Zasuwasz na treningach przez długie lata, żeby w godzinę zero bezbłędnie zagrał każdy element. Później stajesz w blokach startowych i czekasz na wystrzał. Po chwili jednak sam jesteś odstrzelony, bo nie wytrzymałeś ciśnienia: twoja noga drgnęła jeszcze przed upływem 100 milisekund po sygnale. Właśnie spieprzyłeś sobie finał olimpijski. Kolejnego już nie będzie.
***
Linford Christie coś o tym wie. Jamajczyk reprezentujący Wielką Brytanię, na przełomie lat 80. i 90. był jednym z największych kotów wśród 100-metrowców. Złoto olimpijskie w Barcelonie, dwa srebra w Seulu, do tego mistrzostwo świata i trzy tytułu mistrza Starego Kontynentu. To właśnie on po wielu latach przerwał dominację amerykańskich sprinterów na tym dystansie. Przy okazji dokonał też rzeczy wyjątkowej: zdobywając mistrzostwo olimpijskie w 1992 r. miał na karku już 32 lata i do dziś pozostaje najstarszym gościem, który wygrał setkę na igrzyskach.
Zegar biologiczny tykał, ale wyniki wciąż były dobre, dlatego Linford chciał zdobyć też medal cztery lata później w Atlancie. Byłoby to jakże piękne zakończenie kariery.
36-letni Christie awansował oczywiście do olimpijskiego finału, ale 27 lipca 1996 r. okazał się dla niego koszmarem. Wychodząc z bloków startowych grubo przesadził, zanim inni na dobre się ruszyli, on przebierał już nogami. W tamtych latach zawodnicy mieli jeszcze prawo do jednego bezkarnego falstartu, dlatego Linford tylko uniósł przepraszająco ręce, podrapał się nerwowo za lewych uchem i ponownie zameldował się na linii startu. Przy drugim podejściu nie wytrzymał z kolei jego wielki rywal Ato Boldon, który zajmował tor tuż obok niego. Kiedy finaliści zajęli stanowiska już po raz trzeci, nerwy były już takie, że gdyby podpiąć ich wszystkich do wariografu, ten pewnie sam by zwariował. Chwilę później znów zbyt wcześnie wyrwał się Linford Christie, a to oznaczało już dla obrońcy tytułu dyskwalifikację.
Sędzia ukarał go kartką i nakazał mu opuścić bieżnię, ale sprinter kompletnie nie mógł uwierzyć w to co się stało. Zaczął kłócić się z arbitrami, przekazał im, że nie uznaje dyskwalifikacji i zaczął normalnie szykować się do kolejnego startu. W końcu jednak musiał opuścić bloki i zejść. Z nerwów zerwał z siebie koszulkę. Według przepisów powinien udać się do szatni lub na trybuny, ale mimo sprzeciwu stewardów zawrócił się z tunelu, bo jak powiedział:
„chcę obejrzeć ten bieg!”
Ostatecznie mistrzem został Kanadyjczyk Donovan Bailey. Po wszystkim Christie przebiegł jeszcze przed kibicami, zupełnie jakby chciał się z nimi pożegnać, po czym zniesmaczony zszedł pod trybuny.
– Był naprawdę wkurzony, bo bardzo długo trenował specjalnie na ten dzień. Jako jego przyjaciel i partner treningowy myślę, że właśnie dlatego nie chciał opuścić toru – mówił drugi tego dnia Frankie Fredericks. On akurat go rozumiał, ale część rywali zarzuciła później Brytyjczykowi, że protest na stadionie był brakiem szacunku do pozostałych uczestników finału.
Sam Christie przeprosił swoich rodaków za zawalony finał, ale sfrustrowany dodał też, gdyby zawody nie odbywały się w Stanach Zjednoczonych, pewnie nie zostałby tak potraktowany. – Przy pierwszym starcie wiedziałem, że zrobiłem falstart. Ale przy drugim czułem, że doskonale trafiłem w wystrzał i nie popełniłem już błędu. Zresztą nigdy w życiu nie byłem w ten sposób zdyskwalifikowany – mówił dziennikarzom „The Independent”.
Jak pokazała jednak elektronika, za drugim razem też popełnił błąd, chociaż minimalny. Jego reakcja startowa wyniosła dokładnie 0,086 sekundy, a według przepisów IAAF-u, zawodnik nie może opuścić swojego bloku szybciej niż 0,1 sekundy po wystrzale startera. Zabrakło więc dokładnie 0,014! Najlepiej całą historię skwitował czwarty w tamtym finale Amerykanin Dennis Mitchell:
To był najbardziej nieprofesjonalny bieg, w jakim brałem udział.
Jon „I didn’t move!” Drummond
Znacznie większym zamieszaniem zakończył się jednak falstart, do którego doszło w jednym z ćwierćfinałów 100 m na mistrzostwach świata w Paryżu w 2003 r. Centralną postacią tamtej historii był Jon Drummond. Amerykanin, który trzy lata wcześniej zdobył ze sztafetą 4×100 m mistrzostwo olimpijskie w Sydney, marzył, aby na koniec kariery zdobyć w końcu na dużej imprezie złoty medal także indywidualnie.
Pierwszy falstart popełnił Jamajczyk Dwight Thomas. Według wprowadzonych zaledwie kilka miesięcy wcześniej nowych przepisów oznaczało to, że każdy kolejny falstart któregokolwiek z zawodników, karany będzie już dyskwalifikacją. Panowie ponownie stanęli w blokach, padł strzał, ale tuż po nim drugi, informujący, że bieg znów zostaje przerwany. Zdaniem sędziów, błąd popełnił tym razem Drummond. 35-letni Amerykanin momentalnie ruszył w kierunku sędziów, krzycząc:
„I didn’t move! I didn’t move!”
Chociaż zobaczył czerwoną kartkę, nie miał jednak zamiaru zejść do szatni.
Zaczął się cyrk przeplatany komedią. Drummond położył się na bieżni, ekipa telewizyjna przystawiła mu mikrofon do „wywiadu”, a tuż obok stali bezradni sędziowie. Później sprinter wstał z furią, podszedł do pozostałych uczestników ćwierćfinału, zbił z nimi piątki i… zaczął ustawiać się w blokach startowych. W końcu został jednak przepędzony przez sędziów i w akompaniamencie gwizdów (wymierzonych w arbitrów), zszedł na stadion rozgrzewkowy. Tam kamery uchwyciły, jak płakał, rzucał się na ziemi, a żeby się otrząsnąć, wskoczył nawet do rowu z wodą do treningu dla przeszkodowców. W tym samym czasie organizatorzy walczyli, żeby feralna seria w ogóle się odbyła, bo kiedy pozostali sprinterzy tylko stawali do bloków, kibice momentalnie zaczynali gwizdać, co uniemożliwiało start. Ćwierćfinał udało się rozegrać dopiero po około czterdziestu minutach.
Drummond podważał skuteczność działania aparatury startowej. Na powtórkach rzeczywiście nie było widać u niego wyraźnego ruchu nogi, ale jak się okazało, tuż przed startem delikatnie drgnęła mu stopa, co komputer uznał za falstart. Nie miało więc znaczenia to, że sama reakcja startowa, moment wyjścia z bloków, był ponoć dobry. Po tamtym biegu sprinter z Filadelfii długo nie mógł się pozbierać i do dziś przekonuje, że został wtedy skrzywdzony.
Podobne historie można oczywiście mnożyć. Słowo „falstart” szczególnie często padało podczas mistrzostw świata w Daegu w 2011 r. Podczas finału setki cały stadion zamarł, kiedy w blokach grubo przesadził wielki Usain Bolt. To był szok, ponieważ rok wcześniej IAAF bardzo zaostrzył kary dla szybkostrzałowców i z rywalizacji eliminował zawodnika już pierwszy falstart. Bolt po swojej wpadce nie zachowywał się jednak jak Drummond, tylko pogodził się z bolesnym błędem.
Podczas tych samych koreańskich mistrzostw już podczas biegu eliminacyjnego zdyskwalifikowana została także m.in. mistrzyni olimpijska z Pekinu na 400 m Christine Ohuruogu. Brytyjka była w takim szoku, że z bieżni została odprowadzana przez sędziego za rączkę jak kilkuletnie dziecko. Zupełne straciła kontakt z bazą.
„Nagła śmierć” batem na oszustów
– To są ludzkie dramaty, ale jednak stając na kresce wszyscy mają równe szanse. Trzeba mieć świadomość, że jeśli popełnimy błąd, to schodzimy z bieżni – mówi Piotr Rysiukiewicz, członek naszej znakomitej sztafety 4×400, która na przełomie wieków hurtowo przywoziła medale z mistrzostw świata i Europy.
Sam śmieje się, że w przeszłości brał udział w biegu, który był chyba rekordowy pod względem falstartów. – Do tej kuriozalnej przygody doszło w Zielonej Górze. Miałem wtedy 15 lat i nietypowo biegłem 100 m. Doszło do sytuacji, że w jednym biegu było osiem falstartów, a na dodatek aż dziewięć razy… nie wypalił pistolet. Taki miks: falstarty mieszały się z tym, że nabój hukowy zamiast wystrzelić, dawał tylko taki pstryk. Wśród zawodników było coraz większe zdenerwowanie, ale w końcu pobiegliśmy, bo wtedy jeszcze przepisy pozwalały na jednokrotny falstart jednego zawodnika – wspomina.
Od czasu, kiedy Rysiukiewicz był nastolatkiem, przepisy dotyczące falstartu zmieniały się już kilka razy. Jeszcze w latach 90. – o czym boleśnie przekonał się także wspomniany na wstępie Linford Christie – zawodnik był dyskwalifikowany, jeśli popełni dwa falstarty. W 2003 r. IAAF wprowadził z kolei zasadę, że po falstarcie jednego zawodnika sędzia ostrzega wszystkich uczestników biegu, a kolejny błąd powoduje dyskwalifikację niezależnie od tego, kto go popełnił. Mówiąc prościej, pierwszy falstart przechodził tak jakby na wszystkich uczestników.
Kolejna zmiana – jak już pisaliśmy przy okazji Bolta – weszła w życie w 2010 r. i każdy falstart skutkuje natychmiastową dyskwalifikacją. Zmiana ta była podyktowana m.in. tym, że wcześniej niektórzy sprinterzy, wiedząc, że mają prawo do jednego bezkarnego falstaru, potrafili specjalnie go zrobić. Chodziło o to, żeby podgrzać atmosferę i wywrzeć presję na rywalach. Nowe regulacje były więc batem na oszustów, ale oczywiście nie tylko to miało znaczenie. Nie jest żadną tajemnicą, że za „nagłą śmiercią” były też stacje telewizyjne, ponieważ dzięki temu zawody mogły przebiegać sprawniej, bez opóźnień powodowanych wielokrotnym powtarzaniem startów.
Chociaż przeciwników takiego rozwiązania od początku było pewnie tylu, co zwolenników. – To dla mnie chory przepis. Uważam, że każdemu powinno dać się swoją szansę. Jeden falstart powinien być dopuszczalny, a obecne zasady robią dużą loterię kto wygra, a kto nie – mówił serwisowi sprinetrzy.com Marian Woronin, rekordzista Polski na setkę.
Jednak jak pokazuje życie, przepisy są dość elastyczne i bywają różnie traktowane na różnych imprezach. Piotr Rysiukiewicz: – Nie mówimy oczywiście o igrzyskach czy mistrzostwach świata, ale na mityngach komercyjnych zdarza się, że sędziowie bardziej liberalnie podchodzą do pierwszego falstartu. Pokazują zieloną kartkę (oznacza przerwanie procedury startowej nadzwyczajnymi okolicznościami – przyp. RB), przez co uznaje się, że falstart nie był winą żadnego z zawodników. W takiej sytuacji winę bierze na siebie tak jakby sędzia i aparatura, przez co żaden zawodnik nie musi opuszczać bieżni. To zdarza się dosyć często i to jest dobre, bo jednak mówimy o widowisku, uczcie dla kibiców, często ściąga się tam fajnych zawodników ze świata i zwyczajnie szkoda wyrzucać ich z bieżni.
Poza tym należy też pamiętać, jak newralgiczną konkurencją są sprinty. Czasami napięcie na starcie jest tak wielkie, że nawet minimalne, nic nieznaczące drgnięcie barków u jednego zawodnika, może spowodować reakcję drugiego. Jest tak w szczególności w biegach typowo sprinterskich, gdzie wszyscy są w jednej linii i widzą się kątem oka.
Bezduszny czujnik
Jakie są falstarty każdy widzi, a jak wygląda kwestia samej technologii, która potrafi wyłapać nawet niewinny ruch stopą zawodnika? Aparatura wykrywająca przedwczesny start została wprowadzona do najważniejszych zawodów lekkoatletycznych w latach 80. Działanie takiego urządzenia opierało się o mierzony w kilogramach nacisk, jaki wywierają zawodnicy na blok startowy. Przez lata maszyny były oczywiście coraz dokładniejsze. Piotr Rysiukiewicz po zakończeniu kariery został pracownikiem firmy Polanik zajmującej się produkcją sprzętu lekkoatletycznego, dlatego może o tym wiele powiedzieć.
– W bloku startowym jest zamontowany czujnik startu, który reaguje na nacisk stopy. Aparatura jest tak czuła, że wychwyci każde drgnięcie zawodnika. Jeśli zawodnik zareaguje jeszcze przed upływem 0,1 sekundy od strzału, oznacza to, że albo próbował wstrzelić się w start, albo po prostu nie wytrzymał presji i ruszył się. Trzeba też wiedzieć, że zawodnik po komendzie „gotów”, podnosząc biodra do góry i przyjmując pozycję startową, nie może już się poruszać. I nawet delikatne drgnięcie – nawet takie, że chcieliśmy już wystartować, ale w ułamku sekundy się opanowaliśmy – ta aparatura i tak wykryje. Chociaż oczywiście technologia też bywa zawodna, dlatego na stadionie dodatkowo są też sędziowie, którzy przyglądają się ruchowi zawodników – wyjaśnia.
Medalista mistrzostw świata zwraca jednak uwagę, że wiele zależy też od samej postawy sprintera w blokach. – Trener i zawodnik muszą szukać optymalnego ustawienia, bo przecież niektórzy mają bliżej kolana, niektórzy dalej, sprinterzy mają też różny rozstaw nóg. Jeśli chodzi natomiast o samo ćwiczenie reakcji startowej – mogę to powiedzieć na swoim przykładzie – traktowane jest często jako element rozgrzewkowy treningu sprinterskiego. Kiedy sam biegałem, ćwiczyło się to powiedzmy dwa razy w tygodniu. Po wstępnej rozgrzewce ustawialiśmy bloki, były standardowe komendy, padał strzał i każdy z nas miał do wykonania na przykład trzy starty.
Falstart to bez wątpienia jedna z największych obsesji u sprinterów. Wielu z nich boi się, że przez gorącą głowę, jeden moment zawahania przegrają bieg, do którego szykowali się być może kilka sezonów. Aby jednak nieco poprawić im humory, przypomnijmy historię, która pokazuje, że sprinterzy nie tylko potrafią się bardzo pośpieszyć na starcie, ale też wręcz odwrotnie – nie zdążyć na niego!
Dwaj Amerykanie, Edward Hart i Reynaud Robinson, byli w gronie faworytów do złota w biegu na 100 m na igrzyskach w Monachium w 1972 r. Panowie spokojnie przeszli eliminacje, szykowali się do swoich serii ćwierćfinałowych, ale – ojej – nie zdążyli na nie dotrzeć. Okazało się, że ich trener zasugerował się godziną startu z nieaktualnego już programu zawodów. Myślał, że jego chłopcy biegną później. To chyba nawet gorsze niż zrobić falstart.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. newspix.pl