brutalna.
Czemu nigdy nie spróbowałeś gry w silnej lidze zagranicznej?
Zawsze chciałem wyjechać do Włoch. Uważałem, że to liga, w której mogę się dużo nauczyć. Chciałem tego spróbować. Natomiast nigdy nie miałem oferty, choć w rozmowie z Andreą Gianim – niegdyś trenerem jednego z włoskich zespołów, wyszło, że dostałem od niego ofertę, ale do mnie nie dotarła. Nie wiem… może kwestia tego, że menadżerowi wygodniej było zostawić mnie w Polsce? Ja do Włoch poszedłbym grać czysto dla rozwoju, nie pieniędzy. Wiedziałem, że jak pogram tam rok, to udowodnię swoją wartość i w kolejnym będę zarabiał dwa razy więcej. Ale nigdy do mnie żadna oferta nie dotarła. Po tej sytuacji z trenerem Giannim postanowiłem, że kończę z menadżerami i sam będę odpowiadał za swoje interesy.
A z innych lig?
Były rozmowy z dwoma klubami rosyjskimi, ale w tamtej lidze istnieją duże ograniczenia, co do liczby obcokrajowców. Na samym końcu wychodziło, że postawili na zawodnika grającego na innej pozycji. Jeśli tylko dwóch zagranicznych zawodników mogło grać w zespole, to te decyzje musiały zostać bardzo skrupulatnie przemyślane. Była więc szansa na grę w Rosji, gdzie również wiele bym się nauczył. Wyszło jednak, że zostałem w Polsce. Bardzo dobrze mi się grało w Resovii, bardzo to szanowałem i dawałem z siebie wszystko.
Co sądzisz o technice odbicia Piotra Nowakowskiego? Bo on zawsze jak odbija palcami, to wygląda to tak, jakby trzymał je w maśle.
Powiem tak: może odbijać nawet jak w maśle, ale jak spojrzysz na liczbę jego medali i tytułów, to słuchaj, niech dalej to robi. Piotr chyba staje się liderem, jeśli chodzi o sukcesy odniesione w klubie i reprezentacji. Czapki z głów. Pamiętam go jako chłopaka, który wchodził do kadry. Śmiałem się z niego, bo powiedział że się nie zajedzie, bo praca jest wtedy, kiedy on będzie chciał, a nie kiedy coś powiedzą mu trenerzy. A dzisiaj mamy oblicze Piotra Nowakowskiego, który należy do grona najlepszych środkowych na świecie.
Co do techniki… pamiętam swoją historię z Andrea Anastasim. Przyszedłem do niego i zapytałem: trenerze, a jaką trener preferowałby u mnie technikę odbicia? Przodem, bokiem, bo są różne. A on mi powiedział: Igła, gówno mnie to obchodzi, piłka po twoim odbiciu ma być przy siatce. Cel uświęca środki (śmiech).
Z którym trenerem kadry pracowało ci się najlepiej? Od kogo najwięcej się nauczyłeś?
Z zawodnikami jest tak, że jak grają, to uważają, że trener jest najlepszy. A jak nie grają, to trener jest do… wiadomo. Od każdego trenera można wyciągnąć coś innego. Nawet od takiego, którego uważałeś za najgorszego. Lozano narzucił nam reżim, którego się najbardziej baliśmy: ciężkiej pracy, wręcz katorżniczej. Mały napoleon. Nie wtrącaj się, nie przeszkadzaj, ja będę was trenować. Castellani był typem psychologa – starał się podchodzić do każdego indywidualnie, wychodził z założenia, że podnosząc poziom jednostek, cała drużyna rośnie. Anastasi to typowy ojciec, z którym chyba miałem najlepszy kontakt. Też dlatego, że najwięcej wtedy grałem (śmiech). Stefan Antiga – kolega z boiska. Facet, który był naszym kumplem, ale potrafił się dogadać i doprowadzić do zdobycia mistrzostwa świata.
Wróćmy do legendarnej nocy po meczu z Chinami w 2005 roku. Co tam się zadziało, ile było wypite?
Legendarne nasze wyjście… Cóż, przyszedł trener Lozano i powiedział, że czegoś nie możemy. A my byliśmy młodzi, mieliśmy mocne charaktery. Pomyśleliśmy, że nie będzie nam jakiś knypek podskakiwał. Chcieliśmy mu pokazać miejsce w szeregu, natomiast stało się tak, że to on nam je pokazał. Z perspektywy czasu wiem, że to był duży błąd. Ta sytuacja dała nam jednak dużą lekcję życia i ustawiła świat siatkarski na kolejne lata. Pokazała, że wszystko zmierza w stronę pełnego profesjonalizmu. Nie byliśmy jeszcze świadomi, jak trzeba podchodzić do sportu. A tu przyszedł facet, który pokazał, że to nie zabawa i nie ma żadnych świętych krów. I wszystko będzie się odbywać na jego zasadach. Podjął więc decyzję o wyrzuceniu z kadry ważnych zawodników (oprócz Ignaczaka byli nimi Łukasz Kadziewicz i Andrzej Stelmach przyp. – red.).
Dlaczego z żadnych igrzysk olimpijskich nie udało się wam przywieźć medalu? Zabrakło szczęścia, byliście za słabi, czy zeżarła was presja?
Do Aten pojechaliśmy po naukę. Po wielu latach udało nam się na te igrzyska awansować, ale nie mieliśmy jeszcze potencjału, aby bić się o najwyższe cele. Natomiast w Pekinie mieliśmy już duże aspiracje. Tam była jedna kluczowa piłka w meczu z Włochami. Zawsze jestem jednak zdania, że w całym meczu mogliśmy po prostu zrobić więcej. To była dla nas wielka porażka. Do Londynu też jechaliśmy jako jedni z faworytów, tuż po wygraniu Ligi Światowej. Graliśmy też wtedy – według ekspertów – najładniejszą siatkówkę na świecie. Ale ktoś nam nagle zgasił światło. Okazało się, że organizm to nie jest maszyna, opadliśmy z sił. Choćby w meczu z Australią: głowa chciała, ciało nie. Byli od nas szybsi, lepiej się poruszali. A potem przyszło spotkanie z Rosjanami, którzy ostatecznie wygrali cały turniej. Chciałbym powiedzieć, że jestem spełnionym sportowcem, ale niestety tego medalu igrzysk mi brakuje.
We wrześniu minie piętnaście lat od kiedy nie ma z nami Arkadiusza Gołasia. Był twoim wielkim przyjacielem.
Arek był dla mnie bardzo bliską osobą. Czułem, że to bratnia dusza oraz młodszy brat, którego nigdy nie miałem. Mieliśmy pewną nić porozumienia – wiadomo czasami się kłóciliśmy, ale na dłuższą metę nie potrafiliśmy bez siebie wytrzymać. Ciężko mi o tym rozmawiać. Miesiąc po tym jak byłem na jego ślubie i widziałem jego szczęście, a goście wspaniale bawili się na weselu, musiałem się z nimi spotkać w kompletnie innych okolicznościach. Miał przed sobą świetlaną przyszłość: niesamowite warunki fizyczne, talent i stratosferyczny zasięg, o którym mówił Zdzisław Ambroziak. Ale przede wszystkim skromność. Lubiany, z dużym poczuciem humoru. Był naczelnym fotografem reprezentacji. Kiedy ja nie wiedziałem co to lustrzanka, on już ją miał i robił miliony zdjęć. Brakuje mi go dalej, bo to najbliższa mi osoba, z którą wiążę się wiele wspomnień oraz najważniejszych rozdziałów w moim życiu.
Opowiedz o meczach na starych halach, na przykład “Kurniku” w Jastrzębiu albo hali Polonia.
To były mecze, które zostają w pamięci. Kurnik w Jastrzębiu – dlaczego tak to nazywano? Hala krótka, na której ciężko złapać rozbieg, do tego wąska. Oraz reklamy na parkiecie były w takim kolorze, że piłka się często z nimi zlewała. Przypomniała mi się śmieszna historia z Krzysztofem Stelmachem. To mega facet, który o przyjęciu wiedział wszystko, czerpałem od niego wiedzę, jak tylko mogłem. Chciałem być taki jak on. Przyjechał do Jastrzębia i powiedział: Igła, ja nic nie widzę. Hala była tak specyficzna, że nie dał rady. Trener musiał go posadzić na ławce, bo Krzysztof sobie nie radził z zagrywką rywali. Ale trzeba powiedzieć, że doping i klimat były tam niepowtarzalne.
W Kędzierzynie, gdzie hala była zrobiona w miejscu kina, też był fenomenalny klimat. Jak podrzuciłeś piłkę, to nie wiedziałeś czy do ciebie trafi, bo mogli ją złapać kibice, którzy siedzieli na balkonie. Mogli zrobić numer, że ty czekasz aż spadnie, a oni ją zagarniają. Pamiętam też, jak w pierwszym rzędzie siedziała pani z garnkami, która uderzała w nie jak w perkusje. Człowieku, to były czasy. Nie wszyscy mieli profesjonalne urządzenia do kibicowania, więc korzystano z wszystkiego, co robiło hałas. Nie mogę też zapomnieć o kibolach AZS-u Częstochowa, z którymi trzymałem sztamę. Na Hali Polonia się świetnie dla nich grało…
Mamy właśnie związane z tym pytanie. Jak się czułeś kiedy odchodziłeś do Bełchatowa z Częstochowy i zostałeś obrzucony monetami za słowa: nie ma sianka, nie ma granka?
Kto grałby w sytuacji, kiedy nie jest mu płacone? Trzymaliśmy się w AZS-ie razem, ale nie było na to rady. Ja dostałem ofertę z Bełchatowa i żartobliwie rzuciłem tym tekstem, który zacytowałeś. Potem jak spotykałem się z kibicami to tłumaczyłem, że my nie żyjemy na samym powietrzu. I kasa jest nam potrzebna, to też nasza praca. Niestety, nie wszyscy to zrozumieli. Raz jak siedziałem na ławce, to z trybun szła właśnie taka fala hejtu w moim kierunku – wyzwiska, różne okrzyki. I w pewnym momencie poleciał na mnie jakiś worek, a że jestem sprawny, to go uniknąłem. No, i rozsypały się z niego groszówki. To było na pewno dla mnie przykre, nie zrozumieli mojej ironii z tym siankiem. Pamiętam też sytuację z jednego meczu, kiedy na trybunach trzymano kartki, na których widniało, że 7 jest mniejsze od 0. Pierwsza liczba to oczywiście mój numer na koszulce. Dostrzegłem wtedy starszego pana na trybunach, który nie miał tej kartki w ręce. Wydawało mi się, że znalazłem z nim nić porozumienia, a tu nagle ją wyciąga i mówi pod nosem: judasz! Łzy mi niemal poleciały do oczu, ale rozegrałem wtedy fenomenalne spotkanie, aby pokazać, że naprawdę jestem AZS-owi i jego kibicom wdzięczny za te lata.
Czy Robert Prygiel to najlepszy obecnie polski trener?
Trudno mi oceniać, bo ja wszystkich tych chłopaków znam i miałem z nimi okazję grać. Na pewno uważam, że polscy trenerzy zaczynają się kształcić i idą w dobrym kierunku. Niedługo doczekamy się znakomitych szkoleniowców. Choćby Michał Mieszko Gogol, który jest asystentem Vital Heynena – on ma już naprawdę bogate doświadczenie. Szkoła polskiego trenerstwa zaczyna nam się rozrastać, a ja bardzo temu kibicuje. Stąd też decyzja moja oraz pana Górala o zatrudnieniu Piotra Gruszki. Na początek rozmawialiśmy z trenerem Heynenem, czy nie chciałby poprowadzić Resovii. Po jego odmowie, zdecydowaliśmy się dać właśnie szansę młodemu, perspektywicznemu polskiemu trenerowi. Z nadzieją, że wraz z jego rozwojem, może w przyszłości aspirować do funkcji pierwszego trenera reprezentacji.
Co się stało z twoją Resovią? Skąd tak nieudany sezon?
To chyba najczęściej zadawane mi pytanie w ostatnich trzech miesiącach. Trudno powiedzieć, co nie zagrało, to złożony proces. Zaczęliśmy sezon trochę na wariackich papierach – dopiero na siedem dni przed rozpoczęciem ligi dołączyli do nas zawodnicy, którzy grali w reprezentacjach. Potem poszła już fala nieszczęścia… choćby pierwsze porażki, które uderzyły w psychikę naszej drużyny. Gdybyś mnie zapytał, czy dzisiaj zrobiłbym te same ruchy transferowe, to odpowiedziałbym, że tak. Ten zespół zajął trzynastą pozycję, ale miał znacznie większy potencjał sportowy. Nie potrafiliśmy go po prostu wykrzesać i przełożyć tego, co zawodnicy potrafili robić na treningach, na mecze. Kiedy przychodziło nam zagrać z – w teorii – słabszym zespołem, to coś nas blokowało. Wiem, że budowanie zespołu to długofalowy proces, któremu nie sprzyja duża liczba zmian. Dlatego też wystrzegałem się tego, podpisując umowy na dłuższy okres. Miałem pomysł jak budować Resovie, ale nasze wizje z Adamem Góralem w pewnym momencie się rozeszły, stąd moja rezygnacja.
Czy problemem Resovii nie był zbyt wyrównany skład? Dwie mocne szóstki, ale przecież każdy chce grać. Chemia między zawodnikami nie stała się problemem?
Uważam, że atmosfera w szatni się absolutnie nie popsuła. Miałem okazję wielokrotnie rozmawiać z chłopakami, więc wiem, że oni stali za sobą murem. Natomiast tak szeroka kadra jest naprawdę trudna w prowadzeniu dla trenera. Czternastu mocnych zawodników… trzeba być mistrzem w komunikacji. Każdy zawodnik musi wiedzieć po co jest w drużynie i jakie są jego zadania. Jeżeli balans jest zachowany i każdy czuje się potrzebny, to nie występują żadne problemy. Nawet u zawodników, którzy nie grają za dużo. Resovia jest oczywiście ewenementem na rynku europejskim, bo zazwyczaj nie buduje się aż tak szerokich składów, tylko na stawia na wyrównaną ósemkę. Mój pomysł był taki, żeby powoli odchodzić od tego modelu i dawać szanse młodym zawodnikom. Tak, żeby ten czwarty przyjmujący miał naście lat i uczył się od starszych kolegów.
Zobaczymy cię teraz więcej w mediach?
Nie wykluczam, nie zaprzeczam. Zawsze lubiłem pracę z mediami, więc może to jest mój kierunek. Może Bozia daje jakieś znaki: panie, nie nadawałeś się na prezesa, ale tu się odnajdziesz. Nie wiem, zobaczymy.
A nie myślałeś o tym, żeby być trenerem?
Uważam, że jako zawodnik bardzo mało czasu spędzałem z rodziną. Każdy, kto miał czynność ze sportem, wie, że to wszystko wiąże się ze sporymi wyrzeczeniami. Będąc zawodnik sporo podróżowałem i byłem poza domem, a funkcja trenera wiąże się z jeszcze większym zaangażowaniem. To ciężki kawał chleba. Zawodnik poza tym, że musi robić to, co każe mu się na treningach i grać w meczach, nie ma więcej obowiązków. Co najwyżej jeść i odpoczywać. Natomiast trener dokonuje wnikliwych analiz na temat swojego zespołu oraz rywali. Policzmy: dwie i pół godziny spędzasz na treningu, później analizujesz swoją drużynę, oglądasz wideo, potem przygotowujesz taktykę na kolejny mecz. Trener pracuje praktycznie cały czas. Uznałem więc, że to już nie dla mnie. Może kiedyś mnie najdzie, żeby przekazać wiedzę młodszym adeptom siatkówki. Popracuję wtedy z jakąś młodszą grupą. Na razie realizuje się w programie Szyjemy sport na miarę, starając się zarażać dzieciaki sportem.
Planujesz wydać książkę? W tych o Arku Gołasiu i Łukaszu Kadziewiczu, jest ciebie bardzo dużo. Kiedy przyjdzie czas na twoją? Bo jeszcze inni pozabierają wszystkie anegdoty…
Tych anegdot zostanie mi jeszcze na dwie książki. Z tym, że ja po prostu nie lubię pisać…
Ale ty byś tylko dyktował!
No, chyba że ktoś by to wszystko spisał. Może faktycznie się tego kiedyś podejmę. Mam obecnie szeroką perspektywę, jako zawodnik oraz prezes. Ale jakbym ją pisał, to nie poszedłbym w kierunku ilości wypitej wódki oraz imprez, tylko moich początków. Tego jaki miałem charakter jako młody sportowiec i jak egoistycznie podchodziłem do sportu, myśląc przez pryzmat: Krzysztof Ignaczak to najważniejsza osoba na świecie i wokół niego wszystko się kręci. A potem tego jak się to wszystko zmieniało. Byłby to więc drogowskaz dla młodych sportowców, przeplatany śmiesznymi historiami. A książek o imprezach trochę już powstało.
ROZMAWIALI MICHAŁ POL ORAZ WIDZOWIE KANAŁU SPORTOWEGO
Fot. Newspix.pl