Pierwszego dnia paraolimpiady w Tokio był brąz i srebro, drugiego udało się dorzucić kolejny brązowy medal. Tak polska reprezentacja rozpoczęła igrzyska paraolimpijskie, od razu udowadniając zresztą, że to kadra uniwersalna – medale zgarnęli przedstawiciele trzech dyscyplin: kolarstwa, szermierki i podnoszenia ciężarów. Jak zdobywaliśmy pierwsze krążki w Tokio?
Dziesięć lat współpracy
Jeżdżą w tandemie. Marcin Polak jest bowiem kolarzem niedowidzącym, potrzebuje pilota. W tę rolę wciela się od lat Michał Ładosz. Dokładniej: od dekady. W świecie parasportu to już naprawdę uznany duet, który na torze należy do najlepszych na świecie. – Ciążyła na nas presja, bo jesteśmy mistrzami i rekordzistami świata. Widać, że rywale odrobili lekcję. Dziś ta forma aż tak dobra nie była, na jaką liczyliśmy. Niemniej jednak medal paraolimpijski jest wielkim sukcesem i nie da się z niego nie cieszyć – mówił Polak Eurosportowi już po zawodach.
Startowali w rywalizacji na 4000 metrów na dochodzenie. W eliminacjach zajęli trzecie miejsce, lepsi byli tylko Brytyjczycy i Holendrzy – a więc reprezentanci dwóch potęg świata kolarstwa torowego. Polacy nieco żałowali, że nie udało się osiągnąć lepszego czasu, bo szanse na finał były realne. Cóż jednak – w takiej sytuacji pozostawało powalczyć o trzecie miejsce, gdzie trzeba było “objechać” Francuzów – Alexandre’a Lloverasa i Corentina Ermenaulta. Udało się to zrobić.
Ale po jakim wyścigu!
Polacy właściwie przez cały czas byli gorsi od rywali. 800 metrów przed metą przegrywali o niemal sekundę. W kolarstwie torowym to ogromnie wiele, uwierzcie. Potem jednak nasi zawodnicy wykrzesali resztki sił. – W finale B jechaliśmy to, co mogliśmy, praktycznie przez pierwsze 15 okrążeń przegrywaliśmy z Francuzami. To była walka o jak najlepszy czas. Słyszeliśmy od trenera różnicę czasową, że traciliśmy sekundy. Ale na ostatniej rundzie udało nam się odrobić straty i o ułamek sekundy wyrwać brązowy medal! – mówił Polak.
Ten ułamek sekundy to dokładnie trzy dziesiąte. Jak mówili – ich taktyka, zgodnie z którą oszczędzali się na pierwszych kółkach, przyniosła skutki. I mimo że w głowie wciąż mieli nieco żalu, że w eliminacjach nie byli w stanie pokazać pełni swoich możliwości, to obaj z medalu bardzo się cieszyli. Tym bardziej, że odczarowali igrzyska – w Rio de Janeiro zupełnie im się bowiem nie powiodło, a Marcin Polak do dziś uważa tamte zawody za największą porażkę w karierze.
Tym razem na paraigrzyskach odniósł jeden z największych sukcesów – tym bardziej, że to on, wespół z Michałem Ładoszem, otworzył worek z medalami dla Polski. A, właśnie, warto podkreślić, że Ładosz to naprawdę ważna część tego duetu, to nie tak, że jest tam dla ozdoby. Bez niego po prostu nie byłoby tego medalu, bo nikt niedowidzący nie odważyłby się samemu wsiąść na rower i jechać nawet 60 kilometrów na godzinę. A oni tyle osiągają. W zabudowanym przy takiej prędkości dostaliby mandat.
W Tokio otrzymali za nią brązowy medal.
Był brąz, jest srebro, będzie złoto?
Cztery lata temu Adrian Castro zajął trzecie miejsce na paraigrzyskach, choć liczył nawet na złoto. W decydującej o podium walce wygrał z Grzegorzem Plutą, czyli… przyszłym teściem. – Oczywiście cieszę się z medalu igrzysk paraolimpijskich, ale mogły być dwa. Pokonałem Grześka w finale ostatnich mistrzostw świata. Umawialiśmy się na rewanż w finale igrzysk w Rio. Szkoda że nie wyszło. Może gdybyśmy trafili odwrotnie rywali. Mnie Ukrainiec Dasko bardzo nie leży, przegrałem z nim kilka ostatnich turniejów, nie umiem bronić jego natarć. Wiadomo, że na planszy jesteśmy z Grześkiem rywalami. Ale w walce o brąz on przeżywał jeszcze porażkę w półfinale. Umówiliśmy się, że kto przegra, ten płaci za wesele, więc wartość mojego zwycięstwa jest podwójna – mówił po tamtej walce Michałowi Polowi.
Pluta twierdził ze śmiechem, że on nie może być podwójnie pokrzywdzony – bez medalu i pieniędzy – więc wesele opłacą z wygranej Adriana. Kto ostatecznie za nie zapłacił – tego nie wiemy. Wiadomo jednak było już przed Tokio, że obaj w dalszym ciągu są w światowej czołówce szablistów na wózkach. Liczyli nawet, że może i w Tokio uda się im obu dojść do fazy medalowej. Nie wyszło, znalazł się w niej tylko Adrian (Pluta przegrał w ćwierćfinale z Grekiem Panagiotisem Triantafyllou, który… pokonał go również w Rio), tym razem zaszedł jednak o krok dalej – do finału. Tam jednak lepszy okazał się Chińczyk Yanke Fengiem, który wygrał 15:11.
– Brąz się wygrywa, a złoto się przegrywa – no i dostaje się srebro, więc ta ostatnia walka trochę boli. Mój przeciwnik był nieprawdopodobnie szybki – ja też nie należę do zawodników wolnych, ale zaskoczył mnie parę razy tymi swoimi natarciami. Jak już zmieniłem styl walki i zacząłem go doganiać, to zaczął walczyć odległością i wykorzystywać swoją gibkość. Był przygotowany na różne płaszczyzny walki zdecydowanie lepiej, no i dlatego wygrał – mówił nasz szermierz, cytowany przez Polski Komitet Paraolimpijski.
Castro to już w tej chwili jeden z bardziej rozpoznawalnych i utytułowanych – o czym świadczy choćby to, że srebro nie do końca go zadowala – polskich paraolimpijczyków. Na wózek trafił w wieku 14 lat, po tym jak w wyniku wypadku na motocyklu doznał złamania kręgosłupa i uszkodzenia rdzenia kręgowego. Jakiś czas później – w wyniku zbiegu okoliczności – zaczął trenować szermierkę i marzyć o paraigrzyskach.
– Zawsze kochałem sport, uwielbiałem rower, grałem w piłkę nożną. Po wypadku pojechałem na obóz aktywnej rehabilitacji, gdzie trafiają ludzie świeżo po złamaniach kręgosłupa, którzy już wiedzą, że z chodzenia będą nici. Muszą nauczyć się podstawowych rzeczy, przede wszystkim jeżdżenia na wózku. Z pokazem szermierki przyjechał – pierwszy i ostatni raz w historii tych obozów – klub sportowy, zresztą ten, w którym teraz trenuję. Bardzo mi się to spodobało, postanowiłem pojechać na trening do Warszawy. Wciągnęło mnie na tyle, że wkrótce przeprowadziłem się do stolicy. Zaczęły pojawiać się pierwsze sukcesy… – opowiadał portalowi My Company Polska.
Potem trafił na paraigrzyska do Londynu, tam jeszcze nie odniósł wielkiego sukcesu. W Rio de Janeiro był wspomniany brązowy medal, w Tokio sięgnął już po srebro. A co dalej? Zapowiada, że w Paryżu chciałby powalczyć o upragnione złoto. Tak, by mieć w kolekcji medal każdego możliwego koloru. Biorąc pod uwagę, że jego idolem jest Robert Kubica, a mottem “nigdy się nie poddawać”, jesteśmy przekonani, że kogo jak kogo, ale tego gościa zdecydowanie stać na to, by trzy lata później wjechać na najwyższy stopień podium.
I za to trzymamy kciuki. A na razie niech jednak cieszy się srebrem. To przecież też ogromny sukces.
Medal, który waży 101 kilogramów
Na igrzyskach olimpijskich w Tokio długo czekaliśmy na pierwsze medale, choć właściwie od samego początku mieliśmy szanse na podia. Nie udawało się, a my, jako kibice, byliśmy coraz bardziej sfrustrowani. Ostatecznie wszystko się dobrze skończyło, bo najlepszym od wielu lat wynikiem. Paraolimpijczycy jednak obrali inną strategię – od pierwszego dnia z finałami zaczęli zdobywać medale, a i drugiego dołożyli jeden krążek. Jego autorką jest Justyna Kozdryk, która w podnoszeniu ciężarów – choć nie była faworytką do medali – zgarnęła brąz.
Justyna to już zawodniczka niezwykle doświadczona – na karku ma 41 lat, a pierwszy sukces jej autorstwa, to ten z mistrzostw Europy… w 2005 roku, gdy zdobyła srebrny medal. Rok później przyszedł kolejny – też srebrny – ale już z mistrzostw świata. Na igrzyskach również postarała się o srebro, które zdobyć udało jej się w Pekinie. Można by powiedzieć, że zawsze była druga, ale jednak raz udało jej się wywalczyć upragnione złoto – w 2013 roku została mistrzynią Europy. Poza tym, faktycznie, osiem pozostałych medali z wielkich imprez, jakie zdobyła, było tylko ze srebra.
Do dziś.
W Tokio dołożyła brąz. I ten brąz smakuje jak złoto, bo trwające paraigrzyska w teorii miały być dla niej głównie pożegnaniem się z karierą sztangistki, którą przecież kontynuuje na najwyższym poziomie od niemal dwóch dekad. Na tyle długo, że Kozdryk dorobiła się od reszty ekipy ciężarowców przydomka “matka ciężarów”, który polubiła i sama mówi, że chciałaby, by jej “dzieci” dołożyły na igrzyskach jeszcze kilka krążków na tych igrzyskach, bo szanse są. A i ona chyba jednak nie odpuści – trener napomykał już, że nie ma opcji, by Justyna skończyła teraz karierę, skoro dopiero co zrobiła życiówkę.
Ona sama z brązu niesamowicie się cieszy. Po konkursie, w którym wycisnęła 101 kilogramów, mówiła, że to “brąz tak ciężki jak ciężar na gryfie, cięższy od srebra sprzed 13 lat”. Dodajmy, że ona sama startuje w kategorii do 45 kg, choruje bowiem na achondroplazję, powodującą zaburzenie rozwoju kości i karłowatość, mierzy 116 centymetrów. Innymi słowy: wycisnęła ciężar o dobrze ponad 50 kilogramów większy od wagi jej ciała. Kto z nas mógłby coś takiego o sobie powiedzieć?
Kozdryk może. Może też wypominać trenerowi, że ten – co już zapowiedział – nie wypełni obietnicy sprzed konkursu. Powiedział bowiem, że jeśli Justyna zdobędzie medal, to przespaceruje się po wiosce olimpijskiej… nago. Uznał jednak, że ostatecznie woli wymyślić coś innego. A raczej – wymyśli mu Justyna. To w końcu jej medal.
Fot. Newspix
kolarze na dopingu medalu nie będzie+4 latka dyskwalifikacji