Marcin Lewandowski był jedną z naszych medalowych nadziei na tych igrzyskach. Mało brakowało, a jego sen o olimpijskim podium skończyłby się już w eliminacjach – upadł wtedy na bieżnię, za sprawą kontaktu z rywalami, ale po przejrzeniu materiału wideo przez sędziów został zakwalifikowany do półfinału. Dziś, w półfinale, zszedł z tartanu już bez kontaktu – doznał urazu. Chwilę później buta stracił Michał Rozmys i w swoim biegu był przez to ostatni. Jego jednak udało się uratować – uwzględniono polski protest.
Łydka zabiła marzenia
Nie bez powodu wierzyliśmy w możliwości Lewandowskiego. Już na mistrzostwach świata w Dausze został przecież brązowym medalistą w biegu na 1500 metrów. Do tego jego doświadczenie i zmysł taktyczny powodowały, że tak naprawdę kluczowy miał być dla Polaka awans do finału. A już tam, w biegu, który zwykle jest wolniejszy i rozstrzyga się na ostatnich metrach, Lewy miał wykorzystać właśnie wszystkie te metry i lata spędzone na bieżni. Najpierw trzeba było jednak, powtórzmy, przebrnąć przez dzisiejszy półfinał. I tu też mieliśmy nadzieję, że cała sprawa z protestem i przywróceniem go do tego biegu, tylko Polaka nakręci.
I może tak faktycznie było. Przez dłuższy czas Lewy biegł mądrze, w czubie, spokojnie, trzymając tempo. A potem nagle zszedł z bieżni.
Z kontuzją nie zawsze da się wygrać. Takie stwierdzenie to żadna nowość. Nawet taki twardziel jak Lewandowski, gość, który żadnego wyzwania się nie boi, musi czasem uznać jej wyższość. Niestety, taki dzień przyszedł na igrzyskach, w najgorszym możliwym momencie. – Przyjechałem tu z drobną, tak myślałem, kontuzją łydki. Sprawdzaliśmy na to obozie. USG pokazało jedynie, że jest blizna i może być dyskomfort. Powiedziałem sobie, że dopóki mi noga nie odpadnie, to zaryzykuję i dam z siebie wszystko. W czasie biegu dwa razy przeszedł mi przez łydkę prąd i mimo że jestem na biegach przeciwbólowych, nie byłem w stanie biec – opowiadał Lewy przed kamerą TVP.
Rozczarowanie jest tym większe, że, jak mówił, czuł się świetnie, a tempo biegu bardzo mu odpowiadało, bo było takie, że mógłby wręcz czytać w jego trakcie książkę, a i tak awansować do finału. Okazało się, że jego łydka miała jednak inne plany. Dla sportowca, który do takiej imprezy przygotowywał się od pięciu lat, a do tego nie jest najmłodszy, to wręcz dramat. Choć Lewandowski mówił, że nie ma zamiaru odpuszczać.
– Nie wiem, jakiej próbie poddaje mnie pan Bóg, ale będę robić swoje. Jestem szczęśliwym ojcem, mężem, przyjacielem. Ludzie mają większego pecha, mają dużo gorzej niż ja. Jestem takim człowiekiem, że wierzę, że to wszystko ma jakiś swój cel. Wierzę bardzo mocno w to, że ten pech, który mnie teraz prześladuje, w przyszłości będzie moim zbawieniem – mówił już po biegu.
Trudno nie przyklasnąć takiej postawie. Trudno też nie uśmiechnąć się, widząc i słysząc, że Lewy wciąż wierzy w sukces. Niestety jednak, nie dotyczy to igrzysk w Paryżu. O nich powiedział bowiem jasno – nie ma takiej możliwości, by tam pobiegł, nie chce bowiem nikogo oszukiwać, sugerując, że szansa istnieje.
Rozmys w roli Kopciuszka
Mieliśmy nadzieję, że Michał Rozmys poprawi nam humor po tym, jak Marcin Lewandowski odpadł z rywalizacji. I tak się stało, ale… bardzo okrężną drogą. Rozmys szybko zgubił bowiem jednego buta i większość dystansu biegł bez niego. Uwierzcie, tak się nie da nawiązać walki z rywalami, zresztą on sam najlepiej opisał, jaki to problem dla stopy. – Po stracie buta zakładałem, że pobiegnę, ile dam rade. To nie jest nic przyjemnego, jak czuję, że mój duży palec wręcz płonie. Nie wiem, czy skarpetka mi się w niego nie wprasowała. Nie ma tu niestety takich zasad jak w F1, że zjadę, zmienię oponę i dogonię czołówkę po paru okrążeniach – mówił TVP.
Polak przybiegł, oczywiście, ostatni w swoim półfinale, daleko za zwycięzcami. Stał się jednak bohaterem dla realizatora, który kilkukrotnie pokazywał jego stopy, a potem dokładnie analizował sytuację, w której Polakowi but spadł ze stopy. W słowach samego Michała wyglądało to tak. – Po 80 metrach doszło do potyczki z Francuzem, który zabiegł drogę, to mnie wybiło z rytmu. Dopiero później, po 150 metrach, poczułem, że zdjęto mi but z pięty i źle trzyma się na stopie. Starałem się biec tym samym rytmem i krokiem, ale po 200 metrach ten but spadł, leżał potem na bieżni przez cały bieg. Starałem się, ile tylko mogłem, utrzymać pozycję. Takie było założenie, że na początku biegnę agresywnie, nie tracę siły na potyczki, ale będę w czubie, żeby mieć z czego zaatakować – mówił.
Cóż, strata buta pokrzyżowała plany. Jednak nie tylko realizator analizował materiały wideo. Robiła to też polska ekipa, bowiem na bucie Michała widniał wyraźny ślad kolców innego zawodnika. Czysto teoretycznie mówiło się, że dla uznania opcjonalnego protestu brakuje przepisu, którym można by go uzasadnić. Polacy jednak spróbowali… i udało się! Michał Rozmys został przywrócony do finału. Jak to w bajce o Kopciuszku, który też buta zgubił – wszystko zakończyło się happy endem.
I oby po finale Michał również miał powody do uśmiechu.
Fot. Newspix