Gdybym pomógł liderowi zdobyć medal w Tokio, byłaby to wisienka na torcie mojej kariery pomocnika

Gdybym pomógł liderowi zdobyć medal w Tokio, byłaby to wisienka na torcie mojej kariery pomocnika

Który kolarz ponoć poprosił…motocyklistę, żeby go podwiózł pod górę? Czy we współczesnym peletonie są jeszcze romantycy w stylu Pantaniego? W jakim wyścigu sędziowie powiedzieli mu, że… jeśli dostarczy foto z finiszu, to zmienią wyniki? Jak lider może najlepiej nagrodzić pomocnika po swojej wygranej? Dlaczego nie wywalczył koszulki lidera Giro, choć był tego bardzo bliski? Ile kilometrów rocznie robi na rowerze? Gdzie najlepiej, a gdzie najgorzej współpracuje się z kierowcami? Zapraszamy do lektury długiej rozmowy z Michałem Gołasiem, jednym z naszych najlepszych zawodników, współautorem mistrzostwa świata Michała Kwiatkowskiego z 2014 roku.

KAMIL GAPIŃSKI: Kto i dlaczego był najbardziej charyzmatycznym kolarzem jakiego spotkałeś?

MICHAŁ GOŁAŚ: Pierwsza myśl – Julian Alaphilippe. A kiedy zastanowię się nad tym chwilę, dodałbym jeszcze Davide Bramatiego, który przez kilka lat był moim dyrektorem sportowym. W peletonie zachowywał się niezwykle głośno, słyszało się go w promieniu 20 metrów. Porozumiewał się takim włosko-angielskim językiem, który sam w sobie zabawnie brzmiał.

Legenda głosi, że podczas Tour de France poprosił jakiegoś motocyklistę, żeby… podwiózł go na L’Alpe dHuez, bo już nie dawał rady wjeżdżać rowerem. Teraz taka historia zakończyłaby się dyskwalifikacją, ale wtedy to były inne czasy. Nikt specjalnie nie przejmował się tym, że motocyklista pomógł sprinterowi czy kolarzowi rozprowadzającemu innych zmieścić się w limicie czasu. Peleton był wówczas zdecydowanie bardziej wyluzowany, nastawiony na imprezę i ściganie. Teraz z tego duetu zostało już tylko ściganie.

Potem Davide wcale się nie zmienił. To prawdziwy żywioł, rozpiera go energia co przeważnie jest bardzo fajne. Przeważnie, bo w trzecim tygodniu wielkiego touru bywa już nieco ciężki (śmiech), ale generalnie mogę o nim mówić tylko w samych superlatywach.

A Alaphillipe?

Ma francuskie poczucie humoru, trochę takie cyrkowe. Rzucisz mu piłkę, to albo spróbuje ją… połknąć, albo będzie nią żonglował, nogami lub głową. Dasz mu rower, zacznie jeździć na jednym kole, przednim lub tylnym. Julian lubi robić show, ma luźne podejście do kolarstwa, wręcz niespotykane w tych czasach.

Skoro nawiązujemy już do przeszłości, spytam czy we współczesnym peletonie widzisz kolarzy romantycznych, takich jak Marco Pantani?

Właśnie Julian chyba podchodzi pod tę definicję. Nie wiem, jak to jest u niego teraz, ale w czasach, w których się z nim ścigałem, nie używał żadnego miernika mocy, nie zakładał paska do pomiaru tętna, tylko po prostu brał rower i ruszał. Jak mu się chciało, to zaliczał jakiś podjazd w trupa, ile fabryka dała, a później dwa dni nie trenował. Było widać, że nie ma takiego ładu i składu w tym co robi, ale posiadał tak ogromny talent, że jakoś dochodził do wysokiej formy. Choć nie wykluczam, że pomagali w tym członkowie Quick Stepu, którzy na pewnym etapie przygotowań jednak próbowali go wdrożyć w swoje struktury (śmiech).

Natomiast takim ostatnim wojownikiem był dla mnie Alberto Contador. Hiszpan nigdy się nie poddawał, miał bardzo ofensywny styl jazdy. Generalnie dochodzę do wniosku, że górale są bardziej romantyczni niż sprinterzy. Na płaskim masz walkę na całego, tam nie ma czasu na refleksje, inaczej niż przy podjazdach.

Wchodzący dziś do peletonu kolarze mają taki respekt do starszych, jak twoje pokolenie?

Nie. Wynika to chyba trochę z… internetu. Wielu z tych chłopców śledzi na bieżąco wyniki i informacje o zawodnikach oraz nowinki techniczne, więc kiedy dostają się w końcu do World Touru, mają głowy wysoko uniesione w górę, bo wydaje im się, że wszystko o wszystkim wiedzą.

Bywa, że doprowadzacie ich do pionu?

Wiesz, czasem trzeba „przydusić” takiego młodego, pokazać mu miejsce w szeregu. W gadce to nie jest trudne, ale najlepiej zrobić to na szosie.  Gdy pojawia się ktoś, kto wygrał kilka juniorskich wyścigów, czasem zdaje mu się, że w seniorach będzie równie łatwo. Plus wchodzi na ProCyclingStats.com, zerka na profil swojego kolegi z drużyny i myśli: acha, ten za dobry nie jest. A potem przychodzi wyścig i okazuje się, że młody jednak nie miał racji. Że ten weteran, mimo iż nie zajmuje wysokich miejsc, wiele potrafi. Takie sytuacje najlepiej uczą pokory.

Oczywiście nie jest tak, że wszyscy niedoświadczeni kolarze są buńczuczni, zdarzają się też tacy, którzy mają do człowieka respekt.

Gdy ty wchodziłeś do peletonu, byłeś musztrowany?

Nie, ja trafiłem na tak zwany okres przejściowy. Naprawdę grubo było w latach 90. Tam zdarzały się żarty tego typu, że ktoś, za przeproszeniem, nasrał młodemu do walizki po rowerze. Mało wysublimowane, ale tak było.

Zresztą, ja nie wymagałem musztry. Od początku patrzyłem na starszych kolegów z szacunkiem. Znałem ich tylko z transmisji telewizyjnych, nie przypuszczałem, że będę mógł się z nimi ścigać.

Przez lata panowała opinia, że aby wygrać Tour de France trzeba swoje wyjeździć, nabrać doświadczenia. I nagle pojawia się Egan Bernal, który bierze Wielką Pętlę szturmem mając niespełna 22 lata. Z czego to wynika?

To bez wątpienia jest niesamowity kolarz, który wygra jeszcze kilka wielkich tourów. Bernal wie, jak trenować, co jeść i z których przyrządów korzystać. Ma wszystko rozpisane, bez marginesu na błąd. Od lat był w ten sposób przygotowany, dlatego nie dziwi mnie, że szybko wystrzelił. Gdy ja wchodziłem do peletonu, było zupełnie inaczej. Człowiek eksperymentował sam na sobie, wyciągał wnioski ze swoich błędów, chyba dlatego dłużej trwało zanim osiągnął szczyt możliwości. Ja jeździłem na zgrupowania do Borowic, jako członek kadry ludowych zespołów sportowych. Do połowy marca śmigałem w śniegu po pas. Współcześni juniorzy tym czasie latają na Majorkę, ot różnica (śmiech).

Pytanie: które podejście jest lepsze? Ciekaw jestem, czy za 10 lat większość tych młodych-zdolnych zachowa swój poziom? Moim zdaniem, mogą mieć z tym problem, bo ciało będzie wtedy odczuwać olbrzymie obciążenia.

Widzisz pośród naszej młodzieży gościa, który za 5-7 lat wejdzie w buty Michała Kwiatkowskiego lub Rafała Majki?

Ciężko mi teraz kogoś wymienić z nazwiska. Wiem, że mamy sporą grupę zdolnych dzieciaków, z odpowiednimi „silnikami”. Tylko że to ich ściganie jakoś rozchodzi się po kościach. Nie wiem, może na pewnym etapie brakuje samozaparcia, chęci udowodnienia ambicji sportowych? Rafał i Michał jako młode chłopaki poświęcili wiele, by się przebić. Wyjeżdżali za granicę w czasie, gdy ich nastoletni koledzy pili browarki na imprezach. Nie było im łatwo, ale dali ostatecznie radę. Trzeba kogoś z równie mocnym charakterem, aby pójść w ich ślady. Sam talent to nie wszystko.

