Dwóch Bryanów. 10 migawek z karier deblowych legend

Dwóch Bryanów. 10 migawek z karier deblowych legend

Przez niemal dwie dekady byli albo na szczycie, albo tuż pod nim. Właściwie gdy mówiło się „debel”, myślało się „bracia Bryan”. Stali się symbolami gry podwójnej, momentami to w dużej mierze oni utrzymywali ją przy życiu, oni też walczyli o jej lepsze traktowanie. Nie było nigdy lepszych deblistów. Nie było bardziej widowiskowych. Ich celebracja – wyskok i zderzenie się klatkami piersiowymi w powietrzu – przeszła już do historii tenisa. Oni też. Kilkanaście dni temu ogłosili, że to koniec ich kariery. Skończyli razem. Bo inaczej być nie mogło.

Trudno jest podsumować kariery, które tak naprawdę trwały 25 lat. Piszemy „kariery” wyłącznie dlatego, że zdarzało im się grać – z powodu urazów któregoś z nich – z innymi partnerami. Lub w mikście, w którym też zdobywali trofea. Przez zdecydowaną większość czasu była to jednak jedna i ta sama kariera. Dlatego zdecydowaliśmy się przedstawić ją tak, jakbyśmy oglądali album ze zdjęciami, migawkami z życia na korcie, ale tylko tymi najważniejszymi. Momentami przełomowymi, które definiowały 25 lat braci Bryanów na korcie. I właśnie od tego, co działo się 25 lat temu, to wszystko zaczniemy.

Migawka 1. 1995. Bez akredytacji

Dokładnie 31 sierpnia 1995 roku. To wtedy zadebiutowali w turnieju wielkoszlemowym. Dostali dziką kartę na US Open po tym, jak wygrali juniorskie mistrzostwa Stanów Zjednoczonych w Kalamazoo, co miało miejsce ledwie dwa tygodnie wcześniej. Przeskok więc był ogromny. Od turnieju dla nastolatków, do jednej z czterech największych imprez świata.

Mike i Bob mieli wtedy po 17 lat. To był czwarty dzień turnieju, kort numer 22, na którym dziś na US Open się już nie gra. Po drugiej stronie siatki stali Grant Connell z Kanady i Patrick Galbraith, dziś prezydent Amerykańskiej Federacji Tenisa. To że Bryanowie trafili na US Open od razu jako debliści, w żadnym razie nie było przypadkiem. Ich rodzice od samego początku kierowali ich właśnie w tę stronę. Tata, Wayne, starał się nawet, by bracia nie trafili na siebie, jeśli akurat grali w turniejach w singla. Mówił, że jego synowie urodzili się, by grać w parze.

To było sprytne. Gdy dorastaliśmy, marzyliśmy, by być numerem jeden na świecie. Ale jak to zrobić, skoro nawet nie wie się, czy jest się numerem jeden we własnym pokoju? Później nam to pomogło, razem byliśmy coraz lepsi – mówił przed laty Mike. Zresztą od początku byli naprawdę dobrzy, naturalnie pomagało im też to, że jeden grał lewą, a drugi prawą ręką. To w deblu niesamowicie cenna rzecz. Rozumieli się również doskonale. Wiadomo, w końcu bliźniacy. Pierwszy turniej wygrali, gdy mieli 6 lat. Potem zgarniali kolejne, w coraz wyższych kategoriach wiekowych.

Los i umiejętności w końcu doprowadziły ich do US Open. Debiut nie wypadł jednak okazale. Z Connellem i Galbraithem, bardzo dobrą parą, która jednak w tamtym czasie nie spisywała się najlepiej – przegrali cztery z ostatnich pięciu meczów w wielkim szlemie i mieli rozstać się po sezonie – ugrali ledwie cztery gemy. Galbraith wspominał to w rozmowie opublikowanej na łamach strony amerykańskiej federacji.

Wayne podszedł do nas i powiedział: „Chłopaki są podekscytowani tym, że z wami zagrają, to wielka szansa”. Pomyślałem sobie: „Tak, a pewnie do tego nas pokonają, bo gramy naprawdę źle”. Nie wiedziałem jednak, kim oni są. Pierwszy raz zobaczyłem ich dopiero przy wyjściu a kort. Pomyślałem, że mają z 17 lat, ważą niecałe 60 kilo każdy, więc nie ma opcji, żebyśmy z nimi przegrali. Dało się jednak zauważyć, że będą dobrzy. Wiedzieli, jak grać w debla, dobrze się poruszali. Wygraliśmy pierwszego seta 6:0, w drugim prowadziliśmy 2:0. Oni byli już zmartwieni, że przegrają do zera, ale wygrali następnego gema i celebrowali go, zderzając się klatkami.

Ostatecznie skończyło się 6:0 6:4 dla Galbraitha i Connella, którzy ostatecznie doszli aż do półfinału. Bryanowie z kolei przekonali się, jak bardzo są nieznani. W tamtych czasach byli jeszcze amatorami i brano ich za chłopców do podawania piłek. Przez pomyłkę nie otrzymali nawet akredytacji. Cóż, przez 25 lat sporo się zmieniło.

Migawka 2. 2001. Do gabloty

Gdyby to było zdjęcie, to prawdopodobnie byłoby mocno rozmazane. Lub połowa byłaby zasłonięta kciukiem nieumiejętnego fotografa. Albo po prostu zniszczyłby je mijający czas. A mimo to z jakiegoś powodu miałoby wielką wartość. Bo dziś niewielu już pamięta o tamtym turnieju. Nie była to jedna z najbardziej medialnych imprez w tourze. Do tego mówimy o grze podwójnej w czasach, gdy ta znajdowała się w zapaści. Trudno oczekiwać, by pisano o tym wielkie artykuły. Nikt nie mógł przewidzieć, że to początek czegoś aż tak wielkiego. Nawet Bryanowie wyglądali nie do końca jak oni.

Pamiętam, że mieliśmy fryzurę frosted tips. Poszliśmy do fryzjera kilka tygodni wcześniej i wylano nam na głowę nieco soku z cytryny. Wyglądaliśmy jak członkowie N Sync albo Backstreet Boys. Zdjęcia z tamtego turnieju i naszego pierwszego tytułu wyglądają więc dość zabawnie – opowiadał Bob na oficjalnej stronie ATP.

Ale to właśnie wyglądając jak Backstreet Boys, dokładnie 25 lutego 2001 roku w Memphis, Bob i Mike Bryan rozpoczęli gromadzenie trofeów na poziomie ATP. Wygrali wówczas swój pierwszy turniej. W drugim podejściu – do finału doszli też równe 22 miesiące wcześniej w Orlando, ale tam musieli uznać wyższość rywali. Zresztą nie byle kogo – po drugiej stronie siatki stali wówczas Jim Courier (czterokrotny mistrz wielkoszlemowy w singlu) i Todd Woodbridge (wówczas dziewięciokrotny triumfator turniejów wielkoszlemowych w deblu, potem dołożył jeszcze siedem tytułów).

Bob i Mike w trakcie swojej tradycyjnej celebracji. Roland Garros 2007. Fot. Newspix

W Memphis dostali nieco łatwiejszych rywali. Nieco, bo Jonathan Stark i Alex O’Brien byli uznanymi deblistami, mieli już na swoim koncie po jednym tytule w wielkim szlemie. Ale Mike i Bob właśnie zaczynali swój marsz ku wielkości, który zakończyć miał się zdobyciem dobrze ponad setki tytułów rangi ATP. Rywali odprawili w dwóch setach – 6:3, 7:6. Ale dziś już mało kto wspomina tamto spotkanie. Oni sami wyraźniej pamiętają na przykład… kontrole antydopingowe.

Mike zwymiotował! W Memphis zaczęto robić testy. Po porażce pobierano krew. Inni gracze mówili nam, że będziemy mieć igły w rękach. Nigdy wcześniej tego nie przeżyłem. Powiedziałem do Mike’a, że będziemy starać się tego uniknąć tak długo, jak tylko się da. Jedynym sposobem, by do tego doprowadzić, było wygrywanie. Więc to robiliśmy. To był wspaniały tydzień – wspominał Bob.

Dwa lata później przeżyli jeszcze lepsze chwile.

Migawka 3. 2003. Na szczycie

Wiadomo, jak jest. Możesz być genialnym tenisistą (lub, w tym przypadku: genialnymi tenisistami), ale dopóki nie zdobędziesz tytułu wielkoszlemowego, to w twojej karierze zawsze będzie luka. Puste miejsce na półce z trofeami. Zarezerwowane dla jednej z najważniejszych nagród. Bryanowie na jej wypełnienie czekali niespełna osiem lat od swojego debiutu na US Open. Ale wcale nie osiągnęli tego sukcesu na własnym terenie – udało im się to we Francji.

Do 2002 roku tak naprawdę trudno było ich uznawać za faworytów do triumfu w turnieju wielkoszlemowym. Pomiędzy 1995 a 1998 grali tylko na US Open i zawsze odpadali w pierwszej rundzie. Wynikało to w dużej mierze z faktu, że poszli typowo amerykańską drogą – wstąpili do college’u, reprezentowali go w różnego rodzaju uniwersyteckich rozgrywkach. Swoją drogą do przyjazdu na Stanford University, gdzie faktycznie ostatecznie się znaleźli, namawiał ich nawet… Tiger Woods.

– Pojawił się na jednym z moich meczów w Michigan i powiedział, że byłoby miło, gdybyśmy my też poszli tam się uczyć. Pamiętam, zapytałem go wtedy, czy to prawda, że przechodzi na zawodowstwo, bo już wtedy mówiło się, że Nike chce mu zapłacić 60 mln dolarów. „Nie mogę ci powiedzieć” – kiwnął tylko głową. A w następnym tygodniu było już o nim we wszystkich wiadomościach – opowiadał Bob.

Na to żeby w wiadomościach mówiono również o bliźniakach, trzeba było trochę poczekać. W 1999 roku po raz pierwszy pojawili się w innych wielkich szlemach. Bez większych sukcesów, na Wimbledonie osiągnęli jedynie trzecią rundę. U siebie, w Nowym Jorku, znów skończyli na pierwszej. Tę passę przełamali w kolejnym sezonie, gdy doszli tam do ćwierćfinału, choć w pozostałych turniejach nie przeszli drugiej rundy. Rok później do półfinału doszli we Francji, ale w Australii, Wielkiej Brytanii i USA wypadli blado. No i wreszcie nadszedł wspomniany rok 2002 – w dwóch pierwszych turniejach wielkoszlemowych w roku osiągnęli wtedy ćwierćfinał, w dwóch kolejnych dotarli aż do półfinału.

Nagle stali się poważnymi pretendentami do największych laurów. Tym bardziej, że z końcem 2002 roku mieli już na koncie 11 tytułów rangi ATP. Przed Roland Garros w kolejnym sezonie dołożyli tylko jeden – w Barcelonie. Ale potem wygrali i w Paryżu, przechodząc przez turniej jak burza. Wielu sugerowało, że to efekt podjętej niedługo wcześniej decyzji, gdy zamienili się miejscami zajmowanymi na korcie. Zmiana strategii dała niesamowite efekty. W deblu, który powszechnie znany jest z tego, że tak naprawdę każdy może wygrać z każdym, nie dali żadnych szans rywalom. Dosłownie.

Nie stracili nawet seta. Ba, tylko raz musieli się namęczyć i grać tie-break. I to dopiero w finale. Wcześniej oddawali rywalom odpowiednio siedem, pięć, trzy, pięć i siedem gemów. W meczu o tytuł stracili dziewięć – było 7:6 6:3. Po ostatniej piłce pozostało tylko celebrować, oczywiście zbijając się klatkami piersiowymi. I choć jeszcze chwilę trzeba było poczekać na dominację bliźniaków – kolejny sezon ukończyli bez tytułu tej rangi – to po raz pierwszy na największej scenie pokazali się właśnie 7 czerwca 2003 roku, gdy w finale w Paryżu pokonali Paula Haarhuisa i Jewgienija Kafielnikowa.

Migawka 4. 2006. Komplet

Taka sztuka rzadko się komukolwiek udaje. Ale bracia Bryan są szczególni – już to ustaliliśmy. Dlatego zdobywając swój czwarty tytuł wielkoszlemowy, równocześnie mogli cieszyć się ze skompletowania Karierowego Wielkiego Szlema. Nie da się tego zrobić szybciej. Są przecież cztery tytuły do zgarnięcia. Dla porównania: Rafa Nadal w singlu osiągnął to przy okazji swojego dziewiątego tytułu. Novak Djoković – dwunastego. A Roger Federer wyrównał wtedy rekord Pete’a Samprasa, który wówczas wynosił czternaście takich tytułów.

Bryanowie Karierowego Wielkiego Szlema zdobyli więc w tempie ekspresowym. Choć to nie tak, że wszystko po drodze im się udawało. Wręcz przeciwnie. Po tym, jak zdobyli swój pierwszy tytuł na Roland Garros 2003, przegrali pięć(!) kolejnych finałów wielkoszlemowych. US Open 2003, Australian Open 2004 i trzy pierwsze turnieje w roku 2005. Wygrali dopiero ostatni w tamtym sezonie – US Open 2005. Paradoksalnie to ich jedyny w karierze rok kalendarzowy, w którym dochodzili do finału na każdej imprezie tej rangi, choć z triumfu cieszyli się tylko raz.

Co jednak ważne – w swoim dorobku mieli już triumfy w Paryżu i Nowym Jorku. Gdy na starcie sezonu 2006 dołożyli też zwycięstwo w Melbourne, stało się jasne, że jedynym brakującym trofeum w ich wielkoszlemowej kolekcji stał się Wimbledon (swoją drogą po drodze zaliczyli jeszcze przegarny finał Roland Garros, co oznacza, że dochodzili do meczu o tytuł w siedmiu wielkich szlemach z rzędu).

W Londynie zaczęło się najgorzej jak mogło – od długiej pięciosetówki, w której musieli odrabiać straty. Ich rywalami była raczej mało znana para Jordan Kerr/Amer Delić. Jednak już napisaliśmy, że w deblu sensacje są na porządku dziennym. I Bryanowie, rozstawieni z jedynką, omal nie stali się wówczas bohaterami jednej z nich. Przegrywali już 1:2 w setach, a na korcie – wyjątkowo – kompletnie nie mogli się dogadać. Więc przestali mówić cokolwiek. I podziałało.

Czwartego seta wygrali 6:3. W piątym do rozstrzygnięcia potrzeba było 20 gemów. Bliźniacy wreszcie przełamali rywali. Skończyło się 11:9. Bracia mogli odetchnąć z ulgą, odbębnić obowiązki prasowe, wsiąść do auta i pojechać w stronę hotelu. A, no i jeszcze jedno – mała bójka. – Kiedy jechaliśmy do mieszkania w Londynie Bob nagle odwrócił się i uderzył mnie w ramię. Wtedy ja uderzyłem go w twarz – wspominał Mike. Kierowca nie miał pojęcia, co zrobić, więc po prostu jechał i wysadził braci na miejscu. A ci wcale nie skończyli. – Mike kopnął mnie w żołądek jak w kung-fu. Wtedy ja złamałem jego gitarę – mówił Bob. – Pięć minut później – kończył Mike – siedzieliśmy przy obiedzie, jakby nic się nie wydarzyło.

Bracia Bryanowie na Wimbledonie w roku 2011. Fot. Newspix

Jak się okazało – takie rozładowanie napięcia naprawdę się im przysłużyło. Nie był to co prawda najłatwiejszy turniej w ich karierach, ale pokonywali kolejnych rywali. Drugą rundę przeszli gładko. W trzeciej przegrali pierwszego seta, ale w kolejnych nie dali przeciwnikom szans. W ćwierćfinale potrzebowali dwóch tie-breaków, ale zamknęli sprawę w trzech setach. W półfinale Mark Knowles i Daniel Nestor, rozstawieni z trójką, urwali im drugą partię, jednak tylko na tyle było ich stać. Co zresztą nie dziwi – w ćwierćfinale grali przez 6 godzin i 9 minut. W tamtym momencie był to najdłuższy mecz w historii Wimbledonu. Fabrice Santoro i Nenad Zimonjić w starciu o tytuł nie byli już tak zmęczeni, ale też zdołali urwać braciom tylko drugiego seta.

Dokładny wynik finału brzmiał: 6:3 4:6 6:4 6:2 dla Mike’a i Boba Bryanów. Karierowy Wielki Szlem został skompletowany.

To był ostatni tytuł, jaki nam został. Marzyliśmy o nim. Na tablicy zwycięzców są tu wypisane prawdziwe legendy. Do teraz mogliśmy tylko mówić, że przegraliśmy tu w finale. Wspaniale będzie powtarzać, że jesteśmy mistrzami Wimbledonu – mówił Mike. Wraz z bratem stali się wtedy trzecią deblową parą, która wygrała wszystkie najważniejsze turnieje. Przed nimi osiągnęli to tylko Jacco Elting i Paul Haarhuis z Holandii, oraz wielcy Australijczycy – Mark Woodforde i Todd Woodbridge (ten sam, który pokonał Bryanów w ich pierwszym finale turnieju ATP).

Więc faktycznie – to musiało być wspaniałe uczucie.

Migawka 5. 2007. Przerwana susza 

Jak na turniej, który wymyślili amerykańscy studenci – wtedy jako rywalizację ze studentami brytyjskimi – Puchar Davisa od lat 90. XX wieku zaczął mocno wymykać się z rąk Amerykanom. Wtedy wygrali go co prawda jeszcze w 1990, 1992 i 1995 roku, potem jednak nastał kryzys. Przez kolejnych jedenaście edycji dwukrotnie gościli w finale – raz ograli ich Szwedzi, a raz lepsi okazali się Hiszpanie. I wtedy przyszedł 2007 rok.

Amerykanie mieli naprawdę solidną kadrę. W deblu wiadomo było, że bracia Bryan są absolutnymi dominatorami. W 2006 roku wygrali dwa turnieje wielkoszlemowe, łącznie zdobyli siedem tytułów rangi ATP na jedenaście finałów, w których wystąpili. W singlu o poziom dbali Andy Roddick i James Blake. Oczywistym wydawało się, że Stany Zjednoczone powinny się liczyć w walce o trofeum, o ile tylko wszyscy potraktują ją poważnie.

Potraktowali.

Zaczęli od wygranej z Czechami. Wszystko było jasne po czterech spotkaniach – Andy Roddick wygrał oba swoje mecze, a bracia dołożyli kolejny punkt. Swoją drogą, gdy już wszystko było rozstrzygnięte na kort do rywalizacji singlowej wyszedł Bob Bryan. I pokonał Lukasa Dlouhego. W ćwierćfinale Amerykanom wystarczyły trzy mecze. U Hiszpanów, z którymi grali, zabrakło Rafy Nadala, a Tommy Robredo i Fernando Verdasco nie poradzili sobie odpowiednio z Blake’em i Roddickiem. Hiszpanom na osłodę – i jedyny zdobyty w tym meczu punkt – pozostała wygrana Robredo z Bobem Bryanem.

Potem przyszedł półfinał, w którym powtórzył się scenariusz z meczu z Czechami. W szwedzkim Goeteborgu Andy Roddick wygrał oba swoje mecze, a do tego potrzebny punkt dołożyli bracia Bryanowie. Tym razem Bob nie wystąpił jednak w rywalizacji singlowej. I wreszcie, na przełomie listopada i grudnia, do Portland zajechali broniący tytułu Rosjanie. Amerykanie pokonali już po drodze dwie ekipy, które wcześniej ogrywały ich w finałach. Teraz została im kadra, z którą rywalizacja zawsze była dodatkowo nakręcana.

Ku zaskoczeniu wszystkich w dwóch pierwszych meczach singlowych nie wystąpił Nikołaj Dawydienko, wówczas numer cztery na świecie. A Michaił Jużny i Dmitrij Tursunow nie grali na poziomie, który pozwoliłby im uporać się z rywalami z USA. Choć ten pierwszy stoczył naprawdę zacięte, czterosetowe spotkanie z Blake’em, zakończone po trzech z rzędu tie-breakach. Po dwóch porażkach Rosja musiała więc wygrać mecz debla. Dawydienko w nim wystąpił, do pary miał Igora Andriejewa. Niezły duet. Tyle że naprzeciwko stali najlepsi debliści na świecie.

Miałem w żołądku cyrk z małpami grającymi na tamburynach – mówił potem Bob o wrażeniach sprzed meczu. Mike z kolei cały tydzień brał pigułki na sen, bo bez nich nie mógł zasnąć. Wątpliwości więc były. Ale zniknęły w trakcie spotkania. Dziwny był to zresztą mecz. Andriejew i Dawydienko raczej stali z tyłu kortu, nie ruszali do siatki od razu po serwisie, jak to robi większość deblistów. Przez jednego seta działało to nieźle. Ale przegrali go i tak – w tie-breaku, kończąc podwójnym błędem Andriejewa. W dwóch kolejnych byli już cieniem dla Bryanów. – Oni są po prostu znacznie lepszymi deblistami – przyznał szczerze Andriejew. Bracia wygrali 7:6 6:4 6:2.

Kibice wybuchnęli radością tuż po ostatnim punkcie, a z sufitu posypało się konfetti. Na kort wybiegli pozostali członkowie amerykańskiej drużyny oraz Robby Ginepri i Mardy Fish, pomagający im w tamtym tygodniu jako sparingpartnerzy. Wszyscy razem cieszyli się z tego sukcesu. – Zapamiętamy ten moment do końca naszych żyć. Trudno wyrazić, jak się teraz czujemy. Pracowaliśmy nad naszym tenisem od kiedy mieliśmy dwa lata właśnie dla tej jednej chwili. Wszystko co mogę powiedzieć to… ŁUHUUUU! – wykrzyczał Mike Bryan do mikrofonu.

Tak samo mógł krzyczeć pięć lat później, gdy znów grał nie tylko dla siebie i brata, ale też USA.

Migawka 6. 2012. Złoci 

Tak naprawdę ta migawka to przedłużony, trwający dobrych 12 lat film. Bo wszystko zaczęło się w 2004 roku – wtedy Mike i Bob Bryan po raz pierwszy pojechali na igrzyska. Już jako główni faworyci, rozstawieni z jedynką. Ale ulegli w ćwierćfinale parze Fernando Gonzalez i Nicolas Massu, która później zdobyła złoty medal. Massu był zresztą w tamtym turnieju postrachem Amerykanów – po drodze do drugiego złota, w singlu, pokonał ich trzech. W tym w półfinale i w finale.

W Pekinie bracia znów byli rozstawieni najwyżej. Tym razem doszli do strefy medalowej, ale w półfinale lepsi okazali się Szwajcarzy – Roger Federer i Stan Wawrinka. Dwóch znakomitych singlistów pokonało więc najlepszą parę deblową. A potem Helweci zgarnęli też złoto. Wychodziło, że żeby wygrać rywalizację deblową, trzeba było wcześniej pokonać Bryanów. Ci za to pocieszyli się brązowym medalem. Ale przez kolejne lata marzyli o tym, by zgarnąć złoto. Nic to, że to debel. To ten jeden raz na cztery lata, gdy sukcesy w grze podwójnej były równie ważne jak te singlowe. A nawet opłacane dokładnie tak samo.

Złoty medal to złoty medal, nieważne czy w singlu czy w deblu. Popatrzcie, jak szczęśliwy był Roger, gdy zdobywał złoto w Pekinie. Rywalizacja będzie przez to bardziej zacięta. Wszyscy ci goście, którzy są w drabince, będą chcieli wywalczyć medal. To tylko podniesie intensywność tego turnieju – mówił Bob Bryan tuż przed igrzyskami w Londynie. Trzecimi z rzędu, na które Bryanowie przyjeżdżali jako najwyżej rozstawiona para.

Bob miał rację – to był bardzo trudny turniej. W pierwszych trzech rundach bracia rozegrali sześć tie-breaków. A grali do dwóch wygranych setów. Już w pierwszym meczu potrzebowali trzeciej partii by pokonać rywali z Brazylii. W drugiej i trzeciej rundzie udało się wygrać po dwóch tie-breakach. Szybka nawierzchnia wimbledońskich kortów, na których rozgrywano turniej, sprawiała, że mało było przełamań serwisów. Choć w półfinale w obu setach bliźniakom udało się tego dokonać i nieco łatwiej odprawili francuską parę Richard Gasquet/Julien Benneteau. Już mieli co najmniej srebro, poprawili wyczyn z Pekinu.

Nie było jednak mowy o tym, że mogą się zadowolić drugim miejscem.

W finale czekali na nich inni Francuzi – Jo-Wilfried Tsonga wraz z Michaelem Llodrą. Niedługo przed ich spotkaniem swoje indywidualne złoto – pierwsze takie w kolekcji – wywalczyła Serena Williams. Bracia spotkali ją, gdy zmierzali na kort. – Powiedziała: „Dajecie, chłopaki”. Mam wrażenie, że nieco zaadaptowaliśmy jej nastawienie – wspominał Bob. Faktycznie możliwe, że tak było. Bo zagrali znakomite spotkanie. Ale łatwo nie było – w całym meczu tylko raz przełamali serwis rywali, co dało im pierwszego seta. W drugim znów grali tie-breaka, siódmego w tym turnieju.

Wygrali go do dwóch punktów. A ostatnia piłka w całym spotkaniu stała się ozdobą turnieju. Bob jakimś cudem, biegnąc za linię końcową kortu i stojąc plecami do siatki, odbił piłkę tak, że ta wylądowała wręcz perfekcyjnie po drugiej stronie kortu. Tsonga i Llodra zostali odepchnięci od siatki, musieli grać zza końcowej linii. Gdy wreszcie skrócili dystans, drugi z nich wpakował wolej w siatkę. Bryanowie byli mistrzami olimpijskimi.

Naszym celem na ten rok było zdobycie czegoś bardziej błyszczącego, niż w Pekinie. Zrobiliśmy to. Ten sukces… to jest nasze największe osiągnięcie, niesamowite. Ostatni punkt? Pamiętam tyle, że byłem w narożniku, zagrałem piłkę, próbując ją zmieścić gdziekolwiek. W każdym innym spotkaniu pewnie nawet bym do tego nie biegł – mówił Bob. A Mike postanowił zaniepokoić fanów. – Moglibyśmy jutro skończyć kariery i bylibyśmy zadowoleni.

Karier jednak nie skończyli. Wręcz przeciwnie. Po tamtym sukcesie – i zdobyciu Karierowego Złotego Szlema – wygrali cztery kolejne turnieje wielkoszlemowe. US Open, Australian Open, Roland Garros i Wimbledon. Wielki Szlem, choć nie na przestrzeni jednego sezonu. Do tego zabrakło im tylko kolejnego sukcesu w Nowym Jorku. Widać jednak było gołym okiem, jak napędziło ich złoto igrzysk. Chcieli też powalczyć o kolejne – w Rio de Janeiro. Mówili o tym już… w wywiadach po zdobyciu mistrzostwa w Londynie. Jeszcze kilka miesięcy przed brazylijską imprezą wydawało się, że będą jednymi z faworytów.

A potem nagle nadeszła wieść o tym, że wycofali się ze startu. Mogli jeszcze marzyć o Tokio i pożegnaniu z igrzyskami w Japonii. Te jednak przełożono. Wychodzi więc, że Bryanowie z olimpiadą pożegnali się w Londynie, zdobywając złoto. Nie brzmi to najgorzej, co?

Migawka 7. 2014. Setka 

Tak się złożyło, że swój setny wspólny tytuł ATP w karierze zdobyli tam, gdzie tak naprawdę ją zaczęli – na US Open. Tak się też złożyło, że ta setka wyznaczyła koniec pewnej epoki. Potem już nigdy para Bryan/Bryan nie zdobyła wielkoszlemowego tytułu. Ale w 2014 roku wciąż byli na samym szczycie i to z niego spoglądali na resztę. To migawka z ich ostatniego takiego tytułu. Choć trudno w to uwierzyć, od sześciu lat bracia nie byli wspólnie mistrzami wielkoszlemowymi. I już więcej nie będą.

Wtedy jednak nie było na nich mocnych. W Nowym Jorku sprawili radość wszystkim Amerykanom. Ze śmiechem i wielkim szczęściem wspominano później jak to braciom kompletnie nie wyszła jedna rzecz – ich celebracja. – Tak, to nam się nie udało. Ja wyskoczyłem, a Bob nie – mówił Mike. – Czasem wygląda to brzydko – dodawał Bob. To jednak nie miało większego znaczenia. Wręcz przeciwnie, dodawało nawet pewnego uroku setnemu tytułowi, jaki razem zdobyli.

Każdy tenisista chciałby do tylu dobić. Nieważne – w singlu czy deblu. A zdobyć ten setny na turnieju wielkoszlemowym? Marzenie. Dla Boba i Mike’a nie była to nowość. Po raz piąty wygrali w US Open, po raz szesnasty w wielkim szlemie. Po drodze do tego tytułu stracili ledwie dwa sety. Ale ani przez chwilę nie byli tak naprawdę zagrożeni. W finale 6:3 6:4 pokonali Marcela Granollersa i Marca Lopeza. Potem była nieudana celebracja. A jeszcze później odebranie trofeum, wywiady, konferencja prasowa. Wszystkiemu towarzyszyła wielka radość.

