Jej ojciec jest z Rumunii, matka z Chin, ona sama urodziła się w Kanadzie, ale od drugiego roku życia mieszka w Wielkiej Brytanii i to ten kraj reprezentuje na tenisowych kortach. Jeszcze kilka miesięcy temu znajdowała się w okolicach 350. miejsca na świecie. Dziś może już mówić o sobie „wielkoszlemowa półfinalistka”. A że ma ledwie 18 lat, to pewnie jeszcze wiele takich półfinałów zaliczy. Jak doszło do tego, że Emma Raducanu z przyszłości brytyjskiego tenisa nagle stała się jego teraźniejszością?
Głód wygrywania
To był jej pierwszy wielkoszlemowy ćwierćfinał. Raducanu wychodziła więc na kort, walcząc o to, by jej życiowy sukces stał się jeszcze większy. Po drugiej stronie siatki stała jednak Belinda Bencic, złota medalistka olimpijska, która rundę wcześniej ograła Igę Świątek. Innymi słowy: tenisistka w znakomitej formie i jedna z faworytek turnieju.
Emma zupełnie nic sobie z tego nie zrobiła.
Słabiej zagrała jedynie na początku meczu. Wtedy dała się przełamać. Potem? To było już jej spotkanie. Stratę odrobiła, a potem sama dołożyła przełamanie. Wygrała pięć gemów z rzędu i od stanu 1:3 doszła do 6:3, zgarniając pierwszego seta. Bencic nie była w stanie poradzić sobie z jej znakomitą, dokładną i szybką grą. W dodatku Brytyjka zdawała się mieć niespożyte pokłady energii, dobiegała do niemal wszystkiego, co Szwajcarka zagrała na drugą stronę kortu. I drugiego seta również wygrała, tym razem 6:4.
Było to tym bardziej imponujące, że dla Emmy był to już… ósmy mecz na nowojorskich kortach. Na drodze do półfinału musiała bowiem przejść przez kwalifikacje, w światowym rankingu zajmowała przed turniejem miejsce w drugiej setce. To i tak jednak lepsza sytuacja niż jeszcze dwa miesiące temu – na Wimbledon nie miałaby bowiem nawet szans się zakwalifikować. Zagrała tam wyłącznie dlatego, że dostała dziką kartę od organizatorów.
Na US Open pokazała już pełnię swoich możliwości. We wspomnianych ośmiu pojedynkach nie straciła nawet seta. Stała się czwartą kwalifikantką w historii ery Open, która doszła do półfinału w jakimkolwiek turnieju wielkoszlemowym. Wcześniej osiągnęły to Christine Dorey (Australian Open 1978), Alexandra Stevenson (Wimbledon 1999) i Nadia Podoroska (Roland Garros 2020, przegrała wówczas z Igą Świątek). Teraz do tego grona dołączyła Emma Raducanu, najmłodsza z nich.
Inna statystyka? Tylko trzy kobiety, które w chwili rozpoczęcia turnieju były klasyfikowane poza pierwszą setką rankingu WTA, ostatecznie doszły tak daleko w US Open. Pierwsza z nich to Billie Jean King w 1979 roku, absolutna legenda kobiecego tenisa. Druga? Kim Clijsters, również wielokrotna mistrzyni wielkoszlemowa, w 2009 roku, po pierwszym ze swoich powrotów do rywalizacji na korcie. Raducanu od tej dwójki zdecydowanie odstaje. Przynajmniej na razie.
W jej grze nie widać jednak słabości. To nie tak, że dostała się tam przypadkowo – choć owszem, drabinka nieco jej pomogła, unikała bowiem zawodniczek ze ścisłej czołówki aż do meczu z Bencic – ona na ten sukces po prostu zasłużyła i go sobie wywalczyła. W ćwierćfinale grała fenomenalny tenis, świadczą o tym nawet suche statystyki – 23 posłane winnery do ledwie 12 niewymuszonych błędów. Do tego od początku imponuje mentalną odpornością i dojrzałością na korcie. Mało co jest w stanie wybić ją z uderzenia.
Sama zresztą tłumaczyła, jak stara się funkcjonować.
– Mam wielki głód zwycięstw. Staram się jednak nie wybiegać w przyszłość i myśleć tylko o następnym spotkaniu. Jeśli zajmę się tym, co mogę kontrolować, będę miała największą szansę na wygraną. Do tej pory taki system działał bardzo dobrze. W czasie meczu skupiam się tylko na kolejnym punkcie. Nie chcę tego zmieniać. Rekordy? Nie mam o nich pojęcia. Dziś pierwszy raz usłyszałam [po meczu z Bencic – przyp. red.], że jestem pierwszą kwalifikantką w US Open, która doszła aż do półfinału. Wiedziałam, że mecz z Belindą będzie bardzo trudny, więc skupiłam się w pełni na nim, nie na statystykach. Udało mi się przez niego przejść, choć było to bardzo trudne – mówiła.
Dziś w nocy zmierzy się być może z jeszcze trudniejsza rywalką, Marią Sakkari, w walce o wielkoszlemowy finał. Jak jednak w ogóle doszła do tego miejsca?
Kulturowa mieszanka
Ojciec z Rumunii. Matka z Chin. Ona sama – z Kanady, ale właściwie jej nie pamięta, bo od drugiego roku życia mieszka w Londynie. Jej rodzice – oboje pracujący w finansach – uznali, że to będzie dobre miejsce na wychowanie córki. I się przeprowadzili, a Emma dziś jest już Brytyjką. Choć rodzinę nadal ma rozrzuconą po świecie – w Bukareszcie na przykład do dziś mieszka jej babcia, z którą jest dość mocno związana.
– Przyjeżdżam tam kilka razy w roku, żeby ją zobaczyć. Uwielbiam rumuńskie jedzenie, jest niesamowite! Moja babcia mi je gotuje – mówiła Raducanu. Rumuńsko-chińskie ślady da się też zobaczyć w tym, jakie ma idolki. Podziwia bowiem Simonę Halep i Li Na, dwie mistrzynie wielkoszlemowe. Sama jednak mówi, że to nie kwestia narodowości, a ich gry.
– Simona? Podziwiam jej poruszanie się i wolę walki. Znakomicie potrafi też dobierać uderzenia. W wielu momentach pokazała – choćby wygrywając Wimbledon – że ciężką pracą da się osiągnąć wszystko. Chciałabym być tak przygotowana fizycznie jak ona. Mam już dobre podstawy, ale muszę się poprawić. Jestem też fanką Li Na i jej gry. Ona też była świetnie przygotowana i grała agresywnie. Uwielbiam jej mentalność, nigdy na nic nie narzekała. Chciałabym taka być – opowiadała.
Emma, oczywiście, pierwsze tenisowe kroki stawiała w Wielkiej Brytanii. Na kort wyszła, gdy miała pięć lat, zaciągnęli ją tam rodzice, którzy sami pogrywali w niektóre popołudnia. Początkowo Raducanu nie polubiła tego sportu, przekonała się do niego dopiero z czasem. Niekoniecznie jednak miała go polubić. Rodzice po prostu chcieli, żeby spróbowała, bo nastawienie mieli takie, że ich córka ma mieć „w CV” jak najwięcej aktywności, a potem wybrać ulubione.
Stąd więc Brytyjka, gdy była jeszcze dzieckiem, trenowała choćby balet, pływanie, jeździectwo, golfa, narciarstwo, a nawet… motocross. Ten ostatni zresztą do dziś jest jednym z jej największych hobby. – Miałam dziewięć lat, gdy zaczęłam go uprawiać obok tenisa. Wcześniej próbowałam też jeździć na gokartach. Byłam jedyną dziewczyną w swojej grupie, to było całkiem fajne. Raz nauczyciel kazał nam coś zrobić i tylko ja potrafiłam wykonać to ćwiczenie. Byłam z siebie dumna. Zresztą, gdy zaczęłam grać na poważnie w tenisa, reszta grupy też składała się tylko z chłopców. To pomogło mi wyjść ze swojej skorupy i nieco się otworzyć, wcześniej byłam bardzo nieśmiała – wspominała.
Wyświetl ten post na Instagramie.
Jak możecie podejrzewać, te mniej stereotypowo „dziewczęce” sporty zaproponował jej ojciec. Matka była raczej bardziej tradycyjna, ale nie narzekała, gdy jej mąż zabierał córkę, by ta pojeździła na motocyklu. Wręcz przeciwnie – oboje od zawsze wspierali ją w każdej decyzji, choć równocześnie byli wymagający. Emma bardzo to zresztą docenia, nawet dziś.
– Oboje pochodzą z krajów, gdzie liczy się ciężka praca. Równocześnie w Chinach panuje spora wiara we własne umiejętności. Wydaje mi się, że mam to po mamie i szanuję to w tamtejszej kulturze. Mama zawsze narzucała sporo dyscypliny i szacunku do innych ludzi. Rodzice zawsze mnie zachęcali do starań, popychali do przodu. Mają spore oczekiwania, starałam się im dorównać. Myślę, że teraz są ze mnie dumni, to też mnie napędza – mówiła w trakcie Wimbledonu.
Wróćmy jednak do tenisa – jak napisaliśmy, Emma początkowo niezbyt go lubiła, jednak z czasem się wciągnęła. Głównie przez to, że zaczęła grać małe turnieje dla dzieciaków. Od zawsze lubiła rywalizację, więc tenis jej przypasował. Była sama na korcie, od niej zależał wynik. Trenowała w lokalnym klubie, mieszczącym się w tej samej dzielnicy, w której chodziła też do – zresztą dość prestiżowej – szkoły. Już gdy miała 13 lat, przykuła uwagę brytyjskiej federacji, która uważnie obserwowała jej postępy, a trzy lata później trafiła pod jej opiekę w ramach jednego z tamtejszych programów dla młodych zawodniczek.
Bo wspomniane postępy były naprawdę spore. W 2015 roku wygrała choćby turniej Nike Junior International, sporą imprezę dla tenisistek poniżej 18 roku życia. Alan Blount, dyrektor Newstead School, gdzie uczyła się Emma, pamiętał ją dobrze z tamtego okresu. – Była z nami odkąd skończyła 11 lat. Zawsze wydawało się, że jej przeznaczeniem były duże rzeczy. Oczywiście, nie da się zajrzeć w przyszłość, ale podejrzewaliśmy, że uda jej się coś osiągnąć – mówił.
– Od razu można było powiedzieć, że jest w niej coś specjalnego – dodawał z kolei Matt James, trener, który z nią współpracował. – Nastawienie i dojrzałość, jaką prezentowała, to coś, czego nie spotyka się często. Właściwie u nikogo innego tego nie widziałem. To było ekscytujące.
Podobne opinie wyrażał też Nigel Sears, który współpracę z Raducanu podjął, gdy ta miała 15 lat. To uznany w świecie kobiecego tenisa trener, prywatnie… teść Andy’ego Murraya. Równocześnie jednak nie jest to gość przesadnie skory do pochwał. W przypadku Emmy było jednak inaczej, w mediach wprost mówił, że jego podopieczna talent ma ogromny. Zresztą nie tylko on, brytyjscy eksperci powtarzali to od kilku lat.
Czemu więc tak wielu kibiców dopiero tego lata usłyszało o Raducanu?
Szkoła pomaga i… przeszkadza
Cóż, głównie dlatego, że w pewnym momencie miała półtora roku przerwy od gry w turniejach. Dlatego zresztą jej wyskok na Wimbledonie wydawał się tak niesamowity – po prostu długo nigdzie jej nie było. Przerwa trwała od lutego 2020 roku do czerwca 2021. Winni? Kontuzje, pandemia, ale też… szkoła. Bo Emma na tym punkcie jest dość mocno wyczulona – edukacji odpuszczać nie miała zamiaru ani przez moment, choć wiele zdolnych tenisistek od pewnego momentu rezygnuje z nauki.
– Wszyscy myślą, że jestem wręcz przesadnie skupiona na moich szkolnych wynikach. Uważają, że mam napompowane ego na tym punkcie. Nawet moi rodzice myślą, że jestem nieco szalona, bo nie zaakceptuję niczego poniżej szóstki. Czuję, że ludzie tak myślą i że powinnam dorównać tym oczekiwaniom. Dlatego pracuję ciężko, by zdobyć takie oceny – mówiła.
Szkoła długo zajmowała jej więc dużo czasu, ale nigdy na to nie narzekała. Owszem, bywało ciężko, często między sesjami treningowymi czy meczami odrabiała zadania domowe – miała też, oczywiście, dopasowany tryb nauki, gdy sytuacja tego wymagała. W wywiadach wspominała, że irytowała ją szczególnie matematyka, gdzie trudno było poprzez nauczanie online wytłumaczyć jakiś problem nauczycielowi, który nie widział tego, o czym się mówi. A to akurat przedmiot bardzo dla niej ważny.
Wśród swoich zainteresowań wymienia bowiem inżynierię strukturalną. Gdy była na turnieju w okolicach San Francisco, czuła, że wręcz musi odwiedzić przy tej okazji most Golden Gate. Nie tylko po to, żeby cyknąć sobie fotki na Instagrama, ale też żeby na własne oczy zobaczyć i podziwiać dzieło Josepha Straussa, o którym sporo uczyła się na lekcjach.
Wyświetl ten post na Instagramie.
Generalnie, sama twierdzi, że szkoła jej pomogła. Bo często odciągała jej uwagę od tenisa i sprawiała, że miała coś, czym mogła się zająć, jeśli akurat nie grała i nie trenowała, a do tego poszerzała jej grono przyjaciół o osoby z tenisem nie związane, co też sobie bardzo ceniła. Po prostu mogła czasem przestać myśleć o tym, co na korcie. Szkolne życie jej na to pozwalało.
Choć bywało i tak, że szkoła oraz sport wchodziły sobie w drogę – na przykład w trakcie turnieju w Landisville, gdy otrzymała wyniki kończących jej szkolną edukację egzaminów. Tyle że te przyszły tuż przed meczem drugiej rundy. Postanowiła ich nie otwierać i zrobić to dopiero po meczu. A potem podwójnie się cieszyła – spotkanie wygrała w trzech setach, a oceny też uzyskała znakomite – A* z matematyki (najwyższa możliwa) i A z ekonomii. Jak wspominała, była całkiem zadowolona.
Swoją drogą uczyła się w szkole, z której wyszła też Dina Asher-Smith, doskonała lekkoatletka. – Nauczyciele w szkole byli niezwykle wspierający mnie we wszystkim. Pozwalali mi jeździć na turnieje i treningi, pomagali w karierze. Gdy zaczęłam wygrywać ważne mecze, dostawałam od wielu gratulacje. Zresztą koledzy i koleżanki z klasy też je słali – mówiła. Nawet tę wymuszoną, półtoraroczną przerwę, dziś uważa za coś dobrego.
– Czasem było to frustrujące, bo widziałam, jak zawodniczki, z którymi razem tenisowo dorastałam, przebijają się wyżej. Zdarzało mi się myśleć, że sama chciałabym móc rywalizować. Finalnie jednak ta przerwa uświadomiła mi, jak bardzo chcę być na korcie i jak bardzo tęsknię za grą oraz rywalizacją. Gdy więc dostałam możliwość powrotu do turniejów, zaczęłam grać tak, by wykorzystać każdą z szans – mówiła.
Najlepiej pokazała to na Wimbledonie.
Przełom
Gdy zaczynał się tegoroczny Wimbledon, nie była nawet w dziesiątce najlepszych… brytyjskich zawodniczek. W jej CV znajdowały się trzy wygrane turnieje, ale rangi ITF, najniższej możliwej. Miała też w dorobku 20. miejsce w światowym rankingu juniorek oraz dwa ćwierćfinały juniorskich turniejów wielkoszlemowych – Wimbledonu i US Open. W tym pierwszym przegrała zresztą, zdobywając ledwie jednego gema, z Igą Świątek, która potem wygrała cały turniej.
Oczywiście, poza tym wszystkim mogła się pochwalić jeszcze jedną ważną rzeczą – przypiętą łatką wielkiego talentu. Ta jednak nieco wyblakła przez 16 miesięcy bez gry w turniejach (choć w międzyczasie pokazała się też w pokazowej imprezie Battle of the Brits, gdzie odnosiła całkiem niezłe rezultaty i miała nawet okazję grać – w mikście – przeciw Andy’emu Murrayowi). Gdy więc finalnie wróciła do touru w Nottingham, gdzie otrzymała dziką kartę do turnieju głównego, wielu było ciekawych jej postawy. Tym bardziej, że dla młodej Emmy był to pierwszy mecz na poziomie WTA. Nie poszedł najlepiej – uległa w dwóch setach (3:6, 4:6) Harriet Dart, swojej rodaczce.
W tamtym okresie dostała też kolejną dziką kartę – do kwalifikacji Wimbledonu. Ale w międzyczasie dobrze pokazała się w innym turnieju – tym razem rangi ITF – rozgrywanym w Nottingham, gdzie pokonała między innymi Timeę Babos, kiedyś 25. rakietę świata, dziś głównie znakomitą deblistkę. Za tamten występ zmieniono jej więc dziką kartę do eliminacji na dziką kartę do turnieju głównego. Emma niemal natychmiast powiedziała, że jest za to bardzo wdzięczna i postara się na nią zasłużyć swoimi meczami.
Trzeba przyznać, że to zrobiła.
Już zwycięstwo w pierwszy meczu było, jak mówiła, czymś niesamowitym. Dodawała, że całe spotkanie stanowiła dla niej walkę z emocjami, że w pierwszy gemie z nerwów popełniała same błędy i że niesamowicie cieszy ją w sposób, w jaki zdołała się opanować. To był przecież dopiero jej drugi(!) mecz na najwyższym poziomie. Pierwszy wygrany. – Wciąż w to nie wierzę. Gdy skończyło się spotkanie, myślałam, że to tak naprawdę pierwszy set. Cieszę się z awansu do drugiej rundy, od teraz wszystko będzie dla mnie już tylko bonusem – mówiła.
Jak się okazało – bonus był ogromny. Wygrała dwa kolejne mecze. Najpierw ograła Marketę Vondrousovą, byłą finalistkę French Open, z którą zresztą odbyła krótki trening przed startem turnieju. Potem odprawiła doświadczoną Soranę Cirsteę. Wtedy mówiła, że pomogli jej nieco organizatorzy. Dzień przed meczem na pięć minut wpuścili ją na kort numer jeden, żeby mogła poznać jego atmosferę. Przydało się, z Cirsteą udało jej się utrzymać nerwy na wodzy, awansowała do IV rundy.
– Chyba będę musiała zrobić pranie – żartowała potem w wywiadzie na korcie. – To zabawne, bo gdy wchodziłam do turniejowej bańki, rodzice pytali, czy nie wzięłam za dużo kompletów strojów meczowych. – Kompletów, jak się okazało, nie miała za dużo. Ale już w kolejnym meczu skończyła się jej piękna przygoda. Przegrała… z własnym organizmem. W pewnym momencie poczuła, że trudno jej się oddycha, medycy, wezwani na kort, zalecili jej by nie kontynuowała spotkania. Posłuchała.
– Grałam najlepszy tenis swojego życia przed niesamowitą publicznością. Całe to wydarzenie było wspaniałe, ale też się na mnie odcisnęło. Czułam, że mam zawroty głowy – mówiła potem. Naraziła się tym na krytykę takich osób jak John McEnroe czy Piers Morgan, ale jeszcze więcej postaci ją broniło – choćby Andy Murray, Liam Gallagher (wokalista Oasis) czy Marcus Rashford, który wspomniał, że i jemu w przeszłości coś takiego się zdarzyło.
Generalnie – Brytania pokochała Emmę przez Wimbledon. A ta szybko pokazała, że ta miłość wcale nie musi wygasnąć.
Niebo to limit
– Niesamowicie wytrzymała trudy turnieju, nie mógłbym jej prosić o więcej – mówił po Wimbledonie Nigel Sears, wówczas jeszcze jej szkoleniowiec. – Ma wystarczające atuty i jest głodna sukcesu oraz chce się uczyć i rozwijać. Ma spore ambicje, jeśli tylko otrzyma odpowiednie szanse oraz nabierze doświadczenia, zrobi niesamowity progres. Od niej zależy, jak daleko dojdzie. Myślę, że jej limitem jest niebo. Ona urodziła się, żeby grać w tenisa.
Trenera Raducanu zmieniła co prawda niedługo po londyńskim turnieju. Jej nowym szkoleniowicem został Andrew Richardson, z którym współpracowała już kilka lat wcześniej i, jak się okazało, zmiana ta od razu dała całkiem niezłe wyniki. Sears jednak, oczywiście, zdania na temat Emmy nie zmienił po ich rozstaniu. Nadal podkreślał, że to jeden z największych talentów w całym tourze i rozwija się w niesamowitym tempie. A przypomnijmy – to gość, który pracował z wieloma tenisistkami, mistrz w swoim fachu. Wie, co mówi.
Z nowym szkoleniowcem Emma poleciała do Stanów. Tam wzięła udział w kilku turniejach przed US Open. Z różnym skutkiem, zdarzało jej się odpaść w pierwszej rundzie, a zdarzało też dojść do finału imprezy WTA 125 w Chicago. To jeszcze nie ten najwyższy poziom, ale już pierwszy schodek na drodze do niego. W meczu o tytuł przegrała co prawda, ale po drodze zaliczyła kilka cennych zwycięstw z rywalkami dużo bardziej doświadczonymi. Ogółem w Stanach ograła przed US Open choćby takie tenisistki jak Mona Barthel, Ysaline Bonaventure czy Alison Van Uytvanck. Z tą ostatnią mierzyła się już w pierwszej rundzie w Chicago i tylko ją to dodatkowo nakręciło.
– Kocham wyzwania. Nie mówiłam o tym nikomu, ale losowanie mi się spodobało. Z Alison zdarzyło mi się już trenować, wiedziała, jak gra i że jest świetną zawodniczką. Zdawałam sobie sprawę, że to będzie trudny mecz, ale lubię być stawiana w roli outsiderki. Czuję wtedy, że nie mam nic do stracenia – mówiła. I tamto spotkanie z takim właśnie nastawieniem wygrała.
Jej dobre wyniki zaowocowały awansem w rankingu. Aktualnie jest w nim 150., za niedługo będzie już jednak znacznie wyżej. Do US Open musiała się jednak jeszcze kwalifikować. A wielkoszlemowe kwalifikacje często nazywa się najtrudniejszym turniejem – wszyscy grają na dobrym poziomie, trzeba wygrać trzy spotkania z rywalkami równie utalentowanymi jak ty. Emma zrobiła to bez straty seta, czym właściwie wypełniła swój cel. Mówiła nawet, że na koniec kwalifikacji miała pierwotnie wykupiony bilet na samolot. Potem musiała go przebukować. Kilkukrotnie.
Bo po kwalifikacjach poszła za ciosem. Doszła do ćwierćfinału US Open – pierwszego w swojej karierze – a w nim pokonała, jak już wiecie, Belindę Bencic. Osiągnęła niesamowity sukces, mając na karku ledwie 18 lat i grając wciąż tak naprawdę swoje pierwsze mecze na poziomie WTA. Przecież jeszcze kilka tygodni wcześniej – po porażce z Chinką Zhang w I rundzie turnieju Mubadala Silicon Valley Classic – mówiła, że ma nadzieję, że to doświadczenie zaprocentuje w przyszłości.
– Jestem na początku swojej drogi, więc jestem wdzięczna za każdą szansę, jaką dostaję. Ciągle się uczę. Na poziomie WTA mecze będą trudniejsze, nie będę miała tyle dobrych spotkań. To był mój drugi turniej takiej rangi. Staram się wyciągać lekcje z każdego spotkania. Mam nadzieję, że takie podejście i cierpliwość zaprocentują w przyszłości.
Nie spodziewała się – bo nie mogła się spodziewać – że stanie się to już na US Open i bez straty seta, przechodząc przez kwalifikacje, dojdzie co najmniej do półfinału. Co najmniej, bo nie jest przecież wykluczone, że pokona Marię Sakkari, choć będzie to prawdopodobnie najtrudniejszy mecz w jej dotychczasowej karierze. Jednak nawet Chris Evert, jedna z najlepszych tenisistek w dziejach, mówiła, że Emma dysponuje takim potencjałem i tak znakomitymi podstawami tenisowymi, że trudno wskazać cokolwiek, co w jej grze mogłoby pójść nie tak.
Wszystko może się więc rozbić o utrzymanie nerwów na wodzy. I tu jednak już udowodniła, że potrafi to robić. Z Bencic grała bezbłędnie. Jeśli to powtórzy, może stać się jedną z najmłodszych finalistek wielkoszlemowych w XXI wieku.
Ledwie trzy miesiące po swoich pierwszych meczach na poziomie WTA.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Tak ciekawy temat, a tak bardzo zmarnowany. Seba, lubię twoje teksty, ale tutaj ewidentnie nie miałeś swojego dnia. Słabo się czytało…
Zabawne, ale jest dokladnie odwrotnie. Tekst jest swietna kompilacja tego co dostepne nt. Raducanu. Wiem, wszystkie te informacje mozna znalezc w glownie brytyjskich zrodlach, ale Sebastian zlaczyl je bardzo sprawnie.