A jak patrzysz na potencjał Szymona Sajnoka?

Fajnie się rozwija. Jeśli ktoś w jego wieku potrafi zafiniszować w pierwszej trójce na etapie Vuelty, oznacza to, że idzie w dobrym kierunku. Na pewno pomoże mu to, że ścigał się na torze. Był mistrzem świata, sam mam w grupie Ineos kilku chłopaków, którzy przeszli podobną ścieżkę.

Czyli gdy Sajnok mówi w „Polsce The Times” „wiem, że jestem w stanie wygrać Paryż – Roubaix i to jest mój cel a nie marzenie”, to nie odbierasz tego jako przejaw pyszałkowatości?

Absolutnie nie, chociaż nie wiem, czy jest to realne. Żeby zwyciężyć w tym wyścigu, musisz być przez 5-7 lat w super formie i jeszcze na dodatek mieć na trasie furę szczęścia. Natomiast w Szymonie podoba mi się jego podejście. Nie stawia sobie granic, limitów. Tego brakuje wielu jego rówieśnikom. Większość ludzi może się z niego podśmiewać, ale nie powinien się tym przejmować. Trzeba mieć wysoko zawieszoną poprzeczkę, to odróżnia mistrzów od całej reszty.

Jaki był najbardziej popieprzony wyścig, w którym brałeś udział?

Och, było ich mnóstwo! Jeśli chodzi o warunki atmosferyczne, to na pewno zapadł mi w pamięci etap Volta a Catalunya. Zero stopni, wjazd na dwa tysiące metrów, akurat byłem w ucieczce, więc jeszcze walczyłem o wygraną, ostatecznie skończyłem na drugim miejscu.

Odcięło mi wtedy zdolność myślenia. Byłem tak przemrożony, że włączały się zwierzęce instynkty. To już nie chodziło o to, aby dojechać, tylko żeby przetrwać.

Tam w ogóle były niezłe jaja. Skrócili wyścig, zrobili jakiś absurdalną metę – narysowaną kredą, pewnie nawet niezbyt równo. Byłem przekonany na finiszu, że wygrałem, ale sędziowie powiedzieli mi, że jednak nie. Choć chyba sami nie byli tego pewni, w końcu strasznie padało i wiało, a oni dodatkowo byli schowani pod parasolami, więc niedużo widzieli. Po wszystkim stwierdzili, że „jeśli masz jakieś zdjęcie, na którym twoje koło jest pierwsze na linii, to możesz je pokazać, wtedy zmienimy wyniki” (śmiech). W związku z zaimprowizowaną metą nie było wtedy fotokomórki, więc tylko tak mogłem udowodnić swoje racje. Niestety, nie byłem w stanie tego zrobić.

Zdarzyło ci się ostro postawić dyrektorowi grupy, który w twoim mniemaniu gadał takie głupoty, że po prostu musiałeś zainterweniować?

Nie, ja jestem dyplomatą. Nawet, gdy coś we mnie buzuje, nie działam tak, że wstanę, powiem szefowi przy wszystkich „daj spokój, co ty gadasz”, a potem ostentacyjnie wyjdę z autobusu. Natomiast na pewno w przeszłości miewałem z niektórymi dyrektorami na pieńku. Głównie dlatego, że to byli fałszywi ludzie: klepali mnie po plecach, a za nimi robili pod górę. Potem człowiek dowiadywał się, że np. nie chcieli go puścić na lepszy wyścig, bo mieli swoich pupilków, którzy wcale nie jeździli ode mnie lepiej. 

Kojarzysz mi się z piłkarskim pomocnikiem, człowiekiem, któremu asysta sprawia większą przyjemność niż gol.

To ciekawe co mówisz, bo jak jeszcze w podstawówce grywałem w nogę, to ja wiecznie asystowałem (śmiech). Zawsze byłem ceniony, zawsze grałem, ale nigdy nie byłem snajperem. Nawet jak miałem bramkę przed sobą i mogłem walić, to oddawałem piłkę temu, kto był na czystej pozycji. Myślę, że jako kolarz działam podobnie, chyba się po prostu taki urodziłem. Ale czerpię z tego radość. Super wygrywa się dla ludzi, którzy potrafią to docenić.

Jak lider może najlepiej nagrodzić pomocnika po wygranym przez siebie wyścigu?

Kupić mu Rolexa! (śmiech)

Ludzie ze światowego topu zarabiają miliony. To nieporównywalnie większe pieniądze niż te pomocników. Większość z nich potrafi się odwdzięczyć za dobrą robotę. Chociaż nie brakuje też takich, którzy nie powiedzą nawet „dziękuję” albo nie postawią głupiego piwa na lotnisku.

Takie negatywne zachowania zostają w naszej podświadomości. Oczywiście – zawsze wykonuje swoją pracę na 100%, ale patrząc wstecz, myślę, że te gwiazdy, które doceniają pomocników, wygrywają ostatecznie więcej. Przykładem Mark Cavendish.

Pamiętam, że cholernie zależało mu na wygraniu czerwonej koszulki dla najlepszego sprintera na Giro dItalia. Jechałem z nim w tym wyścigu, momentami odchodziły tam cyrki. Punktacja była bardzo zbliżona, o wszystkim decydował ostatni etap. Walczyliśmy dla niego na maksa, udało się, a potem dostałem prezent na całe życie – zegarek, choć nie aż tak markowy, jak Rolex (śmiech).

Zgodzisz się z tym, że coraz więcej kibiców w Polsce rozumie, na czym polega twoja robota? Że nie jest tak, jak przed laty, gdy niektórzy patrzyli na suche wyniki i myśleli: acha, Gołaś to jest kiepski, bo znowu dojechał na metę 126.

Ojciec mi zawsze wypominał, że jak po weekendzie kupował Przegląd Sportowy i koledzy z pracy patrzyli w wynikach, które miejsce zająłem, to znowu musiał mnie bronić. Albo żona poszła do osiedlowego sklepu, a tam sprzedawca mówi do niej: gdzie ten Kwiatkowski, a gdzie pani mąż! (śmiech).

Myślę, że bardzo wiele zmieniły mistrzostwa świata w Ponferradzie. To był wyścig koncertowo przez nas pojechany, obserwowało go pół kraju. Skończył się zwycięstwem „Kwiatka”, a biało-czerwoni pracowali większość dnia na czele grupy. Ludzie jakby wtedy zrozumieli, że to nie jest dyscyplina indywidualna, że ci, co zapieprzają na lidera, też wykonują kapitalną robotę. Od tego dnia zmieniła się w Polsce optyka na temat pomocników w kolarstwie. Wcześniej mogłem tłumaczyć ludziom moją rolę non stop, a i tak każdy kiwał głową i miał bekę.

Gdy podczas Giro 2012 zająłeś trzecie miejsce podczas etapu i stanąłeś na podium, to byłeś bardziej speszony, bo to rola, do której nie przywykłeś, czy wręcz odwrotnie, świetnie odnalazłeś się na świeczniku?

Nie mam problemów z takimi sytuacjami. Bardzo mnie motywują, dają kopa na kilka dobrych tygodni. Docelowo jednak wiem, jakie jest moje miejsce w szeregu. I że albo będę pomocnikiem w najlepszej ekipie na świecie, albo mogę skupiać się na małych wyścigach i przywozić nagrody rzeczowe i puchary od burmistrzów. Wybrałem pierwszą opcję i jest mi z tym dobrze.

Co do tamtego etapu Giro – do dziś żałuję, że nie złapałem na etapie większej sekundowej bonifikaty. Gdyby się udało, byłbym po tym dniu liderem wyścigu! Nosiłbym potem na sobie „maglia rosa” (różowa koszulka lidera – red.), takie wspomnienie zostałoby ze mną na całe życie.

Sytuacja wyglądała tak, że Miguel Ángel Rubiano Chávez był bezkonkurencyjny, odjechał wszystkim. Drugi na mecie był Adriano Malori. I to on został po naszej walce na finiszu numerem jeden. Gdybym wygrał ten sprint, sytuacja byłaby odwrotna. Nie pomogło mi to, że jakieś 15 kilometrów wcześniej złapałem gumę. Po defekcie przesiadłem się na inny rower, nieco gorzej ustawiony od tego, na którym jechałem dotychczas. Byłem tym faktem podrażniony.

To będzie proste pytanie, ale odpowiedzi na takie czasem bywają najciekawsze: jakie cechy według ciebie powinien mieć dobry kolarz?

Najważniejszą jest samozaparcie. 95% ludzi odpada w tym sporcie przez selekcję naturalną. Mają talent, ale brakuje mocnej głowy do regularnej jazdy w śniegu i deszczu. Do tego, by w trudnych warunkach wyjść na dwór i robić swoje mieląc tysiące kilometrów.

Liczyłeś kiedyś, ile ich rocznie robisz?

Tak powyżej 30 000. Na rowerze jeżdżę non stop właściwie przez 11 miesięcy. Jedyna dłuższa przerwa, jaką mam, trwa od 15 października do 15 listopada.

Jako ojciec trójki dzieci stresujesz się na treningach na dworze bardziej niż kiedyś?

Czasem tak, szczególnie gdy na wąskiej drodze mija cię golf „dwójka” jadący 140 km/h. Myślisz sobie wtedy, że w pewnym momencie pójdzie mu przegub i już, nie ma cię. Kiedyś nad tym się nie zastanawiałem, teraz zdarza się.

Ale nie odczuwam jakiegoś permanentnego strachu. Gdyby tak było, na pewno nie dałbym rady tyle jeździć. Swoją drogą, kiedyś jeździło się bez kasku, to była norma, teraz sobie tego nie wyobrażam. Ileś lat temu uznałem, że gdy urodzi mi się pierwsze dziecko, to będę go nosił regularnie i tego postanowienia się trzymam, teraz nie wyjechałbym bez niego z domu.

A i w nim pewnie zakładasz dla pewności kask, ćwicząc na trenażerze! (śmiech).

Dokładnie tak, w razie gdyby jakaś żarówka miała mi spaść na głowę i ją rozciąć.

Już tak na poważnie dodam jednak, że trening to jedno, a wyścig – drugie. Tam na hamulce się nie naciska, człowiek jest na takiej adrenalinie, że jedzie na całego.

Jeździłeś na rowerze w wielu krajach. Gdzie najlepiej, a gdzie najgorzej współpracuje się z kierowcami?

Spory dramat jest według mnie w Wielkiej Brytanii. Może dlatego, że nie jestem przyzwyczajony do jazdy w ruchu lewostronnym? Żeby nie było jednak zbyt pesymistycznie – wiem, że tam w ostatnich dziesięciu latach coraz więcej ludzi zaczęło bawić się w kolarstwo amatorskie, może to poprawi podejście społeczeństwa do dwóch kółek? Powinno, bo jeśli ktoś sam jeździ na rowerze, inaczej traktuje kolarza, gdy potem prowadzi auto.

Najlepiej jeździ się chyba w Holandii. Mają infrastrukturę, trzeba z niej korzystać. Jeśli jesteś na ścieżce, co by się nie działo, ludzie hamują i przepuszczają rowerzystów. Medal ma też jednak drugą stronę – jeżeli wjedziesz na ulicę, chcą cię zabić (śmiech).

Jak na tle tych krajów wypada Polska?

Jesteśmy bliżej początku stawki. Ostatecznie nie mam wielu nerwowych sytuacji na drogach w okolicach Torunia czy w Karkonoszach. Prędzej będą na mnie trąbić we Włoszech niż tych miejscach. Nie zdarzyło mi się też na przykład, żeby kierowca zajechał mi drogę i chciał uczyć bejsbolem, jak mam pedałować, a wiem, że nie wszyscy koledzy po fachu mieli tyle szczęścia.

Poznałeś kiedyś kolarza, który nie lubiłby robić w trakcie treningów coffee breaków?

Ciężko takich spotkać. Teraz każdy pije kawę, a zanim to zrobi, obowiązkowo wstawia ją na Instagram.

Chociaż po zastanowieniu – chyba mam w Ineos jednego czy dwóch ludzi spożywających tylko herbatę. Ale wiadomo, jeżdżę w brytyjskiej ekipie. Z drugiej strony znalazłbym w niej też chyba jednego Włocha, który również woli herbatkę.

Większość kolarzy nadużywa jednak kawy. Picie jej stało się częścią kolarskiej kultury. Sam też lubię, ale maks 2-3 dziennie. Przy trójce dzieci nie ma natomiast czasu na to, aby spokojnie odpalić ekspres, poczekać aż się nagrzeje, a potem ustawiać godzinami młynek pod odpowiednim kątem. W domu wrzucam kapsułkę i za 30 sekund mam napój, teraz tylko na to mogę sobie pozwolić.

Co lubisz zjeść po ciężkim etapie? Żelki Haribo, jak Rafał Majka, czy jednak co innego?

Podejrzewam, że jakbym się nimi regularnie zajadał, dietetyk grupy nie byłby szczęśliwy. Choć Rafała oczywiście rozumiem, bo to cukier, więc pomaga po wysiłku. Zakładam też, że nie je tych żelków non stop, tylko raz na jakiś czas. U nas jest raczej tak, że od razu po etapie piję recovery drinka, składający się głownie z aminokwasów i cukrów. Później ma się ochotę głównie na coś ostrego. W autobusie mamy do wyboru ryż, makaron, kurczak czy rybę, a potem zaprawiamy je sporą ilością konkretnego sosu.

W peletonie zdarza się trash-talking?

Tak, spięć jest sporo. Wszystko zależy od charakterystyki wyścigu. Na pewno ostrzej bywa na klasykach – gdzie męskiej walki o pozycję jest naprawdę dużo – niż na imprezach wielotapowych. Przeważnie jest tak: jak ktoś się oprze łokciem na twoim biodrze raz, nikt nie robi z tego wielkiego halo. Ale jak zaczyna się to powtarzać, gość z przodu się gotuje i potem „przymyka się” takiego delikwenta w zakręcie.

Kiedyś na Tour de Pologne zarzucono mi, że stosowałem mobbing (śmiech). Odjazd mógł dojechać do mety, problem w tym, że był w nim gościu, który zajmował wysokie miejsce w generalce. Peleton przez to nie chciał nas odpuścić. Próbowałem przekonać tego chłopaka, żeby wrócił do peletonu, on nie chciał, mimo że w ucieczce jego grupa miała jeszcze jednego kolarza. W końcu mi się udało, ale cieszyłem się tym krótko – pewnie coś nagadał kolegom, bo jego drużyna w końcu nas skasowała (śmiech).

Da się nauczyć upadać przy dużych prędkościach?

Aż boję się odpowiedzieć na to pytanie, bo rzucę, że tak, a potem wiesz jak to jest – na pierwszym wyścigu po kwarantannie będę połamany (śmiech).

To może inaczej: wydaje mi się, że są tacy ludzie, którzy po prostu się nie łamią, nawet jak zaliczą wywrotkę przy 80 km/h. A znam też takich, którzy zawsze zaplączą się tak niefortunnie, że coś im pęka.

Gdy sam widzisz kraksę, zdążysz się automatycznie obronić, ułożyć ciało. Najgorsze są takie gleby, których się nie spodziewasz. Peleton wchodzi w łuk, jest mokro i nagle kogoś ścina. Dziękuje, pozamiatane.

Bywa też tak, że widzisz wypadek, zaczynasz hamować, stajesz, ale niestety chłopaki za tobą akurat jeszcze gadali albo podziwiali krajobrazy. I w efekcie wjeżdżają ci w tyłek. Kiedyś jeden kolarz wbił się na tej zasadzie we mnie. A że był jednym z cięższych w stawce, to aż wyrzuciło mnie z roweru.

W związku z koronawirusem niewykluczone, że jeśli duże toury w ogóle się w tym roku odbędą, to zostaną skrócone. Myślisz, że docelowo powinny trwać dwa a nie trzy tygodnie, bo wtedy da to szanse wygrania jednej osobie w roku trzech wielkich imprez i będzie bardziej medialne?

Dla mnie ten trzeci tydzień jest bardzo ważny, robi różnicę. Po 14 dniach faworytów do wygranej zawsze jest wielu, w kolejnych zaczynają się wykruszać. Jeśli ktoś uznałby, że trzeba to zmienić, wtedy zwycięzcami mogliby zostawać zupełnie inni ludzie.

Z drugiej strony, wiem, że kibice chcieliby widzieć najlepszych ścigających się ze sobą na każdym dużym wyścigu, Giro, Tourze i Vuelcie. Wydaje mi się jednak, że kolarstwo jest na tyle konserwatywne, że takie rozwiązania na stałe nie przejdą.

Jako że udzielasz wywiadu portalowi z Tokio w nazwie, muszę cię spytać o igrzyska. Na pewno analizowałeś trasę, na której się odbędą.

Rafał może na niej powalczyć o wysokie miejsca. „Kwiatek” też, ale pod warunkiem, że będzie w formie jak na Tour de France. Michał nastawiał się mocno na igrzyska, myślę, że przez rok to się nie zmieni. Problem w tym, że możemy mieć okrojoną reprezentację. Jeśli pojedziemy taki wyścig w trójkę, a nie w sześciu, jak najlepsze kadry, to trudno go będzie kontrolować. W takiej sytuacji trzeba wcześniej zaatakować, a nie czekać do końca, że może peleton się rozerwie.

Marzyłeś o tym, żeby pomóc Polakowi w zdobyciu medalu igrzysk, a potem, jako kolarz 37-letni, odejść w stronę zachodzącego słońca?

(śmiech) Na pewno byłby to wspaniały moment na wisienkę na torcie kariery pomocnika. Po czymś takim faktycznie można byłoby odejść w chwale.

Postawiłem sobie taką granicę, że chcę jeździć do końca sezonu 2021. Pewnie gdybym bardzo naciskał, mógłbym wynegocjować umowę o rok dłuższą, ale nie robiłem tego, ponieważ mam w Polsce sporo spraw, które chce rozwijać po zakończeniu kariery. Ja w ogóle uważam, że kto ściga się po czterdziestce, chyba robi to trochę ze strachu przed tym, co ma nastąpić, gdy zsiądzie z roweru. Ja się tego nie boję, mam na siebie pomysł pozasportowy. Chciałbym też jednak zostać przy kolarstwie i pełnić w nim rolę trenera lub dyrektora sportowego.

Jako człowiek, który zrobił Ironmana, musze cię spytać, czy triathlon chodzi ci po głowie? Twój kolega z Ineos Cameron Wurf to piąty zawodnik ostatnich mistrzostw świata, Chris Froome też deklarował, że jak odejdzie z kolarstwa, spróbuje pełnego dystansu.

Jak mi żona pozwoli, to chętnie trzasnę Ironmana! Wymyśliłem to sobie kilka lat temu, nikt mnie do tego nie przekonywał. Na razie realia są takie, że mam troje małych dzieci, które zajmują sporo czasu, a wiadomo, że aby się przygotować do pełnego dystansu, będzie trzeba długo trenować. Za jakiś czas na pewno będzie mi łatwiej, wtedy wezmę się za robotę. Wcześniej muszę jednak nauczyć się porządnie pływać!

Chcę się ruszać po zakończeniu kariery, triathlon pozwoli mi zachować formę, uniknąć stania się zapuszczonym dziadem. Po tylu latach bycia fit, brzuch po czterdziestce na pewno by mnie drażnił.

ROZMAWIAŁ KAMIL GAPIŃSKI

Fot. Newspix.pl, archiwum Michała Gołasia


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez