Mistrzostwa Europy siatkarek kojarzą się nam znakomicie. Wiadomo: Andrzej Niemczyk, Katarzyna Skowrońska, łomot spuszczany Turczynkom i Włoszkom, dwa tytuły mistrzowskie, era Złotek… Tęsknimy za tamtymi czasami, ale dziś muszą wystarczyć nam do szczęścia małe rzeczy. Najważniejsze, że po raz pierwszy od blisko dekady w końcu czekamy na EuroVolley nie jak na ścięcie, tylko jak na imprezę, która być może da nam więcej radości. Czy drużynie, która przed chwilą była bliska niespodziewanego awansu na igrzyska, może wystarczyć paliwa na sprawienie niespodzianki?
25 września 2005 r., Chorwacja. Kilka godzin po finale mistrzostw Europy, w którym Polki pokonały 3:1 faworyzowane Włoszki, nasze reprezentantki były królowymi balu. To nic, że zamiast pałacu była restauracja hotelu w Zagrzebiu, to nic, że zamiast wytwornych kreacji były dresy. Najważniejsze, że biżuteria na szyjach była najlepsza z możliwych: złote medale. Andrzej Niemczyk, znany smakosz dobrej whisky, podobnie jak dwa lata wcześniej w Turcji siedział przy barze i ze szklaneczką ulubionego trunku spokojnie przyglądał się fecie. Ta trwała niemal do białego rana i wciągnęła ponoć nawet działaczy Polskiego Związku Piłki Siatkowej. Waldemar Wspaniały, który był wtedy wiceprezesem federacji, tańczył na parkiecie mając w zębach medal pożyczony od jednej z zawodniczek.
Kibice reprezentacji marzą pewnie, żeby podobną imprezę mogły kiedyś urządzić obecne kadrowiczki. Żeby Jacek Nawrocki mógł popijać przy barze swojego ulubionego drinka, prezes Jacek Kasprzyk miał okazję wziąć do ręki medal pożyczony od Agnieszki Kąkolewskiej, a Joanna Wołosz na pytania dziennikarzy, jak się czuje, mogła odpowiedzieć tak jak kiedyś Małgorzata Glinka: że czuje się jak gwiazda filmowa.
No, ale to nie film, tylko prawdziwe życie. A to wygląda dziś tak, że nawet czwórka na zbliżających się mistrzostwach Europy byłaby dużym sukcesem i powodem do grubej imprezy. Byłoby to długo wyczekiwane zakończenie ponurych czasów, które trwają przecież w zasadzie od 2009 r., kiedy to kadra Jerzego Matlaka była trzecia na Euro organizowanym w Polsce. Później żeńska reprezentacja zaliczyła zjazd: zabrakło jej na dwóch ostatnich mistrzostwach świata, na Starym Kontynencie pałętała się nawet po dziesiątych-jedenastych miejscach, a igrzyska olimpijskie stały się dla niej czymś znajdującym się totalnie poza orbitą. Dlatego jakikolwiek medal zbliżających się mistrzostw Europy lub nawet półfinał tej imprezy, byłby dużym wyczynem.
Czy jest to realne? Nie wiemy. Wiemy za to, że przynajmniej doszliśmy do momentu, w którym mówienie o takim wyniku na Starym Kontynencie nie jest już tylko kiepskim żartem.
Smarzek jak… Lewandowski
Jeszcze rok temu tak by to brzmiało, ale w tym sezonie w końcu coś drgnęło. Chociaż sceptycy przepowiadali drużynie znów kiepskie wejście w sezon, ta jednak na dzień dobry wygrała prestiżowy turniej w Montreux. Chociaż kadra miała walczyć jedynie o utrzymanie się w Lidze Narodów, awansowała jednak aż do Final Six, a tam napsuła nawet krwi Brazylii przegrywając tylko 2:3. Drużyna miała dalej być poligonem doświadczalnym, a w końcu doczekała się jednak w miarę przewidywalnej pierwszej szóstki. Wreszcie miała posłusznie przegrać turniej kwalifikacyjny do igrzysk w Tokio, a jednak biła się o awans do samego końca, poważnie napędzając strachu Serbkom (1:3). Warto podkreślić, że Portoryko i Tajlandia, z którymi Polki także biły się o Tokio, również były wyżej notowane w rankingu FIVB.
Oczywiście jeszcze za wcześnie, aby mówić o odrodzeniu naszej kadry, ale szczególnie ten ostatni turniej we Wrocławiu – mimo że ostatecznie przegrany – dał nadzieję. Nadzieję, że ta grupa jest w stanie nawiązać walkę z czołowymi ekipami, nawet jeśli jak na razie są to tylko przebłyski świetnej gry, a młoda drużyna płaci frycowe. Tak jak miało to miejsce w czwartym secie przeciwko Serbii, gdzie także przez proste błędy nasze siatkarki roztrwoniły prowadzenie 21:17. Nic więc dziwnego, że w dziewczynach po meczu aż buzowało.
Nie wiem, czy podczas mistrzostw Europy pomyślimy o rewanżu na Serbkach, ale na pewno o medalu. Po to tam jedziemy
– mówiła dziennikarzom tuż po zakończeniu turnieju Malwina Smarzek-Godek.
Postawę Polek doceniały też reprezentantki złotego pokolenia. – Brawa dla naszej drużyny, mimo że awans na igrzyska wywalczyła ekipa z Bałkanów. Serbki były w zasięgu naszej drużyny. Polki miały bardzo wiele momentów lepszej gry, ale czwarty set będzie się śnić dziewczynom po nocach. Bošković sama rozstrzygnęła końcówkę seta, Serbki były po prostu ciut lepsze w ataku. Z przyjemnością oglądałam jednak to widowisko i z dużym optymizmem czekam na mistrzostwa w Łodzi – napisała po turnieju Małgorzata Niemczyk, mistrzyni Europy z 2003 r.
Żeńska reprezentacja przeżywa zdecydowanie lepszy moment, ale nie zapominajmy, że to wciąż drużyna z pewnymi ograniczeniami i problemami. Tymi największymi wydają się być wciąż dwie pozycje: przyjęcie, chociaż we Wrocławiu momentami było już pod tym względem lepiej (16 punktów Magdy Stysiak przeciwko Serbkom i 22 Natalii Mędrzyk z Tajlandią) oraz środek, bo tam poziom gry też mocno faluje. Najmocniejsze punkty tej drużyny to z kolei oczywiście Joanna Wołosz, czyli obecnie jedna z czołowych rozgrywających świata oraz atakująca Malwina Smarzek-Godek, która wykręca ostatnio niebywałe statystyki.
Przypomnijmy: “Mali” w ostatniej edycji Ligi Narodów zdobyła aż 420 punktów, co jest rekordowym osiągnięciem nie tylko w historii tych rozgrywek, ale też dawnego cyklu World Grand Prix. To kapitalne liczby, ale pokazujące jednocześnie, jak uzależniona jest nasza drużyna od swojej największej armaty. W pewnym momencie nawet sam Jacek Nawrocki przyznawał, że nieco niepokoi go tak duże obciążenie liderki, która w meczu potrafi zbierać się nawet do siedemdziesięciu ataków. Szukając piłkarskich porównań można powiedzieć, że Smarzek jest dziś tak samo ważna dla kadry siatkarek, jak Robert Lewandowski dla drużyny Jerzego Brzęczka. Jeśli więc drużyna chce marzyć o czwórce w mistrzostwach Europy, wysoka forma 23-letniej atakującej włoskiego Bergamo jest jednym z podstawowych warunków.
Ruszyć w pogoń za wielką piątką
Mistrzostwa Europy, które ruszają już w piątek, będą miały czterech gospodarzy: Turcję, Słowację, Węgry i Polskę. Biało-czerwone, które mecze rozegrają w łódzkiej Atlas Arenie, trafiły do grupy ze Słowenią, Portugalią, Ukrainą, Belgią i Włochami. Wyjście z tego towarzystwa wydaje się być dla drużyny obowiązkiem, bo awans do fazy pucharowej zapewniają sobie aż cztery zespoły. Murowanymi faworytkami do wygrania grupy są oczywiście wicemistrzynie świata z Włoch. Polki, jeśli nie zwolnią tempa, powinny powalczyć o drugie miejsce z Belgijkami, bo obie drużyny sąsiadują ze sobą w rankingu CEV: rywalki są tam siódme, nasze dziewczyny ósme.
Wcześniej na mistrzostwach Europy wychodziliśmy z pozycji: co ugramy, to nasze. Nikt niczego nie oczekiwał. Teraz niejednokrotnie słyszałam, że na Euro musi być finałowa czwórka
– mówiła w niedawnym wywiadzie dla Weszło Malwina Smarzek-Godek, zaznaczając jednak, że obecna kadra z każdym przeciwnikiem musi grać na maksa: – My nie jesteśmy zespołem, który może zagrać na sześćdziesiąt procent i wygrać mecz. Każdy musi nam wyjść. Granie u siebie to dwie drogi: z jednej strony wiadomo, że trybuny potrafią ponieść, ale jeśli coś pójdzie nie tak, to jest gorzej. Trzeba dobrze wejść, bo inaczej staje się pod ścianą.
– Ta drużyna ograła się w trudnych meczach tegorocznej Ligi Narodów, dziewczyny coraz lepiej się rozumieją. Wiele mówiło się przede wszystkim o kwalifikacjach olimpijskich, ale myślę, że właśnie na tych mistrzostwach dziewczyny mogą coś pokazać – mówi nam Magdalena Śliwa, dwukrotna mistrzyni Europy i rekordzistka pod względem liczby występów w drużynie narodowej (359!).
Powody do optymizmu przed mistrzostwami dały też dwa ostatnie sparingi z solidnymi Niemkami. Biało-czerwone pokonały wyżej notowane rywalki 3:2 i 5:0 (w Bremie zespoły przy stanie 3:0 umówiły się na dwie dodatkowe partie). W drugim meczu nie zagrała wprawdzie jedna z liderek niemieckiej drużyny, Louisa Lippmann, ale jak mówił Jacek Nawrocki, jego drużyna była tak nakręcona, że nawet z nią w składzie poradziłaby sobie w tym meczu.
Wygląda to obiecująco, chociaż takie słowa jak “czwórka”, a tym bardziej “medal”, cały czas nie przechodzą przez gardło trenerowi. Jacek Nawrocki, który prowadzi drużynę od 2015 r., bardzo ostrożnie podchodzi do szans swoich podopiecznych w mistrzostwach Europy. W wywiadach przekonuje wręcz, że jeszcze trochę za wcześnie, aby wymagać od tej grupy medali, bo jednak dystans do najlepszych ekip wciąż jest spory.
– Takie reprezentacje jak Rosja, Holandia, Turcja, Włochy i Serbia są topem i zbliżenie się do nich jest możliwe może w jednym meczu na dziesięć. Wspomniana piątka jest dziś dla nas ciężka do osiągnięcia, chociaż oczywiście nie jest to niemożliwe. Myślę jednak, że ta reprezentacja jest już gotowa do gry z całym zapleczem po tej piątce – mówił niedawno selekcjoner w programie “Prawda Siatki”. Jak dodał, jego celem minimum podczas EuroVolley jest granie przynajmniej do końca rywalizacji na polskich parkietach, a więc chociaż do ćwierćfinału.
Jeśli tak się stanie, reprezentacja przy okazji osiągnie jeszcze jeden cel: na sto procent zapewni sobie miejsce w drugiej turze kwalifikacji do igrzysk olimpijskich w Tokio. Przypomnijmy, w europejskim turnieju kwalifikacyjnym (6-12 stycznia przyszłego roku) weźmie udział osiem najwyżej sklasyfikowanych drużyn z europejskiego rankingu, a bilety do Tokio wywalczy tylko zwycięzca. Reprezentacja Polski zajmuje aktualnie ósme miejsce wspólnie z Bułgarią, ale wszystkie reprezentacje, które zdobyły już kwalifikacje – Serbia, Włochy i Rosja – sklasyfikowane są na wyższych lokatach.
Oznacza to, że tylko totalna kompromitacja na Euro mogłaby odebrać naszym dziewczynom szansę na udział w turnieju kwalifikacyjnym, który najprawdopodobniej odbędzie się w Turcji.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. newspix.pl