To wielka ulga, wręcz ekstaza. Pod koniec meczu przeleciała mi przed oczami cała kariera. To było niesamowite. Myślałem o juniorskich meczach, o college’u. Próbowałem skupić się na teraźniejszości, ale to było niemożliwe. Od kilku lat celowaliśmy w ten setny tytuł – mówił Mike.

Zawsze wspaniale jest wygrać turniej wielkoszlemowy. Ta cała otoczka to tylko bita śmietana, wisienka i orzechy na szczycie tego tortu. Wygrać turniej tej rangi dziesiąty sezon z rzędu, to również mieliśmy z tyłu naszych głów. To coś wspaniałego. Wyszliśmy po to na kort i zagraliśmy dobry mecz. Ale denerwowaliśmy się. To był nasz 27. finał wielkoszlemowy, a czuliśmy się, jakby był pierwszy – dodawał Bob.

Finały wspólnie zaliczyli jeszcze trzykrotnie. Ale żadnego nie wygrali. Razem. Bo jednemu z nich taka sztuka się udała.

Migawka 8. 2018. Mike’a powrót na szczyt 

W ogólnym rozrachunku Mike ma o pięć tytułów deblowych więcej. Dwa z dawnych czasów, zdobyte w turniejach niższej rangi. Trzy kolejne to jednak efekt jego współpracy z Jackiem Sockiem w 2018 roku. Bracia nie rozstali się jednak, bo uznali, że tak będzie lepiej dla ich karier. Powód był inny. Bob doznał wtedy urazu biodra i przeszedł operację w połowie sezonu, a Mike – zdrowy – chciał grać.

Znalazł się Sock, niesamowicie utalentowany jeśli chodzi o debla. Bob więc się rehabilitował, ale bratu towarzyszył i wspierał, ledwo był w stanie poruszać się o kulach (przeszedł tę samą operację, co potem Andy Murray – wszczepienia metalowego biodra, to on zresztą Szkotowi ją doradził). Takie rozwiązanie pozwoliło nie tylko Mike’owi walczyć o najwyższe cele, ale też w pewien sposób uratowało Socka. O ile sezon 2017 spędził on bowiem w pierwszej „10” światowego rankingu w singlu, o tyle w 2018 w grze pojedynczej kompletnie sobie nie radził. Ale odbił to sobie w deblu.

Od początku było jasne, że bez względu na wszystko, bracia znów zaczną grać razem, gdy tylko (jeśli) Bob wróci do zdrowia. Jack też to wiedział. I możliwe, że to dlatego aż tak się starał. Może to ta myśl go motywowała. Nie wiadomo. Faktem jest jednak, że ze współpracy Mike’a z Sockiem wyszły dwa tytuły wielkoszlemowe i zwycięstwo w rozgrywanych na koniec sezonu finałach ATP. Wyszedł też powrót zdrowego Bryana na sam szczyt rankingu WTA. Mike miał wtedy 40 lat, został najstarszym numerem jeden w historii.

Bob pozbierał się nie w dziewięć miesięcy, jak zakładano, a w pięć. Teoretycznie mógłby wystąpić już podczas finałów ATP. Ale, jak sam mówił, nie był gotowy na sto procent. Decyzję pozostawił więc Jackowi. – Zadzwoniłem do niego i powiedziałem: „Jestem gotowy pojechać do Londynu, jeśli ty nie będziesz chciał”. Byłem naprawdę nakręcony na opcjonalną grę. Ale Jack powiedział, że jest zdecydowany jechać. I to był koniec rozmowy – wspominał Bob.

W przypadku Mike’a wszystko się wtedy zgrało. Uporządkowały się jego sprawy osobiste (w 2017 roku przechodził przez rozwód, który bardzo wpływał również na jego postawę na korcie), znalazł też idealne zastępstwo dla brata. Przez ten czas oczyściła się też atmosfera między bliźniakami, która wcześniej stawała się coraz gęstsza. Bob cieszył się z sukcesów Mike’a, mimo że ten nie odnosił ich z nim w parze i tym samym stał się bardziej utytułowanym z bliźniaków w turniejach wielkoszlemowych. Choć to nie ma większego znaczenia. Bo przecież i tak kiedy myśli się o jednym z nich, do głowy natychmiast przychodzi drugi.

Tak to działa. I będzie działać już zawsze.

Migawka 9. 2020. Ostatnie razy 

To kilka krótkich migawek zebranych w jedną. Bo tak łatwiej. Po powrocie Boba do gry bracia zawitali jeszcze w czterech finałach i wygrali trzy turnieje. W 2019 zaliczyli ostatni triumf na poziomie ATP 1000. Najlepsi okazali się, niespodziewanie, w Miami, gdzie po dwóch trudnych setach pokonali Stefanosa Tsitsipasa i Wesleya Koolhofa.

Inny ostatni raz nastąpił – jak się okazało – w trzeciej rundzie Australian Open. Porażka z Ivanem Dodigiem i Filipem Polaskiem, jedną z tych par, która niejako przejęła schedę po Bryanach, wstydu nie przynosiła. Szkoda tylko, że przez pandemię okazała się być ostatnim meczem, który bracia zagrali na tym poziomie. Nie było jednak wątpliwości, kto był lepszy. Bob i Mike ugrali siedem gemów, rywale po prostu ich ograli, co też potwierdzało, że zmiana warty w deblu już nastąpiła.

Kolejny ostatni raz to ostatni wygrany turniej, który okazał się… ostatnim turniejem w ogóle. Delray Beach 2020. Finał rozegrano 23 lutego. To stosunkowo mała impreza, nie pokonali też po drodze żadnej pary ze światowej – nawet szerokiej – czołówki. Mimo wszystko jednak taka wygrana na własnej ziemi, w wieku niemal 42 lat musiała sprawiać radość. Mike dobił dzięki niej do 124 wygranych turniejów. Bob skończył na 119, wszystkie zdobył w parze z bratem.

Nie był to jednak ich ostatni mecz. W spotkaniu Pucharu Davisa z Uzbekistanem – mimo że kilka lat wcześniej zrezygnowali z gry w kadrze – zorganizowano im pożegnanie. Rywali – Denisa Istomina i Sanjara Fajziewa – ograli w dwóch szybkich setach. – Świetnie było ich mieć na jeszcze jedno spotkanie. Są niesamowitym duetem – mówił Mardy Fish, ich były kumpel z kortu, a dziś kapitan kadry. Sami bracia cieszyli się, że mieli możliwość pożegnania z kibicami. Bo wszystko działo się jeszcze wtedy, gdy ci mogli przebywać na trybunach.

Choć to miało być tylko pożegnanie z kadrą. To właściwe miało nastąpić na kortach Flushing Meadows. Na US Open. W turnieju, w którym debiutowali, gdzie zdobywali ostatni tytuł wielkoszlemowy, skąd mieli tyle wspaniałych wspomnień. Życie chciało inaczej. A Bob i Mike niczego nie rozpamiętywali.

Migawka 10. 26 sierpnia 2020. Koniec

Wiadomość o końcu ich karier spadła na wszystkich znienacka. Owszem, ten koniec był zapowiadany. Ale wszystko miało przebiec w inny sposób. Jeszcze w 2019 roku mówili, że chcą wystąpić właśnie na US Open. A wcześniej zrobić sobie pożegnalny tour. – To będzie dobry moment, by skończyć karierę. Czujemy, że wciąż moglibyśmy rywalizować z najlepszymi i wygrywać, ale w wieku 42 lat doceniamy to, że i tak byliśmy tak długowieczni. Czujemy, że nie da się grać wiecznie. Chcemy wejść w kolejny rok wiedząc, że w zasięgu wzroku mamy linię mety. Chcemy grać tak dobrze, jak tylko umiemy, ale też cieszyć się przebywaniem w tourze, wspólną grą. Chcemy też oddać fanom nieco z tego, co oni nam zawsze dawali – mówili bracia.

Nie wyszło. Okoliczności się zmieniły. Bob i Mike przez kilka miesięcy nie mogli grać. I nagle doszli do wniosku, że nie czują się z tego powodu źle. Wręcz przeciwnie – nie chcieli więcej rywalizować. Wygasł w nich już napędzający ich ogień. Zresztą już wcześniej kilkukrotnie przygasał. Choćby we wspomnianym 2017 roku, gdy Mike miał problemy osobiste i pojawiły się między nimi pewne animozje. Obaj przyznawali, że byli gotowi skończyć to wszystko już wtedy. Nie zrobili tego jednak i wyszło im to na dobre. Tym razem już się zdecydowali. I są pewni, że to dobry wybór.

– Po prostu obaj czujemy w środku, że to jest właściwy moment. W tym wieku wyjście na kort i rywalizowanie wymaga wiele pracy. Chcemy wycofać się właśnie teraz, gdy wciąż jeszcze potrafiliśmy pokazać trochę dobrego tenisa – mówił Mike w wywiadzie dla „New York Times”, w którym bracia opowiadali o swej decyzji. Obaj dodawali też, że w zeszłym roku nie grali tyle dla punktów i pieniędzy, co dla odwiedzenia miejsc i fanów, z którymi dzielili wiele wspaniałych chwil. A że przy okazji dołożyli nieco kolejnych – to tylko bonus.

Niczego nie żałujemy, z takim nastawieniem opuszczamy profesjonalny tenis – kończył Bob. A zawodowy tenis? Ten pewnie żałuje. Bo zawsze tak jest, gdy odchodzą największe gwiazdy. A Bryanowie, choć nie osiągali swoich sukcesów w singlu, do tych gwiazd z pewnością należeli. To w końcu najlepsi debliści w historii. Może żaden z nich z osobna nie świecił tak jasno jak Roger Federer czy Novak Djoković, ale razem byli tego bliscy.

Drugich takich jak oni prędko nie będzie.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez