HME dzień III: Złoto Dobka i siedem medali dla Polski!

HME dzień III: Złoto Dobka i siedem medali dla Polski!

Złoto Patryka Dobka w biegu na 800 metrów zdecydowanie było najważniejszym momentem dzisiejszego, ostatniego dnia halowych mistrzostw Europy w lekkoatletyce. Ale Polacy mieli więcej powodów do zadowolenia – ogółem stali dziś na podium siedmiokrotnie, łącznie w trakcie imprezy zdobyli aż dziesięć medali. Co mówili nasi reprezentanci? Jak oceniają swoje występy? I jak podsumował imprezę prezes Polskiego Związku Lekkiej Atletyki? O tym piszemy w tym tekście.

Złoty bieg

Na tę konkurencję liczyliśmy dziś najmocniej. Na dwanaście osób, które się w nich zameldowały, aż pięć było z Polski. Adam Kszczot i Joanna Jóźwik wyrastali na faworytów, ale Angelika Cichocka czy Mateusz Borkowski też mieli liczyć się w walce o medale. A i Patryka Dobka – biegającego wręcz zaskakująco dobrze – nie należało lekceważyć. Choć ten dzień wcześniej mówił, że półfinał kończył już na „miękkich nogach” i nie ma pojęcia, co właściwie będzie kolejnego dnia, w biegu o medale.

Jak się okazało – było fantastycznie. Ku zaskoczeniu wszystkich to właśnie Dobek, genialnym finiszem, wybiegł na pierwsze miejsce. Gość, który dopiero od jakichś czterech miesięcy trenuje pod 800 metrów – i to nie do końca – teraz został mistrzem Europy na tym dystansie na hali. To jedna z większych sensacji i lepszych historii z całych tych mistrzostw. Patryk zresztą też mówił, że jest zaskoczony. Choć z dziennikarzami rozmawiał już na spokojnie, po dekoracji medalowej.

– Wczorajszy bieg był ciężki, ponieważ nie miałem tam z czego odpowiadać zawodnikom. Półfinały są najgorsze. Cały czas myślałem, jak taktycznie rozegrać bieg, żeby dostać się do finału. Do tego podszedłem już ze spokojną głową. Trzeba było zachować zimną krew i po prostu pilnować wszystkiego – mówił.

Jego szkoleniowec Zbigniew Król to były trener Adama Kszczota, z którym ten zakończył współpracę na przełomie 2019 i 2020 roku. Przy okazji świetny szkoleniowiec, o czym wspominał Henryk Olszewski, prezes Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. – Jest bardzo dobrym fachowcem, świadczy o tym jego dorobek. Myślę, że jak jesienią zgłosił się do niego Patryk, to część oponentów mówiła, że to zły pomysł, bo musi biegać krótsze dystanse. Ja mówiłem, żeby zostawić to Królowi, bo on mu krzywdy nie zrobił.

SPONSOREM GENERALNYM PZLA JEST PKN ORLEN

Teraz Król świętuje sukces swojego nowego podopiecznego, a Kszczot, na którego złoto liczyliśmy… przybiegł czwarty. Tuż za podium. Ale nie narzekał.

– Początek biegu był szybki, liczyłem, że chłopaki te tempo będą trzymać, ale nie trzymali. (śmiech) I tu się zmieniają proporcje. Ci, którzy są z tyłu, bardzo dużo w tym przypadku zyskują, oszczędzają energię i potem tak to się przekłada. Zaatakowałem na ostatnich 250 metrach, bo tylko to mogłem zrobić, aby myśleć o wygranej. Czegoś zabrakło. Będą kolejne mistrzostwa. Dobrze, że wygrał Polak. Od niepamiętnych czasów wygrywamy na HME i fajnie, że udało się to utrzymać. Dla mnie to etap przygotowań do kolejnej dużej imprezy. Wiem, że wszystko idzie w dobrym kierunku – mówił.

Sam bieg był naprawdę emocjonujący. Sporo się zmieniało. Patryk Dobek mówił, że zdecydował się uniknąć przepychanek na początku, żeby zaoszczędzić energię. Potem trzymał się Mateusza Borkowskiego, którego nie atakował, bo nie chciał mu przypadkiem przeszkodzić. Trzymał się z tyłu. Rakietę odpalił pod koniec, wyprzedził wszystkich. Choć chwilę po biegu jeszcze nie wiedział, że ma złoto. – Na ostatnich pięćdziesięciu metrach nawet nie wiedziałem co się dzieje i gdzie są rywale – czy są za mną, czy jednak wyprzedzą mnie na finiszu. Po prostu, odpaliłem ostatnie dwieście metrów i jakoś biegłem – mówił.

Czy na igrzyskach opcjonalnie pobiegnie na 800 metrów – nie umiał powiedzieć. Na razie po prostu cieszy się tym, co udało mu się osiągnąć w Toruniu. A dodajmy, że to jedyne złoto, jakie Polacy z niego wywiozą. Choć paradoksalnie to nie złoty medalista wydawał się najbardziej ucieszony, a ten, który przybiegł jako drugi. Do mixed zony Mateusz Borkowski wszedł dosłownie naładowany energią. On wczoraj przez moment był nawet zdyskwalifikowany, potem przywrócono go do finału. I choć spał przez to w nocy ledwie cztery godziny, to dziś stanął na podium.

– To była jakaś magia. Wczoraj dałem z siebie wszystko, więc dzisiaj mnie strasznie nogi bolały. Spodziewałem się, że będzie ciężko. Ale kurde, miałem tyle siły w końcówce, a oni zwalniali. Myślałem: “o co chodzi?”. […] Zająłem drugie miejsce, a Patryk pierwsze. Rewelacja! Żałuję, że się szybciej do Patryka “nie przywiązałem”, ale trochę się bałem tak zaryzykować, mówiąc szczerze. Wyszło fajnie, są dwa medale. Zdziwiłem się, że Adam żadnego nie zdobył, ale taki jest sport. Ja udowodniłem, że jestem w dobrej dyspozycji, dobrze mnie przygotował trener Stanisław Jaszczak. A miałem w tym roku lekkie obawy. Bo przez dwa lata notowałem podobne wyniki. Ale widać, że trener mnie rozsądnie prowadził, najwyższa forma przyszła na HME – mówił.

Wróciły!

Angelika Cichocka i Joanna Jóźwik startowały wcześniej. Wczoraj po swoim biegu w półfinale Asia szybko uciekała się regenerować. Angelika za to – cała w euforii – mówiła, że jej regeneracja przychodzi łatwo i pogadała ze wszystkimi dłużej. Obie powtarzały jednak to samo – że być w tym finale po wszystkich perypetiach związanych z urazami to wielka radość. Tym bardziej, gdy obok siebie będą miały koleżankę. A już w ogóle dlatego, że to z tą koleżanką mogą walczyć o złoto.

Wszyscy liczyliśmy, że faktycznie ta walka rozstrzygnie się właśnie między nimi. Niestety, nie do końca tak było. Wmieszała się Brytyjka, to ona wygrała. Ale Joanna przybiegła druga, a Angelika tuż za jej plecami. Obie stanęły więc razem na podium. A że jeszcze dwa lata temu wydawało się, że mogą w ogóle do startów nie wrócić, to była to po prostu wzruszająca chwila. Mówiła o tym sama Jóźwik.

Na mecie się popłakałam. Pomyślałam sobie, gdzie byłam dwa lata temu – komentowałam wtedy zawody ze studia w Warszawie. Wtedy było mi strasznie przykro, że nie walczę o medale. Teraz byłam na tej bieżni i wywalczyłam medal. To piękne uwieńczenie mojej zawziętości i upartości. Cieszę się, że mam takie cechy. (śmiech) Srebro to piękne podsumowanie mojego powrotu na bieżnię. Bardzo się z niego cieszę. Miałam ochotę wygrać, ale i tak jest super. Jedno jest pewne: zrobiłam jeden błąd wpuszczając Brytyjkę przed siebie. Później po prostu nie byłam w stanie jej dogonić. A gdybym jej nie wpuściła, nie wiadomo, co by było. Ale to tylko takie gdybanie.

Pogdybaliśmy jednak nieco więcej, myśląc już o Tokio. Jóźwik powiedziała, że wierzy nawet w poprawienie wyniku z Rio de Janeiro – a tam była piąta, bardzo blisko podium. Mówi, że teraz pomaga jej doświadczenie, wszystkie biegi, które ma w nogach. Dziś biega spokojniej, lepiej taktycznie, zrozumiała się też doskonale z trenerem. I to dało efekt w postaci srebrnego medalu.

Angelika Cichocka ze swego brązu cieszyła się równie mocno. Zresztą ona zawsze pozostaje wesoła, była taka nawet wtedy, gdy akurat leczyła kontuzję. Jak mówi ta niemal ją zrujnowała… finansowo, bo jej konto zostało wyczyszczone. Ale najważniejsze jest dla niej to, że odzyskała zdrowie i może myśleć o igrzyskach. Żeby na te dostać się, wraz z Asią najpierw muszą zdobyć minimum. To  jednak powinno się udać, patrząc na ich obecną formę. O minimum i igrzyskach jednak potem – na razie jest czysta radość.

– Nie każdy jest chyba na tyle silny, by wrócić po trzech latach. W tym okresie trenowałam z bólem, czasem nie byłam nawet w stanie biegać, a potem znowu zakładałam buty i trenowałam. To kosztowało mnie bardzo dużo też emocjonalnie. Wkładam w to bieganie całe swoje serce. Wierzyłam, że będzie dobrze, ale zajęło to trochę czasu i cieszę się z tego, że mogę wykorzystać swój potencjał. Troszkę stresowało mnie, że bieg był tak wolny. Wolałabym, żeby był szybszy, bo jestem świetnie przygotowana. W grudniu, gdy wychodziłam z kontuzji Achillesa, nie pomyślałabym, że będę mieć medal, a okazuje się, że jest. I to w takim biegu, gdzie każda dziewczyna jest bardzo mocna – mówiła Angelika.

Ona też wierzy, że jeszcze może wiele osiągnąć. I już teraz myśli o większych celach. Najpierw jednak czekają ją jakieś dwa dni odpoczynku, potem rozpoczną się kolejne treningi. Oby doprowadziły ją dokładnie tam, gdzie chce dojść.

Lubimy brąz

Poza tym Angeliki, zdobyliśmy dziś jeszcze trzy brązowe medale. Jeden był autorstwa Piotra Liska. Na złoto w skoku o tyczce tak naprawdę nie było szans. Mondo Duplantis zgarnąć miał zresztą nie tylko mistrzostwo, ale też pobić rekord mistrzostw (co zrobił), a może i zaatakować swój własny rekord świata. On sam jeszcze wczoraj nie chciał obiecywać, że poważy się na to drugie, ale naprawdę trudno było się spodziewać, by miało być inaczej. Generalnie trudno było też sobie wyobrazić, by ktokolwiek inny mógł tu przeskoczyć sześć metrów. O tej przewadze Szweda mówił zresztą wczoraj Piotr Lisek.

Gdyby było wiadomo, kto wygra, moglibyście nam tylko przybić piąteczkę i pobieglibyśmy do domu. Ale fakt, Armand jest na troszeczkę innym poziomie niż my. Wszyscy chcemy go gonić, zabrać się do tego wagoniku. Zobaczymy jutro. Polecam śledzić konkurs. (śmiech) Tyczka będzie ciekawą konkurencją. Myślę, że paru zawodników będzie chciało skraść miejsce na podium. Trzeba też będzie obserwować Mondo, żeby zobaczyć, czy wypełni plan minimum i skoczy sześć metrów. Bo myślę, że będzie trzeba mniej więcej tyle skakać, żeby wygrać – opowiadał zawodnik Grupy Sportowej ORLEN.

Jak to wyglądało w trakcie rywalizacji?

Cóż, okazało się, że do medalu wystarczy 5.80. Tyle skoczył Piotr Lisek – w trzeciej próbie – i takim skokiem zapewnił sobie trzecie miejsce. 5.85, choć raz był bardzo blisko, już mu się skoczyć nie udało. Ale i tak był bardzo zadowolony.

Czy spadł mi kamień z serca? W sumie nie wiem. Mam nadzieję, że was nie zawiodłem. Ten sezon był bardzo trudny. Wypełniłem plan minimum, bo skoczyłem 5.80, a na imprezie docelowej potwierdziłem swoją formę. Cieszę się z tego medalu, bo naprawdę było ciężko. Cieszę się też na chwilę odpoczynku, która już właściwie nastąpiła. Chciałem być oczywiście wyżej, na drugim miejscu, bo wiadomo, że z Mondo Duplantisem trudno się startuje. Akurat udzielałem wywiadu, gdy atakował rekord świata, aż zabrakło mi głosu, nie wiedziałem, co powiedzieć. To świetny sportowiec, fajnie nam się dziś razem skakało.

Mondo rekordu świata jednak nie pobił, choć też miał jeden skok, w którym otarł się o perfekcję. Toruń tym razem nie przyniósł mu szczęścia w tej kwestii, ale i tak dalej może lubić się z tym miastem – zawiesił w nim swój drugi seniorski złoty medal, po tym z Berlina z 2018 roku. – W pewnym sensie rywalizowałem z Lavilleniem, nie Renaud, ale Valentinem [srebrny medalista – przyp. red.]. Chciałem pobić rekord mistrzostw, choć najważniejsze było złoto. Każdy skok na sześć metrów to coś specjalnego. Zawsze, gdy tyle skaczę, czuję się dobrze. Choć stało się to już nieco łatwiejsze, to dalej jest to wysoko – mówił absolutny dominator światowej tyczki.

A skoro jesteśmy przy tyczce, wspomnijmy, że Piotr Lisek dołożył się też do innego medalu – Pawła Wiesiołka. Nasz wieloboista naprawdę długo czekał na swój krążek. Wiele poświęcił, sam mówi, że zaniedbał nieco relacji, że razem z żoną – byłą pięcioboistką nowoczesną – postawili na jego karierę. Do tego po zmianie przez Pawła trenera, co nastąpiło kilka lat temu, przez jakiś czas wyników nie było. Ale te pojawiły się w tym roku, również w Toruniu. Choć jeszcze po czterech  z siedmiu konkurencji wydawało się, że o medal i życiówkę będzie trudno, to ostatecznie zawodnik Grupy Sportowej ORLEN osiągnął oba te cele.

Tyczka Piotra Liska okazał się w tym istotna. To na niej Paweł wyskakał nowy rekord życiowy – 5.20 – i zdobył tym samym wiele punktów, które ostatecznie zamieniły się w brązowy medal. Choć Piotr oddawanych mu zasług nie chciał sobie przypisywać. – Nie no, z Pawłem jesteśmy bardzo dobrymi znajomymi, jeśli nie przyjaciółmi. Bez wahania pożyczam mu tyczkę. To jest jego medal, zasłużył na to ciężką pracą. Wiem, jak trenował, bo mijaliśmy się na zgrupowaniach. To też kawał ciężkiej pracy, które włożył w to trzecie miejsce. Jednak wielobój to coś hardkorowego – mówił.

A sam Wiesiołek opowiadał dziennikarzom pełen dumy o swoim największym osiągnięciu.

Ten brązowy medal HME jest wymarzony i wyczekany. Jestem bardzo szczęśliwy, czekałem na niego dwanaście lat, jak nie więcej. Miałem po drodze sporo perypetii. Trudno mi było złożyć wielobój idealny. Tutaj może idealnego nie było, ale był bardzo równy. Z małą petardą w skoku o tyczce. Mamy to. Jest brąz, jest życiówka. To jest to. Z Piotrkiem miałem okazję potrenować w Spale, ta tyczka poszła u mnie do przodu. Właściwie cały drugi dzień mi wyszedł. Po pierwszym miałem o 30-40 punktów mniej od życiówki, ale z trenerem powiedzieliśmy sobie: „spokojnie, robimy swoje”. Więc nie odpuściłem, wywalczyłem medal. Jestem bardzo szczęśliwy.

Ostatni brąz dołożyły do tego wszystkiego dziewczyny ze sztafety 4×400 metrów, biegające właściwie… niemalże w pełni rezerwowym składem. W ostatniej chwili wypadła z niego też bowiem Justyna Święty-Ersetic, a kilka zawodniczek w ogóle do Torunia nie przyjechało. W takich okolicznościach brąz, z którym Polki wyjadą z Torunia, naprawdę można uznać za sukces, a trener Matusiński udowodnił, że umie złożyć sztafetę nawet w najtrudniejszych okolicznościach. To też potwierdzenie tego, że akurat o bieg na 400 metrów kobiet nie musimy się martwić.

Mamy w nim bowiem ogromne zaplecze.

Warte uwagi

Pisaliśmy o medalach, ale dziś działo się jeszcze więcej. Biegały choćby nasze płotkarki. Karolina Kołeczek zahaczyła niestety o płotek i odpadła w półfinale. Pia Skrzyszowska za to dotarła aż do biegu o medal. Tam krążka nie wybiegała – skończyła piąta – ale generalnie te mistrzostwa może zaliczyć do bardzo udanych. Głównie ze względu na to, co zrobiła w biegu półfinałowym.

Cofnijmy się jednak w czasie jeszcze o trochę. Wczoraj, po pobiciu życiówki  w eliminacjach (pobiegła wtedy w czasie 7.96 s) Pia Skrzyszowska mówiła tak. – Myślę, że to jeszcze nie było moje maksimum. Widziałam, że wygrywam, nie musiałam się ścigać w końcówce. […] To dopiero początek, nie tylko zawodów, ale mojej kariery. To 7.96 naprawdę cieszy. – Dziś okazało się, że sporo jest w tej wypowiedzi prawdy.

Bo wczorajszy bieg nie był jej maksimum. W półfinale pobiegła 7.88. A ta dziewczyna ma przecież niespełna 20 lat! Nie dziwi, że mimo braku medalu była wprost zachwycona. – Nawet nie wiedziałem, że to trzeci wynik w historii polskiej lekkiej atletyki. Muszę się uspokoić i skupić, bo finał zaraz. Myślę, że to był świetny bieg. Pobiegłam dziś pierwszy i drugi wynik w karierze. Jestem zadowolona. Może jest mały niedosyt, bo w finale popełniłam błędy. Ale to nowe doświadczenie, nie mogę być niezadowolona. Nie spodziewałam się, że zajdę tak daleko. Rywalki mogły się zdziwić, że tak młoda dziewczyna nagle jest od nich szybsza. Myślę, że takie wyniki to kwestia mojego talentu, ale też pracy z tatą, który prowadzi bardzo mądry trening i zawsze we mnie wierzył. Mówił, że powinnam biegać 7.90, a wczoraj podobno powiedział, że marzy mu się wynik 7.88. W półfinale to zrobiłam.

Podkreślała też, że nie wie, gdzie właściwie leżą jej granice. I w te słowa można jej wierzyć. Trudno też określić granice Damiana Czykiera. Nasz płotkarz w finale był jednym z kandydatów do medali, ale popełnił poważny błąd i nie zdołał stanąć na podium. Po biegu wydawał się załamany, ale potem podkreślał, że na stadionie będzie już świetnie, bo czuje, że jest w formie.

Fenomenalny był dziś – i to już w sesji porannej – konkurs skoku wzwyż mężczyzn. A właściwie fenomenalni byli dwaj jego uczestnicy – Gianmarco Tamberi i Maksim Nedasekau. Reszta odpadła wcześniej, ale oni się tym nie przejęli. Skakali wysoko. Do zwycięstwa potrzebny okazał się skok na 2.37 – tyle osiągnął Białorusin. Pokazał przy tym zresztą ogromne cojones. To był jego ostatni skok w konkursie, przeniesiony po dwóch zrzutkach na 2.35. W dodatku skok o trzy centymetry lepszy od dotychczasowej życiówki. W najważniejszym momencie rywalizacji.

Wyszło idealnie.

Gianmarco Tamberi trzykrotnie próbował odpowiedzieć. On już tyle w swojej karierze skakał. Ale nie tym razem. Choć próbował różnych metod – prosił o muzykę, potem o ciszę, a potem o brawa od publiki, to nie udało mu się ani razu. Widać było, że to dla niego rozczarowanie – to rzucił butami, to butelką, którą potem jeszcze poprawił kopnięciem. Był faworytem, każdy to wiedział. Ale Nedasekau zaliczył najlepszy konkurs w życiu. Finalnie zresztą obaj zbili piątkę.

To były niesamowite zawody. Spodziewałem się świetnej rywalizacji, ale ten gość naprawdę podniósł poziom. Cieszę się z jego powodu. To było jak bokserska walka. To wspaniały rywal. Świetny wstęp do sezonu letniego i igrzysk olimpijskich – mówił Tamberi. A złoty medalista dopowiadał: – Uwielbiam toruńską halę, jest wspaniała. Ustanowiłem tu już w tym roku poprzedni rekord życiowy. Lubię podnosić poprzeczkę, sprawia to, że jestem zły i mogę skakać wyżej. Dlatego udało mi się skoczyć 2.37 po niepowodzeniu na 2.35.

Poza tym warto też wspomnieć o Brytyjce Tiffany Porter, która mogła wydawać się ciekawostką, bo na 60 metrów przez płotki biegała w maseczce. Udowodniła jednak, że jest kimś zdecydowanie więcej – wybiegała brązowy medal.

Co dalej?

Z jednej strony Polacy zdobyli dziesięć medali. Z drugiej – tylko jeden był złoty. Euforyczne nastroje nieco hamował więc prezes Polskiego Związku Lekkiej Atletyki Henryk Olszewski, ale równocześnie podkreślał, że powody do optymizmu są.

Sport jest tylko sportem. Możemy mówić o wynikach, a medale zdobywamy takie, na jakie pozwoli przeciwnik. Nie ma tragedii, część zawodników myśli przecież o igrzyskach. Brak trochę złotych medali. W niektórych konkurencjach następuje jednak zmiana warty. Cieszy, że są następcy. Sam osobiście – gdybym był trenerem – pewnie nie brałbym zawodnika na te zawody. Taki ich charakter. Więc nie jest to porażka, ale też nie przeceniajmy tych sukcesów. Ważne, że jest młoda krew. Trzeba by tylko część trenerów poprosić, żeby dali na wstrzymanie, a talenty dojrzały powoli. Nie śpieszmy się, będziemy mieli z nich pociechę przez długie lata.

Warto tu też wspomnieć o tym, że kilka szans na medale nam przepadło. Z powodu kontuzji palca nie pojawił się Konrad Bukowiecki, a Ewa Swoboda czy sztafeta mężczyzn nie wystartowali przez zakażenia koronawirusem. O tym zresztą prezes też wspomniał.

– Uważam, że popełniono błąd, że zawodników, którzy mają kwalifikację olimpijską albo są wysoko w olimpijskich rankingach, jeszcze nie zaszczepiliśmy. Tu przyjechały reprezentacje, które najlepszych zawodników mają już szczepionych. Albo się szykujemy do imprezy i chcemy mieć wyniki, albo bawimy się w ciuciubabkę.

Dodał również, że hala często nie przekłada się na sezon letni. Ale większość zawodników uważa, że ich wyniki to naprawdę dobry prognostyk przed startami na stadionie i w drodze do igrzysk – oraz w Tokio – może być naprawdę dobrze. Więc tego się trzymajmy.

Z TORUNIA
SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez