Marcin Lewandowski srebrny na 1500 metrów, choć przez chwilę był nawet złoty. Michał Haratyk srebrny w pchnięciu kulą. I wreszcie Justyna Święty-Ersetic, która o medal powalczy dopiero jutro, ale już dziś w euforię wprawiła i siebie, i fanów, pobijając rekord Polski w halowym biegu na 400 metrów. Z naszej perspektywy to był naprawdę świetny dzień na halowych mistrzostwach Europy.
Nastroje były optymistyczne
Przed rozpoczęciem dzisiejszej sesji wieczornej liczyliśmy na co najmniej dwa medale. Zapewnić mieli je nam Michał Haratyk i Marcin Lewandowski, a przy odrobinie szczęścia do tego drugiego w biegu na 1500 metrów dołączyć miał też Michał Rozmys. Że wszystkich stać było na to, by znaleźć się na podium – to była oczywistość. Haratyk, rozmawiając z mediami po porannych eliminacjach, zapowiadał nawet, że postara się o nową życiówkę.
– Z pchania jestem zadowolony. Muszę się jednak przyzwyczaić do koła, jest trochę inne. Rankingi? Nie obchodzi mnie to, nie myślę o tym. Jaki będzie poziom finału – nigdy nie wiadomo. Sam pchałem ponad 22 metry kilka lat temu, a nie robię tego regularnie. Nie tak łatwo pchnąć 22 metry. W finale będę chciał osiągnąć życiówkę na hali. Czy mi się uda to inna sprawa – mówił.
Lewandowski za to powtarzał po wczorajszych eliminacjach, że przede wszystkim starał się odpoczywać. Już w trakcie biegu, gdy startował w trybie energooszczędnym, ale i po nim – szybko poszedł na regenerację, żeby dziś móc walczyć o medal, a w kolejnych dniach pobiec też na 3000 metrów. On też zresztą myślał o halowej życiówce i rekordzie Polski, bo pobijanie jej w różnych konkurencjach stało się już jego specjalnością. W Toruniu w tym roku zrobił to i na 1500 metrów (17 lutego, 3:35,71), i na dwukrotnie dłuższym dystansie (30 stycznia, 7:51,69). Wszyscy liczyli, że pokusi się o kolejny taki moment podczas halowych ME, walcząc o medale.
SPONSOREM GENERALNYM POLSKIEGO ZWIĄZKU LEKKIEJ ATLETYKI JEST PKN ORLEN
Nie tylko na tych, którzy rywalizowali o podium, skupiała się jednak uwaga. Na bieżni dziś po raz pierwszy w trakcie tej imprezy pojawił się Adam Kszczot, a Justyna Święty-Ersetic zaliczyła w sesji wieczornej półfinał rywalizacji na 400 metrów. Poza tym odbyły się – choć już bez udziału naszych reprezentantów – jeszcze cztery inne finały.
Szykowaliśmy się więc na pierwszy dzień prawdziwego święta lekkiej atletyki i to z mocnym polskim akcentem. Jak wyszło?
Cóż, można to określić jednym słowem: doskonale.
Rekord!
Świetną passę zapoczątkowała Justyna Święty-Ersetic. Polka walczyła nie o medal, a o awans do finału. Wybiegała go w znakomitym stylu. Nie tylko wygrała swój bieg, nie tylko zostawiła rywalki daleeeko z tyłu – lepsza od niej we wszystkich trzech biegach była tylko znakomita Femke Bol – ale też pobiła swój własny rekord Polski. A to już było zaskoczenie. I dla wszystkich na hali, i dla samej Justyny.
– Czułam, że jestem w dobrej dyspozycji, ale nie przypuszczałam, że uda mi się poprawić mój halowy rekord Polski. To było ogromne zaskoczenie. Tak naprawdę chciałam tylko awansować do finału, a jutro biec po jak najlepszy rezultat. Jest potencjał i jeśli w miarę się zregeneruję, to może przy dobrym biegu da się coś jeszcze urwać. Na razie jest euforia, więc trudno mi powiedzieć, czy ten bieg dużo mnie kosztował. Zobaczymy, co będzie jutro. Wynik mnie zaskoczył tym bardziej, że to drugi bieg dziś. A zawsze takie były dla mnie trudne. Teraz czas na regenerację i walczymy jutro – mówiła, dodając też, że właściwie nie wie, czemu aż tak bardzo pognała do przodu. Ale się opłaciło.
Swoją drogą bieg Święty-Ersetic jest dowodem na to, że może i owszem, fanów w hali nie ma, ale atmosfera robi się wprost doskonała. Sama zawodniczka Grupy Sportowej ORLEN przyznawała, że słyszała dopingujące ją osoby – najpierw koleżanki ze sztafety 4×400 metrów, a potem polskie wieloboistki, które akurat były w pobliżu. Na trybunach hali siedzi zresztą z każdym dniem coraz więcej ludzi – innych zawodników, oficjeli, trenerów. Arena Toruń, choć w większości wypełniona kartonowymi awatarami, w jakimś stopniu żyje. Gdy Polka wybiegała rekord, dało się to odczuć – z siedzeń podniosło się wtedy naprawdę sporo osób.
Podobnie pewnie będzie w finale, gdy Justyna będzie rywalizować o medal. Choć tam – o czym powtarza sama Święty-Ersetic – faworytka pozostaje jedna.
– Niestety, muszę uznać wyższość Femke Bol. Jest w tym sezonie fenomenalna. Dla niej bieganie 51 sekund, może nie przychodzi z dużą łatwością, ale na pewno nie kosztuje jej tyle, co mnie bieganie granicach takiego wyniku. Dla mnie kandydatka do złota jest jedna. A reszta raczej jest w zasięgu. Ale nie odpuszczę – znacie mnie na tyle, że ja będę walczyła do samego końca, o każdą setną. Zobaczymy, co to przyniesie.
Prześcignąć młodą Holenderkę z pewnością będzie trudno. Ale jeśli Justynie uda się ją złapać i nie puścić w trakcie biegu, to nawet gdyby nie zdobyła złota, może znów pokusić się o pobicie rekordu Polski. A to też byłaby wspaniała nagroda.
Zadanie wykonane!
Marcin Lewandowski już w rozmowie z dziennikarzami meldował swojemu dowódcy z wojska, że wykonał powierzone mu zadanie. Choć gdy robił rundę honorową po bieżni był jeszcze srebrny, to rozmawiał już jako potencjalny złoty medalista halowych mistrzostw Europy w biegu na 1500 metrów. W tej roli zresztą występuje od dawna – dzisiejszy medal jest jego trzecim złotym na tej imprezie z rzędu. A dlaczego był “potencjalnie” złoty? Bo wciąż nie było jasne, co przyniesie odwołanie Norwegów.
Skąd nagle Norwegowie? Ano stąd, że zdyskwalifikowany za przekroczenie wewnętrznej linii bieżni – dodajmy, że ewidentne, choć po przepychance i to budziło wątpliwości – został Jakob Ingebrigtsen, który poza tym przez niemal cały bieg znakomicie kontrolował jego tempo. I gdyby nie ten błąd, zdobyłby w pełni zasłużone złoto. A tak musiał obejść się smakiem. Po Marcinie Lewandowskim widać było zresztą, że choć mistrzostwo go cieszy, to pewnie wolałby je zdobyć w inny sposób. Ale ostatecznie, jak mówił, taki to sport.
– Pewnie inaczej smakowałby ten medal, gdybym to ja wbiegł na metę pierwszy. Z drugiej strony nie ma co umniejszać sobie tytułu, bo zasady są takie same dla wszystkich. Sam znam smak takiej przegranej przez dyskwalifikację, a nawet gorszy, bo mnie odebrano medal na mistrzostwach świata, nie Europy. Większy prestiż i ranga imprezy. Cóż, tak to wygląda – mówił.
Rundka honorową trochę jak bieg. Jakob z przodu, potem pozostali. Choć kolejność tej dalszej dwójki się nie zgadza, bo to Lewy powinien być z przodu 😉#KierunekTokio pic.twitter.com/dAijTng6Et
— Sebastian Warzecha (@sebwarzecha) March 5, 2021
Co o samym biegu? Bardzo ucieszyło go to, jak wyglądał, bo był w stanie utrzymać się za Norwegiem, choć nie zawsze było to łatwe – ten naprawdę mocno w pewnym momencie przyśpieszył. Ale Polak nie zamierzał oddać mu tego biegu za bezcen, bo to po prostu cholernie ambitny gość.
– Kiedy Jakob zaatakował i uciekł mi na parę metrów na początku, pojawiła mi się taka myśl w głowie, że może by go odpuścić. Bo to szarpnięcie było bardzo mocne i myślałem, że może powalczyłbym o drugie miejsce. Ale szybko pojawiła mi się w głowie myśl, że nie przyjechałem tu walczyć o drugie miejsce, a wygrać. Dlatego pobiegłem za nim. Z każdym krokiem byłem coraz bliżej. Myślałem nawet, że uda mi się go wyprzedzić w końcówce, ale nieco zabrakło. Wiadomo jednak, że to jeden z najlepszych biegaczy świata – mówił Lewy. I dodawał, że mimo wszystko pogratuluje Jakobowi, bo ten pobiegł doskonale. Nawet jeśli skończył bez medalu.
Jakob zasłużył, Jakob ma
Jak się jednak okazało i to już po północy – Ingebrigtsen swój krążek jednak otrzyma. Odwołanie Norwegów przyniosło skutek, jury uznało, że “wyszedł poza linię z powodu wypchnięcia przez innego zawodnika”, a do tego “nie zyskał tym żadnej przewagi, nie przeszkodził żadnemu innemu zawodnikowi i nie wpłynęło to na końcowy wynik biegu”. I fakt, tak było, choć Jakob w dużej mierze sam sobie na to wypchnięcie zapracował. Ale dobra, nie mamy pretensji o to, że medal odzyskał. Zresztą, jak mówił Marcin – Norweg na ten krążek zasłużył.
Tylko niepotrzebne było całe to zamieszanie. I może warto by pomyśleć o zmianie procedur, by się nie powtórzyło.
Dla Lewandowskiego walka o złoto jeszcze się jednak nie skończyła. Już w mix zonie mówił, że na dłuższe rozmowy nie ma czasu, bo znów czeka go regeneracja. Już w sobotę o 11 startuje w eliminacjach dwukrotnie dłuższego biegu – na 3000 metrów – a wcześniej jeszcze musi odbębnić dekorację medalową za dzisiejszy start. Choć i odbieraniem medalu, i późniejszym startem, będzie się po prostu cieszyć. – Jutrzejszy start nie będzie łatwy, ale sam sobie taki cel wyznaczyłem. Będę starał się, żeby wyszło jak najlepiej. Co by się nie stało, to w końcu mogę cieszyć się bieganiem, bawić nim. Jutro na start wyjdę z uśmiechem na twarzy. Zasłużyłem sobie na to, by tak było – mówił.
A my możemy się z nim tylko zgodzić.
Walka ze sobą
Michał Haratyk był faworytem do złota w pchnięciu kulą, ale skończyło się na srebrze. Wielu spodziewało się, że nasz kulomiot będzie rozczarowany, a jednak było wręcz przeciwnie – wydawał się zadowolony z tego, co się dziś wydarzyło. Śmiał się, żartował („Jak smakuje ten medal? Nie wiem, nie jem ich”), mówił, że uzupełnia kolekcję, bo srebrnego krążka z hali jeszcze nie ma. A pierwsze słowa, jakie padły z jego ust to „fajny konkurs”.
– Fajny konkurs. Nie rozstrzygnęło go pojedyncze pchnięcie jak wtedy, gdy zdobywałem złoto, gdy pchnąłem raz, a potem już nie było emocji, walczyłem tylko z samym sobą. Tu już byli konkurenci, nawet zdarzyło się trochę niespodzianek. Kiedy pchnąłem 21,33 m mówiłem sobie, że to takie nietrafione pchnięcie, a potem spojrzałem i okazało się, że o dwa centymetry wyprzedziłem rywali i wyszedłem na prowadzenie. Ale cały czas czegoś mi w tym konkursie brakowało, walczyłem ze sobą. Fajnie, że w piątej kolejce byłem zmobilizowany [utratą prowadzenia] i dołożyłem trochę centymetrów, ale nadal to było za mało – mówił Haratyk.
HME: Haratyk nie obronił tytułu, ale i tak wypadł dobrze – sięgnął po srebro
Czemu nie sprostał roli faworyta? Twierdzi, że wypadł z rytmu, ostatnie konkursy mu nie wyszły, na mistrzostwach Polski ledwie pchał 20 metrów. Dziś się rozkręcał powoli, pomogły mu poranne eliminacje, gdy osiągnął 21 m. Więc 21,47 m z wieczornego konkursu naprawdę go zadowoliło. A że Tomas Stanek był lepszy? No cóż, zdarza się. To przecież sport. Na pytanie czy dedykuje ten krążek trenerowi, który w ostatnim czasie ma problemy zdrowotne powiedział, że nie tylko ten – wszystkie są autorstwa ich duetu.
– Bez trenera nie byłoby mnie, bo kto by mnie trenował? Trener ma coś takiego, że jak coś sobie wymyśli, to w to brnie. Ja mogłem nie pchać daleko, ale tak się trafiło. Fajnie, że miałem możliwości, żeby to zrobić. Trener cały czas w to wierzył. Przecież ja przez sześć lat nie miałem żadnych osiągnięć, nie było progresu. A potem nagle zaczęło wskakiwać. A on całe te sześć lat wierzył, że będzie dobrze. I wywróżył sobie – mówił Michał.
Dziś obaj z trenerem odebrali więc kolejną nagrodę za wytrwałość.
Zdarzyło się…
Co jeszcze warto z dzisiejszego dnia zapamiętać? Na 800 metrów cała trójka naszych reprezentantów – Adam Kszczot, Patryk Dobek i Mateusz Borkowski – spokojnie awansowała do półfinałów. Każdy powtarzał zresztą to samo, że biegło się dobrze, start wyszedł świetnie i czekają na kolejny dzień rywalizacji. My też, bo ta konkurencja to jedna z naszych większych nadziei medalowych. Głównie, oczywiście za sprawą Kszczota. A ten, co podkreślał, czuje się bardzo dobrze, dziś pobiegł idealnie, zaoszczędził siły i jest gotów walczyć o złoto.
Jeśli chodzi o biegi niezły występ zanotował też Kajetan Duszyński. Na 400 metrów walczył do ostatnich metrów, ale do finału ostatecznie zabrakło mu… jednej setnej sekundy. A kończąc wątek występów Polaków wspomnijmy też o pięcioboju. Tam rywalizowały Adrianna Sułek i Paulina Ligarska. Ta druga ustanowiła nową życiówkę – 4484 punkty. A to już wynik na naprawdę niezłym poziomie.
Co poza Polakami? Wybitnymi osiągnięciami popisali się Francisco Belo i Militiadis Tentoglou. Pierwszy imponował dziś swoimi pchnięciami, mimo że ostatecznie w rywalizacji kulomiotów nie było go nawet na podium. Jednak warto zauważyć, że w wieczornym konkursie najpierw kompletnie nie trafił w promień i… wrzucił kulę na bieżnię, a ta potoczyła się dobrych kilkadziesiąt metrów dalej. W żaden sposób go to jednak nie rozstroiło, bo w kolejnym pchnięciu natychmiast pobił rekord kraju.
Panowie, których widzicie na filmiku, szli po… kulę wypchniętą przez Francisco Belo. I nie, nie ustanowił nowego rekordu świata. Za to prawdopodobnie osiągnął jakiś rekord w najbardziej "krzywym" pchnięciu, bo zeszło mu aż na bieżnię. pic.twitter.com/02Nb8U2EYR
— Sebastian Warzecha (@sebwarzecha) March 5, 2021
Ten drugi został za to halowym mistrzem Europy w skoku w dal, oddając tylko jedną ważną próbę. Był to… jego pierwszy skok, w którym osiągnął 8,35 m. Potem kilka prób odpuścił, niektóre spalił, ale żaden z rywali nie był w stanie go pokonać. To zresztą nie dziwi, bo Grek wskoczył na pierwsze miejsce światowych list z tej zimy. Wystarczył mu do tego jeden jedyny skok z Torunia.
– Po tym skoku nie byłem pewien, czy wygram. Z kolejnych prób zrezygnowałem przez kontuzję kolana, jest w złym stanie. Mój plan był właśnie taki, żeby wygrać z jednym skokiem w kwalifikacjach i jednym w finale. Gdyby Tobias Montler mnie wyprzedził, mógłbym jednak spróbować skoczyć jeszcze raz i to lepiej. Jestem w świetnej formie i gdyby nie kontuzja, mógłbym skoczyć 8.50 m – mówił.
Z TORUNIA
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix