W zeszłym roku – jesienią, bo wyścig przeniesiono w czasie przez pandemię koronawirusa – rywalizacja trwała aż do ostatniego etapu. Ostatecznie najlepszy okazał się Tao Geoghegan Hart. W tym roku Brytyjczyk nie pojedzie w Giro, ale chętnych przejąć różową koszulkę jest naprawdę wielu, a trasa wymagająca. Do tego włoski tour może okazać się ważnym przystankiem na drodze do igrzysk, gdzie wielu kolarzy chce powalczyć o medal. Innymi słowy: we Włoszech powinno się dziać naprawdę wiele.
Magia różu
Giro d’Italia ma to do siebie, że jako pierwszy Wielki Tour w sezonie, potrafi przyciągnąć niespodzianki. Tak było dwa lata temu, gdy wyścig wygrał Richard Carapaz. Tak też to wyglądało w poprzednim sezonie, choć to była zupełnie inna impreza. Rozgrywana jesienią, z powodu pandemicznego przesunięcia, przyniosła jednak bardzo ciekawe obrazki. Głównymi bohaterami widowiska okazali się wtedy zawodnicy, którzy przed wyścigiem byli uznawani za faworytów z drugiego czy wręcz trzeciego szeregu.
Joao Almeida – który różową koszulkę zakładał przez 15 dni – czy Jai Hindley, drugi w klasyfikacji generalnej, pojawią się na starcie i w tym roku. Zabraknie za to bohatera Teamu INEOS. Tao Geoghegan Hart start w Giro d’Italia odpuścił. Kolejny Brytyjczyk, który w barwach tej ekipy wygrał Wielki Tour stawia bowiem na Tour de France i to tam będzie chciał zabłysnąć. Nie oznacza to jednak, że róż nie przyciąga dużych nazwisk.
Przyciąga. Ale o nich za chwilę.
Wcześniej warto napisać, że tegoroczna edycja Giro jest wyjątkowa. Właśnie ze względu na różową koszulkę lidera, która świętuje 90 lat swojego istnienia. Pierwszy raz przyznano ją dokładnie 10 maja 1931 roku (rocznica wypadnie więc na trzecim etapie tegorocznego wyścigu), a otrzymał ją wtedy Learco Guerra. Pomysłodawcą stworzenia koszulki dla lidera był Armando Cougnet, dziennikarz „La Gazzetta dello Sport”. To on stał też za organizacją całego wyścigu, który powstał 20 lat wcześniej.

Rigoberto Uran świętuje w różowej koszulce. Rok 2014. Fot. Newspix
Dlaczego róż? Bo to kolor „La Gazzetty” właśnie. A to ona od samego początku zapewniała relacje z wyścigu i była jego organizatorem. W samej idei założenia przez lidera takiej koszulki chodziło po prostu o to, by ten był lepiej widoczny dla fanów i oficjeli. Podobno początkowo oprotestować różowy trykot próbowali rządzący Włochami faszystowscy politycy, ale zrezygnowali, gdy dodano na ówczesne koszulki symbole powiązane właśnie z faszyzmem. Usunięto je, oczywiście, tuż po wojnie, a na ich miejsce weszły… loga sponsorów.
Różowa koszulka na przestrzeni lat wielokrotnie się zmieniała. Początkowo była z wełny, dziś to superlekka lycra. Nie zmienia się jedno – o zdobyciu jej choć raz w karierze marzy prawdopodobnie każdy kolarz w peletonie. Róż bowiem wynosi na piedestały. Do tej pory zaszczytu noszenia go dostąpiło 254 kolarzy, najczęściej wielki Eddy Merckx – łącznie przez 78 dni. Róż jest symbolem wielkiego zwycięstwa. Podobnie jak wręczane triumfatorowi Trofeum Nieskończoności.
W tym roku cały wyścig będzie jednak nieco inny. Podobnie jak w zeszłym. Wiadomo, pandemia nie odpuszcza. Kolarzy w trakcie rywalizacji czeka kilka testów na obecność koronawirusa. Łącznie będą tysiące wykonanych badań, bo do Turynu przyjechało 184 zawodników i 460 członków obsługi ekip. Do tego dochodzą też dziennikarze, choć tych będzie mniej niż zwykle i, co istotne, będą mieli własny protokół bezpieczeństwa, znajdując się poza „bańką” samego wyścigu.
Za sytuację związaną z koronawirusem odpowiedzialny będzie lekarz zatrudniony przez organizatorów wyłącznie w tym celu. Wszystko po to, by cały wyścig przebiegł bez problemów. A to jest najważniejsze. Swoją drogą jest w tym wszystkim jeszcze jedna istotna wiadomość – wzdłuż trasy Giro stać będą mogli fani. Oczywiście w maseczkach i ograniczonej liczbie, ale ważne, że w ogóle tam będą.
A kogo zobaczą wjeżdżającego w różowej koszulce na metę w Mediolanie?
Simon, może to ten rok?
Chyba każdy choć raz napomknął o nim przed rozpoczęciem Giro d’Italia. Simon Yates wydaje się bowiem głównym kandydatem do zwycięstwa w tegorocznej edycji wyścigu. Zwycięstwa, na które poluje od dobrych kilku lat.
Zaczął jeszcze w 2018 roku. Wtedy dosć niespodziewanie długo jechał w różowej koszulce. To był zresztą świetny sezon w wykonaniu Brytyjczyka – na jego koniec wygrał hiszpańską Vueltę. Ale we Włoszech nie triumfował, bo w niesamowitym stylu ograł wszystkich Chris Froome. Rok później Yates nie wytrzymał na podjeździe pod Ceresole Reale. W poprzedniej, jesiennej edycji znów miał jechać po najwyższe cele. Ale już w trakcie trwania wyścigu wyeliminował go pozytywny wynik testu na koronawirusa. I tyle było z nadziei.
Niedawno wygrał w Tour of Alps. Pokazał tym samym, że jest w formie. Ma mocnych pomocników, nieźle radzi sobie w górach, do tego cieszyć może go, że na trasie są tylko dwie czasówki, bo tych nie jeździ najlepiej. – Uwielbiam Giro: włoskie jedzenie, kibiców, tutejsze trasy. Bardzo lubię się tu ścigać, to wspaniałe miejsce dla kolarza. Tegoroczna trasa wydaje się trudna, ma dwie czasówki. Te nie są moją specjalnością, będę starał się tam ograniczyć straty. Giro nigdy nie jest łatwym wyścigiem – mówił Yates.
W innych rozmowach ograniczał za to swoje szanse. Mówił, że rywale będą mocni, a wygrana w Alpach właściwie o niczym nie świadczy, bo etapy tam są krótkie, wyścig trwa tydzień, a Giro to zupełnie inna para kaloszy, choć, faktycznie, z formy jest zadowolony. Co do rywali to fakt, ma mocnych. W dalszym ciągu jednak to on wydaje się z nich najlepiej przygotowany.
No bo weźmy Egana Bernala. Kolumbijczyk po wspaniałym 2019 roku, gdy został niespodziewanym triumfatorem Tour de France, zaliczył znacznie gorszy 2020 rok. Brał udział w kraksach, męczyły go problemy ze stanem zapalnym w plecach. Pod koniec ubiegłego roku mówił, że czeka go rehabilitacja, ale wszystko idzie dobrze i zapalenie ustępuje. W tym sezonie kilkukrotnie się pokazał, jeździł nieźle, ale właściwie nikt nie ma pojęcia, w jakiej formie się znajduje, bo przyjechał do Włoch po kilkutygodniowej przerwie prosto z Kolumbii. On sam mówił, że nie czuje się jeszcze idealnie przygotowany.
– Jestem zadowolony z naszego planu. W pierwszej części sezonu jeździłem wystarczająco dużo. Zdecydowaliśmy, że po Tirreno-Adriatico wrócę do Kolumbii, bo potrzebowałem zgrupowania w górach. Myślę, że to był właściwy wybór. Mam nadzieję, że przełoży się to na formę w Giro. […] Nie jestem jeszcze na takim poziomie, jak wtedy, gdy wygrywałem Tour de France. Chcę wrócić właśnie do takiej dyspozycji i pewności siebie. Ubiegły rok był dla mnie trudny. Mam nadzieję, że pojadę dobry wyścig – mówił.
Jeśli plan z Bernalem, który ma być liderem Team INEOS, nie wypali, to zawsze zostaje opcja B w postaci Pawła Siwakowa. Kto wie, może Rosjanin, jak rok temu Tao Geoghegan Hart, okaże się sensacyjnym zwycięzcą? Zresztą Giro sensacje lubi dostarczać, choć w tym roku trudno się ich spodziewać. Bo grono faworytów jest po prostu naprawdę szerokie. Do głównych, obok Bernala i Yatesa, zaliczyć trzeba między innymi Mikela Landę, który w Giro stał już na podium.
Ma 31 lat, jest więc w idealnym dla kolarza wieku. Rok temu jechał bardzo dobre Tour de France, zakończone na czwartym miejscu. Jeszcze nigdy nie wygrał Wielkiego Touru, ambicje ma więc spore. Przed Giro głównie odpoczywał i trenował na Teneryfie. Co ważne – ma wokół siebie mocny i doświadczony skład pomocników w osobach między innymi Pello Bilbao (w zeszłym roku piątego w Giro, możliwe, że w razie problemów Landy przejmie rolę lidera zespołu), Damiano Caruso, Jana Tratnika, Mateja Mohorica czy Rafaela Vallsa. To naprawdę ekipa, która swojego lidera – jeśli ten tylko będzie w formie – może doprowadzić wysoko. Kto wie, może i do różowej koszulki.
Idziemy dalej? Proszę bardzo. Na wyścig po świetnym ubiegłorocznym występie wraca Joao Almeida i zapewnia, że tamte doświadczenia chce przekuć w kolejne sukcesy. Deceuninck-Quick Step gra zresztą na dwie karty, ale o tej drugiej napiszemy za chwilę. Obok Almeidy warto wymienić Jaia Hindleya, który w poprzednim sezonie też dał popis, Aleksandra Własowa, Hugh Carty’ego czy Emmanuela Buchmanna.
Jeszcze niedawno o sukcesie w Giro marzył też między innymi Vincenzo Nibali, ale niedawna kontuzja nadgarstka sprawia, że sam Włoch – który ledwie zdążył wykurować się na start – nie wie, na co właściwie go stać i otwarcie o tym mówi.
Kompletnie nie wiadomo też, na co stać pewnego Belga.
Chłopaki, wracamy!
Wejście do seniorskiego kolarstwa miał tak efektowne, jak to tylko możliwe. Medal mistrzostw świata, kilka wygranych wyścigów tygodniowych, w tym choćby Tour de Pologne. W poprzednim sezonie miał debiutować w Wielkim Tourze właśnie na trasie Giro d’Italia. Ale jego plany uległy zmianie po tym, jak na Giro di Lombardia dosłownie… zleciał z mostu. Wypadek wyglądał wręcz tragicznie, ale Remco Evenepoel na szczęście – choć poważnie poturbowany, miał m.in. złamaną miednicę – stosunkowo szybko mógł wrócić na rower.
Jego debiut w jednym z trzytygodniowych wyścigów przesunął się więc w czasie, ale odbędzie się na dokładnie tym wyścigu, na którym miał się odbyć. I całkiem prawdopodobne, że to właśnie Belg będzie jednym z czarnych koni Giro, ekipa Deceuninck-Quick Step jest bowiem gotowa uznać go za lidera, mimo że Remco będzie jednym z najmłodszych kolarzy obecnych w wyścigu i nie startował jeszcze nigdzie w tym roku. Właściwie nie wiadomo więc, w jakiej jest formie. Ale w razie czego DQS ma jeszcze Almeidę, więc może pozwolić sobie na ryzyko.
– Przez ostatnie miesiące nie siedziałem na kanapie. Do Wielkiego Touru trzeba się przygotować. Ciężko pracowałem, aby wrócić w jak najlepszej formie. Jestem podekscytowany. Treningi wyglądały dobrze, ale to nie to samo co wyścigi. Forma jest sporą zagadką. Podjęliśmy ryzyko. Cieszę się, że dziesięć miesięcy po kraksie będę jechać Giro. Mój cel? Przyzwyczaić się do jazdy w grupie i dobrze się bawić. Tęskniłem za tym. Nie niepokoi mnie trasa, długo się przygotowywałem – mówił sam Remco.
Dodawał też, że w sobotę od razu pojedzie na całość. Bo czasówki to akurat jedna z jego specjalności (zresztą trudno wskazać coś, co nią nie jest), jeździ je doskonale. Na zwycięstwo etapowe raczej nie liczy – to zaklepane jest raczej dla Filippo Ganny – ale może uda mu się ustawić w dobrej pozycji do walki o maglia rosa na kolejnych etapach. Sam fakt, że Remco rozważany jest jako jeden z największych faworytów do zgarnięcia tej koszulki w trakcie wyścigu, a nawet zwycięstwa w Giro, pokazuje, z jakim talentem mamy do czynienia. I mówi nam, że to najważniejszy powrót wyścigu.
Choć nie najbardziej medialny.
Pomijając tych, których przerwy trwały kilka tygodni – czyli na przykład Nibalego i Bernala – jest jeszcze jeden gość, który w Giro wystartuje po dłuższej przerwie i może się liczyć w walce o sukcesy. Chodzi o Dylana Groenewegena. Fani kolarstwa na całym świecie doskonale pamiętają kraksę z pierwszego etapu ubiegłorocznego Tour de Pologne, po której trwała walka o życie Fabio Jakobsena, którą spowodował właśnie Groenewegen. Jego zachowanie potępiono, aczkolwiek wiele osób przyznawało, że tak właśnie rywalizują sprinterzy, a do tego barierki zabezpieczające trasę nie wypadły najlepiej w konfrontacji z lecącym na nie Jakobsenem i jego rowerem.
Fabio do rywalizacji wrócił już jakiś czas temu w Tour of Turkey i pomagał wygrywać etapy Markowi Cavendishowi. Groenewegen na swój powrót czeka dłużej. Jego dyskwalifikacja – nałożona przez Międzynarodową Unię Kolarską – skończyła się… wczoraj. Początkowo w Giro miał nawet nie jechać, ostatecznie jego drużyna zdecydowała, że go tam zabierze. Swoją drogą jeśli ktoś stwierdzi, że dziewięć miesięcy dyskwalifikacji to mało, to zapewne można by się zgodzić. Ale Holender od początku współpracował z UCI i starał się odpokutować za tamtą sytuację.
Inna sprawa, że ostatnio w wywiadzie radiowym napomknął o rozmowie, którą osobiście przeprowadził z Fabio Jakobsenem. „To była miła rozmowa, obaj powiedzieliśmy, co leży nam na sercu” stwierdził. I wydawało się, że sprawa jest już finalnie wyjaśniona, aż tu oświadczenie wydał sam Jakobsen. – Byłem zaskoczony, czytając wypowiedź Dylana Groenewegena o naszym spotkaniu. Zostało ono zaaranżowane, by dojść do porozumienia w kwestii wypadku w Polsce. O czym rozmawialiśmy miało zostać między nami i naszymi prawnikami. Dylan nigdy osobiście mnie nie przeprosił – pisał Fabio.
Wydaje się więc, że sprawa wypadku z Tour de Pologne będzie się za Groenewegenem ciągnąć jeszcze przez jakiś czas. Dla niego jednak w tym momencie najważniejszy jest jednak zapewne sam powrót do ścigania. Z jakimi nadziejami patrzy na swój start w Giro?
– Nie nastawiam się na zwycięstwa. Chcę ponownie zacząć czerpać radość z jazdy, próbować włączyć się w walkę na finiszu. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Mam nadzieję, że będzie to coś fajnego. Fizycznie wszystko jest w porządku, jestem gotowy do wyścigu. Na treningach wszystko wygląda dobrze. Teraz pozostaje głowa, jeśli tam będzie spokój, to mogą się dziać piękne rzeczy – mówił.
Groenewegen dostanie kilka etapów, na których będzie mógł spróbować swoich sił. Jak to na Giro jednak bywa – po drodze będzie musiał się nieźle namęczyć. Jak i cała reszta peletonu.
Nie będzie słodkiej szesnastki
Skoro to Giro, to musi być naprawdę ciężko. Taka jest od lat niezmienna zasada. Trudne podjazdy, sięgające ponad 25 procent nachylenia(!), sporo górskich czy pagórkowatych etapów – to podstawa tego wyścigu. Choć wszystko rozpocznie się krótką, bo ledwie dziewięciokilometrową czasówką. Włosi będą zapewne liczyć, że wygra ją Filippo Ganna, pochodzący zresztą z tego samego regionu, w którym się ona odbędzie. Kolarze pojadą po ulicach Turynu, czym organizatorzy upamiętnić chcą 160. rocznicę zjednoczenia Włoch (Turyn był jego pierwszą stolicą).
Potem, wiadomo, czeka nas między innymi kilka etapów dla sprinterów czy uciekinierów, choć na przykład na czwartym kolarze podjadą pod stosunkowo trudną ściankę Colle Passerino, kończącą się niedaleko przed metą, która może przez to już wtedy zamieszać w klasyfikacji generalnej. Poza tym jednak poszaleć będą mogli najszybsi kolarze w peletonie. Czyli zawodnicy tacy jak Caleb Ewan, Peter Sagan, Giacomo Nizzolo, Elia Viviani, Tim Merlier czy wspominany już Dylan Groenewegen.
– Sporo jest tu sprinterów. W zeszłym roku Demare wygrał wiele etapów i to dało mu zwycięstwo w klasyfikacji punktowej. W tym roku może się to podzielić między kilku zawodników, co sprawi, że wszyscy będziemy bliżej siebie, jeśli chodzi o punkty. Słabsza forma na początku roku? Dobrze przygotowałem się zimą, ale potem zachorowałem na COVID i spędziłem dodatkowe trzy tygodnie w Gran Canarii. Kiedy wróciłem na rower, musiałem zaczynać od zera. To było trudne – mówił Sagan, który ostatnio przypomniał fanom, że wygrywać etapy potrafi.
Walka sprinterów powinna być w tegorocznym Giro naprawdę interesująca, ale wiadomo, że to, co nas najbardziej ciekawi, rozgrywać się będzie na przestrzeni całych trzech tygodni. Zresztą – kalendarz tegorocznego Giro jest tak ustawiony, że etapy przeznaczone na sprinterski finisz przenikają się z tymi mocniej pofałdowanymi. Trudny będzie na przykład szósty, ale już następnego dnia o emocje na finiszu zadbają Sagan i spółka. Ósmy przyniesie na końcu sześciokilometrowy podjazd pod Guardia Sanframondi. Dziewiąty to szutrowy finisz do stacji narciarskiej Campo Felice.
Po drodze do Mediolanu kolarze upamiętnią też Dantego. Tego od „Boskiej komedii”. W tym roku przypada bowiem 700. rocznica jego śmierci, dlatego trzynasty etap wiedzie z Rawenny (gdzie Dante zmarł) do Werony (z którą był związany przez dużą część życia). A gdy już ten etap dobiegnie końca, to zacznie się najważniejsza część wyścigu.
Czyli góry, góry i jeszcze raz góry. Na czternastym etapie wspinaczka pod Monte Zoncolan, ponad 13-kilometrowy i stromy podjazd (nachylenie sięga 27 procent!). Prawdziwe wyzwanie czeka ich jednak dwa dni później. Wtedy przyjdzie kolarzom przejechać etap królewski, z kilkoma piekielnie trudnymi wspinaczkami, w tym na dach wyścigu – najwyższy punkt na jego trasie – którym jest w tym roku Pordoi (2239 m). To tam powinniśmy spodziewać się podzielenia klasyfikacji generalnej na zawodników walczących o zwycięstwo i tych, którzy już tę walkę mogą sobie odpuścić. Jedno jest pewne – to nie będzie sweet sixteen.

Profil 16., królewskiego, etapu. Fot. Newspix
Co potem? Dzień przerwy. Dlatego faworyci tym bardziej będą mogli sobie poszaleć na szesnastym etapie. A jak już odpoczną to znów czeka ich wyprawa w góry, choć łatwiejsza niż ta w Dolomitach. Później płaska przeprawa do Stradelli, ale męcząca, bo to najdłuższy etap wyścigu. W dziewiętnastym i dwudziestym dniu ścigania znów góry i szanse na przetasowania w klasyfikacji generalnej.
W końcu wszystko zwieńczy 30-kilometrowy etap jazdy na czas w Mediolanie. I tu kryje się cała perfidność Giro d’Italia. Bo w zeszłym roku to właśnie tam rozgrywały się losy wyścigu, który dla siebie zgarnął Tao Geoghegan Hart. To etap rozstrzygający. Jeśli chcesz zostać królem Giro, musisz pokazać siłę w górach, ale i odpowiednie umiejętności w jeździe na czas. Możesz doskonale jechać przez Dolomity i Alpy, a potem roztrwonić to wszystko w Mediolanie. Tym bardziej, że to dwukrotnie dłuższa trasa od tej, na której Hart wyrywał różową koszulkę z rąk Jaya Hindleya.
George Bennett z Jumbo-Visma ujął to zresztą chyba najlepiej, mówią, że „lider nie będzie mógł odetchnąć z ulgą, dopóki nie przejedzie przez linię mety w Mediolanie”. I faktycznie, Giro na oddech ulgi nie pozwala aż do końca. Nie tylko liderowi – wszystkim. Bo wyzwania, jakie rzuca każdego dnia mogą zmęczyć naprawdę każdego.
Japonia na horyzoncie
Igrzyska olimpijskie to być może najważniejszy wyścig tego sezonu. Tym bardziej, że trasa w Tokio – mocno pofałdowana, z kilkoma trudnymi podjazdami, ale dość długim, płaskim odcinkiem na końcu – daje tak naprawdę nadzieje każdemu typowi zawodnika. O medalu mogą myśleć górale, lepiej jeżdżący po pagórkach sprinterzy czy specjaliści od jednodniowych klasyków (którzy teoretycznie powinni być faworytami zawsze w przypadku mistrzostw świata czy właśnie igrzysk).
Dlatego już teraz wielu zawodników podkreśla, że o Tokio myśli. A Giro to pewien etap w przygotowaniach. Mówił tak choćby Remco Evenepoel. – To mój pierwszy wyścig po kraksie. Nie wiem jeszcze, jaka będzie reakcja organizmu. Presja? Nie czuję jej. Celem na ten sezon są dla mnie igrzyska olimpijskie. Mówiłem już, że Giro będzie pewnym etapem przygotowań do Tokio. […] Miło jest wrócić i w końcu wystartować w Wielkim Tourze. Dobrze jest również być w ekipie, która w ubiegłym roku odnotowała wielki sukces dzięki Joao [Almeidzie] – mówił na konferencji prasowej.
Nie tylko zresztą on o Tokio napomyka regularnie. O igrzyskach mówi też mediom Vincenzo Nibali, jeden z weteranów w stawce. W zeszłym roku planował odpuścić Tour de France i skupić się tylko na Giro, bo – jego zdaniem – Tour kończył się zbyt blisko daty wyścigu na igrzyskach. W tym roku prawdopodobnie pojedzie we wszystkich tych trzech miejscach – Włoszech, Francji i Japonii. Podobnie jak inni faworyci do medali.
W Giro będą to tacy zawodnicy jak właśnie Nibali czy Evenepoel, ale też inni z faworytów – Simon Yates, Mikel Landa, Joao Almeida czy Emmanuel Buchmann. A i pewnie kilku innych kolarzy, jak Peter Sagan, który ma też dryg do jednodniowych wyścigów, co kilka razy w swej karierze pokazał, zwłaszcza na mistrzostwach świata, gdzie triumfował trzykrotnie.
Czy Giro pomoże im odnieść sukces na igrzyskach? Na pewno jest ważnym elementem przygotowań. Część wyścigów została odwołana, niektórzy – jak właśnie Sagan – przeszli COVID i musieli zmienić plany, jeszcze inni wracają po kontuzjach jak Remco. Giro wiele powie nam o formie sporej części peletonu, ale do igrzysk jednak jeszcze zostanie dużo czasu i sporo może się w najbliższych tygodniach zmienić. Dobra lub zła forma we Włoszech może jednak zamieszać choćby w strategii samej reprezentacji. Choćby wtedy, jeśli jej trener stwierdzi, że lepiej będzie w Japonii postawić na innego lidera.
Dlatego też – czekając na igrzyska – warto Giro oglądać. Bo może się okazać, że dla japońskiego wyścigu to impreza naprawdę istotna.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Cytaty za: Rowery.org, Na Szosie i Cycling News.
Mogę się założyć, że Ganna nie wygra żadnej z dwóch czasówek. Chyba nie ta forma co rok temu. Dziś wygra ktoś z DQS. Remco albo Remi Cavagna.
Co do sprinterów, zdarzył się chochlik i dwukrotnie wymieniono w gronie kandydatów Giacomo Nizzolo. A ja bym typował Tima Merliera. Jego ekipa jest nastawiona przede wszystkim na etapowe wygrane Belga, on sam wydawał się być w wyśmienitej formie. W przeciwieństwie do Caleba Ewana, Australijczyk słabo wyglądał podczas swoich ostatnich startów w Vuelta Communitat Valenciana
Chochlik jest, przyznam, tym zabawniejszy, że miał tam być właśnie Merlier, którego wymieniłeś 😅
Tak podejrzewałem, Merliera nie sposób pominąć 😀 Zaś z Ganną totalnie się pomyliłem. Podczas Tour de Romandie wyglądał średnio, ale widocznie szykował formę na Giro. Nie bez znaczenia też fakt, iż ta czasówka była dla niego wymarzona. Płaska, nie za długa i w regionie, z którego pochodzi. Choć wciąż mam takie wrażenie, że Włoch jest ubóstwiany za umiejętność jazdy na czas, bo w zeszłym sezonie wygrywał jedną czasówkę po drugiej, jednakże wszystkie były płaskie i nie za długie. Ciekawe jak wyglądałaby jego rywalizacja z Almeidą czy Remco na takiej o trasie długości >30 km ze wzniesieniami, niekiedy stromymi. Coś takiego… Czytaj więcej »