To historia wzlotów i upadków. Smutku i wielkiej radości. Pustki i spełnienia. Celu, który kilkukrotnie wydawał się nieosiągalny. Opuszczenia, po niespodziewanym odejściu kogoś bliskiego. Przemiany, którą zapoczątkowało zdobyte mistrzostwo. Kiedy Matthias Steiner stał na podium olimpijskim ze złotym medalem i zdjęciem zmarłej żony, płakały całe Niemcy.
Rozpacz
Historia ich związku rozpoczyna się bajkowo. Susann zobaczyła Matthiasa w Eurosporcie przy okazji jednych z zawodów. Zauroczyła się austriackim ciężarowcem, koniecznie chciała go poznać. Na wszelkie sposoby próbowała zdobyć jego adres mailowy, aż wreszcie… udało się! Komentatorzy Eurosportu mieli najwidoczniej dość jej ciągłych pytań i w końcu jej go wysłali. Skontaktowała się z Matthiasem, a ten zgodził się na spotkanie. Niedługo potem byli już parą i wzięli ślub.
Nie było im lekko. On zarabiał wówczas niewiele, ona wciąż studiowała i tak naprawdę nie miała żadnych przychodów. Ale, jak mówił Matthias, „dopóki byli razem, to było najważniejsze”. Tym bardziej że wszystko zmierzało w dobrą stronę – on szykował się na igrzyska w Pekinie, ona powoli kończyła studia, w końcu znalazła też pracę. Zaczęło się układać, więc tym bardziej byli szczęśliwi, po prostu.
To był normalny dzień. Matthias i Susann zjedli śniadanie, pocałowali się na do widzenia. On wyszedł na trening, ona pojechała do pracy. 16 lipca 2007 roku. Żadna specjalna data. Dzień, którego w kalendarzu normalnie żadne z nich pewnie by nawet nie zauważyło. Tydzień później mieliby problem, żeby przypomnieć sobie, co konkretnie wtedy robili. Tak by było, gdyby wszystko potoczyło się normalnym torem. I długo tak było. Po treningu Matthiasa też wszystko wyglądało jak zwykle – wrócił do domu, odpoczął, zrobił kolację i czekał na żonę. Susann jednak nie przyjeżdżała. Steiner zaczął się więc niepokoić. Zadzwonił na jej telefon, ale nie odpowiadała.
Po chwili oddzwoniono z jej telefonu. Ale to nie była ona. Zamiast niej odezwał się mężczyzna. Policjant, jak się po chwili okazało. Powiedział Matthiasowi, że jego żona miała wypadek samochodowy i że jest w szpitalu. Uspokoił go, mówiąc, że to nic poważnego. Nie opowiadał o szczegółach. Nie wspomniał, że Susann została przetransportowana do szpitala helikopterem. Nie powiedział nic, co mogłoby przybliżyć Matthiasa, który zgarnął najpotrzebniejsze rzeczy i natychmiast pojechał do szpitala – do prawdy. Prawdy, że z jego żoną było bardzo źle.
– Lekarze oceniali, że ma 50 procent szans na przeżycie. Miała pękniętą czaszkę, zmiażdżone płuca i śledzionę oraz połamane żebra. Czołowo uderzył w nią inny samochód, jadący 130 kilometrów na godzinę – pisał po latach Matthias w autobiografii. Susann przeszła ponad dwugodzinną operację. Kolejnych kilka godzin leżała na oddziale. Steiner czekał na cud.
Cud nie nadszedł.
Serce Susann się zatrzymało. Matthias mógł się z nią pożegnać. Wszedł do sali, zapamiętał, że było tam sporo krwi. I że stał, bezradny, nad jej łóżkiem, a gdy dotknął jej ręki, ta była zimna jak lód. Płakał. Rozmawiał z żoną, choć wiedział, że ta go już nie słyszy. Obiecał jej, że zrobi wszystko, by zdobyć w Pekinie olimpijskie złoto. Dla niej. Dla siebie. Dla nich. To jednak okazało się trudne. Po stracie wpadł w depresję. Schudł ponad osiem kilogramów. Nie był w stanie trenować, miał w głowie myśl, żeby dać sobie z tym wszystkim spokój.
– Trudno to opisać. Myślisz, że masz poukładane życie… Byłem kompletnie skoncentrowany na igrzyskach olimpijskich. Moja żona studiowała, miała przed sobą całą karierę. I nagle, jednego dnia, to wszystko się skończyło – mówił. W pewnym momencie zorientował się jednak, że jeśli zrezygnuje z podnoszenia ciężarów, to niczego to nie zmieni. Jego żona nie wróci przez to, że odpuści sobie sport. Pomógł trener, który – po trzech tygodniach bez treningów – powiedział mu: „jeśli chcesz zdobyć złoto, musisz przyjść jutro na trening. Jeśli nie, to zaakceptuję twoją decyzję”.
Gdy następnego dnia szkoleniowiec zjawił się w sali o 9 rano, Matthias już na niego czekał. Treningi stały się dla niego terapią. Dzięki nim wyszedł z depresji. Był skoncentrowany na jednym – zadaniu, które sam sobie postawił. Jeszcze bardziej niż kiedykolwiek.
Cel
Zawsze miał jakiś cel przed oczami. Oczywiście, ten wiele razy w ciągu jego kariery i życia się zmieniał. Gdy był dzieciakiem, napędzała go chęć zaimponowania ojcu, który podnoszenie ciężarów uprawiał od 1957 roku. Amatorsko, ale trofeów z zawodów – nawet międzynarodowych – miał mnóstwo. Sam Matthias miał wielki talent… piłkarski. W jednej z juniorskich lig wykorzystał nawet karny na wagę mistrzostwa. Ojciec sądził, że to właśnie w tę stronę podąży jego syn.
Ten jednak stwierdził, że też chce zostać sztangistą. Jego tata, gdy to usłyszał, uznał, że Matthias jest szalony. Jego zdaniem podnoszenie ciężarów nie miało prawa przynieść synowi owocnej przyszłości. Nie w Austrii, państwie, które z tego sportu w ogóle nie słynęło. Nie w Obersulz, malutkiej miejscowości, w której żyli. Ale zrobił synowi małą sztangę. Nie patrzył jednak na jego treningi, choć Matthias wiele razy wołał go, by zobaczył, jak dźwiga. Nie chciał, bo wiedział, że zaraz zacząłby wytykać mu wszystkie błędy.
Wkrótce, gdy młody Steiner prezentował coraz większy talent i możliwości, celem stały się przywożone do domu trofea, sukcesy. Najpierw młodzieżowe, juniorskie, potem seniorskie. Nie zatrzymało go nawet coś, co teoretycznie – zwłaszcza w tym sporcie – powinno być wyrokiem kończącym karierę. Przed diagnozą już dłuższy czas miał problemy. Najpierw chciało mu się niesamowicie pić – wspominał, że wypijał nawet osiem litrów wody dziennie. Zignorował to jednak, bo był to po prostu bardzo ciepły miesiąc. Potem stracił apetyt i kilka kilogramów wagi na przestrzeni trzech miesięcy. Poza tym czuł się osłabiony, chory, miał problemy ze wzrokiem. W końcu poszedł do lekarza. Dokładnie w dniu osiemnastych urodzin dowiedział się, że przez nieleczoną infekcję nabawił się cukrzycy.
– Nigdy wcześniej nie zetknąłem się z cukrzycą. Nie myślałem, że to może być z tym związane. Diagnoza była horrorem. Mój tata wziął mnie na testy. Siedzieliśmy ze łzami w oczach, myślałem, że mój świat się zawali. Sport wciąż był wielkim marzeniem. […] Miałem wielką chęć do powrotu. Wbrew temu, co mówili lekarze, chciałem zacząć treningi zaledwie tydzień po diagnozie. Trudno było mi jednak trenować z przepisaną dietą. Poszedłem na odpowiedni kurs, moi przyjaciele też się mną zaopiekowali. Nie czułem się ograniczony przez chorobę – mówił.
Ale ograniczenia jednak były. Czasem nie mógł trenować, bo zmienił mu się poziom cukru. Czasem nagle czuł się słabo. Musiał się nauczyć z tym żyć i wieść jeszcze bardziej zdyscyplinowane życie. Wkrótce swoimi doświadczeniami zaczął się zresztą dzielić z innymi, opowiadając o tym, jak sportowiec może radzić sobie z cukrzycą. Każdego kolejnego trenera, z którym współpracował, starał się również wprowadzić we wszystkie niuanse jej dotyczące, żeby ten wiedział, jak go prowadzić.

Matthias Steiner obecnie. Fot. Wikimedia
Łatwiej mu było radzić sobie z chorobą, kiedy… nabierał masy, żeby przenieść się do wyższej (+105 kg) kategorii wagowej. Jadł wtedy sporo, ale raczej ograniczał cukier, chodziło w dużej mierze o zbudowanie masy mięśniowej. Więc białka, węglowodany i inne takie. Przybrał ponad 20 kilogramów w trzy lata. Przez ten czas nie startował w międzynarodowych zawodach, reprezentował jedynie klub. Dlaczego? Bo o ile austriacka federacja – zupełnie amatorska – była bardzo szczęśliwa z powodu jego występu na igrzyskach w Atenach (zajął tam 7. miejsce), o tyle z Matthiasem pokłócili się po mistrzostwach Europy. Więc postanowił ją zmienić na niemiecką, znacznie lepszą.
Poszło o kilka rzeczy. Jedną z nich była zmiana trenera kadry, której sprzeciwiał się Steiner. Drugą fakt, że na mistrzostwa Europy nie mógł zabrać Mageda Salamy, swojego prywatnego szkoleniowca. Bez niego kompletnie mu się tam nie powiodło – pokłócił się z trenerami, zaliczył trzy nieudane rwania i odpadł z rywalizacji. Oficjele oskarżyli go o to, że zrobił to celowo. Drobne nieporozumienia zamieniły się w sprzeczkę, a potem wielką kłótnię. W tym samym czasie w życiu Matthiasa pojawiła się Susann, pochodząca z Niemiec. Wyjechał więc do niej i poprosił rząd nowej ojczyzny o oficjalne nadanie mu obywatelstwa.
– W Niemczech wszystko jest inne. Ludzie, którzy prowadzą stowarzyszenie, są absolutnymi profesjonalistami. We wszystkim mi pomagają, czasem wręcz przesadnie, nawet moje buty czyści kto inny. Nie muszę się o nic martwić. Do Pekinu leciałem w klasie biznes, bo uznano, że inaczej nie siedziałbym prawidłowo. Nie jestem typem człowieka ubiegającego się o dodatkowe wygody, ale federacja zrobiła wszystko, żebym zdobył w Pekinie medal – opowiadał potem mediom.
Warunkiem koniecznym do samego startu na igrzyskach było jednak otrzymanie wspomnianego obywatelstwa. Czekał na nie do początku 2008 roku. Susann już wtedy nie żyła. Gdy oficjalnie został Niemcem i wiedział, że będzie mógł pojechać na igrzyska, pierwszym, co zrobił, było udanie się na jej grób. Tak, żeby była pierwszą osobą, która się o tym dowie. Chciał się z nią tym podzielić. Chciał też zdobyć medal. O to w tym wszystkim chodziło. Dlatego trenował. Dlatego czekał na nadanie obywatelstwa. Dlatego nie odpuścił podnoszenia ciężarów po śmierci żony.
Złoto
Niespełna trzy tygodnie po otrzymaniu obywatelstwa wygrał turniej przedolimpijski w Pekinie. Łącznie naliczono mu wtedy 423 kilogramy. Na mistrzostwach Europy jako jedyny wyrwał 200 kilogramów i ustanowił życiówkę w podrzucie – 246. Łącznie dało mu to srebro. Widać było, że jest w formie. Tym bardziej że jego najgroźniejsi rywale – Jewgienij Czigiszew i Viktors Ščerbatihs – też rywalizowali w europejskiej stawce (na igrzyskach zabrakło za to Hosejna Rezazadeha z Iranu, który zgarnął złoto w 2000 i 2004 roku). Był w stanie się do nich porównać i widział, że jest blisko.
Największym faworytem był Ščerbatihs. Łotysz, żeby pojechać na igrzyska, potrzebował zgody… łotewskiego parlamentu. Sam w nim bowiem zasiadał i bez takowej nie mógłby wyjechać do Pekinu. Otrzymał ją, bo uznano, że nie można pozwolić sobie na odpuszczenie tak wielkiej szansy na złoto. Viktors rok wcześniej zgarnął mistrzostwo świata i to właśnie on pokonał Steinera na mistrzostwach Europy, rozgrywanych przed igrzyskami. Był w wielkiej formie i Łotwa liczyła, że zgarnie dla niej złoty medal. Matthias wierzył za to, że uda się jemu. A jego wiara została jeszcze dodatkowo podbudowana.
– W dniu zawodów niemiecki triathlonista zdobył niespodziewane złoto. Wydaje mi się, że wyprzedził Australijczyka tuż przed linią mety i został mistrzem olimpijskim. Uznałem, że to dobry znak, że dziś jest dobry dzień. Złożyłem laptopa i wyszedłem. Sprawdziłem, czy mam wszystko. Taśmy. Buty. Inni goście słuchają muzyki, ja umyślnie tego nie robiłem, zostawiłem to wszystko w domu. Chciałem poczuć atmosferę płynącą z trybun – mówił. Matthias się mylił jednak, drugi zawodnik, owszem miał australijskie obywatelstwo, ale startował w barwach Kanady, był nim Simon Whitfield.
W rwaniu zaczął od 198 kilogramów. Bez problemu je szarpnął. Potem 203, nowa życiówka. Nigdy nie dźwigał takich ciężarów, bo – w przeciwieństwie do innych – na treningach nie operował maksymalnymi kilogramami. Był jednak w formie i do ostatniego ciężaru, 207 kilogramów, podchodził pewny swego. I ta pewność go zgubiła. Nie udało się zaliczyć tej próby. Po pierwszej konkurencji dwuboju był na czwartym miejscu, do tego cały zdenerwował się nieudanym podejściem.
– Poszedłem na salę rozgrzewkową. Spróbowałem podrzucić 235 kg, ale moja ręka się obślizgnęła, więc musiałem zrzucić sztangę. Trener przyszedł do mnie i powiedział:
– Matthias, musisz podrzucić 246 kg.
– O czym ty mówisz, właśnie spróbowałem 235 i nie mogłem tego zrobić. Nie mam już na to sił.
– To bez znaczenia, nie ma czasu na zmiany. Teraz twoja kolej, musisz to zrobić.
Spróbowałem. Wyniosłem ciężar na klatkę piersiową, podrzuciłem i… spadł za mnie. To była moja pierwsza próba w podrzucie, który jest moją mocną stroną. Zawsze mi wychodził, a teraz nie mogłem tego zrobić. Było bardzo źle. Ale dla mojego trenera jeszcze gorzej – miał 30 sekund na podjęcie decyzji, co z tym robimy. Powtarzamy czy dokładamy ciężar? Druga opcja zwiększyłaby presję. Nie wiedział, co zrobić. Nie wiedział, czy poradzę sobie z presją. Nie wiedział, co ze mną nie tak. Można było wyczuć, że jest bardzo nerwowy, ale starał się to ukryć. Powiedział: “wiesz, że jeśli ci się uda, będziesz miał medal?”. Nie zdawałem sobie z tego sprawy. Te słowa mnie nakręciły.
Wyszedł na podest z wiarą w medal. 248 kilogramów, o dwa więcej niż w pierwszej próbie. Schemat ten sam. Sztanga na klatkę piersiową, wyrzucenie w górę, ustabilizowanie pozycji i… jest! Radość, wielka radość. Matthias Steiner miał już medal. Pozostało jedynie pytanie: jaki? Brąz był pewny. Po chwili – i nieudanej próbie Ščerbatihsa – miał już srebro. W międzyczasie 250 kilogramów podrzucił Czigiszew. Miał łącznie 460, o dziewięć więcej od Steinera. Niemiec musiał podrzucić 258 kilogramów, ale przynajmniej wiedział, że wszystko leży w jego rękach. Wychodził na podest jako ostatni.
– Chciałem wygrać. Miałem tylko jedną próbę. Myślałem o słowach trenera. Kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Niemiec, powiedział mi, że najlepszych atletów od innych różni jedna rzecz. Wszyscy rywalizują wielokrotnie, ale trafia się kilka takich okazji, gdy jedna próba o wszystkim rozstrzyga. To może zmienić czyjeś życie. Możesz mieć dwie, trzy, a może tylko jedną taką szansę w całej karierze. Musisz z niej skorzystać. To różnica między bardzo dobrym sportowcem a mistrzem.
Stanął więc na podeście z najcięższą sztangą w swoim życiu. Przygniatał ją nie tylko jej własny ciężar, ale i presja. Przygniatała chęć spełnienia obietnicy o złocie. Jak powiedział to niemiecki komentator:
„Nie zrobił tego dla Niemiec. Nie zrobił tego dla Austrii. Zrobił to dla Susann”.
Podrzucił. Utrzymał. A potem upadł na sztangę i zaczął płakać. Po chwili skakał, krzyczał, ściskał się z trenerem. Był mistrzem olimpijskim.
– Zrobiło mi się ciemno przed oczami i upadłem na ziemię, choć moje nogi były mocne. Ale wszystko szybko wróciło. Każda emocja i uczucie. Wciąż je czuję. Wiem, jak to jest. Zwłaszcza uczucie, gdy miałem ciężary nad głową. Wiedziałem, jeszcze przed decyzją sędziów, że to dobry podrzut. Na końcu zostaje tylko wdzięczność, że dano mi szansę zostania mistrzem olimpijskim. Tak się czułem w tamtym momencie.
Mówił, że nagle z ciała opadły mu łańcuchy, które wcześniej go krępowały. Poczuł, jakby to wszystko ustąpiło. Cały ten smutek, złość, bezsens, pustka. Zrobił to, co chciał zrobić. Na podium stał ze złotym medalem i zdjęciem żony. Powtarzał, że ten ciężar dźwigały dwie osoby. – Zawsze jest ze mną. Gdy się rozgrzewam i gdy muszę się uspokoić. Nie jestem typem człowieka, który jest bardzo przesądny. Wierzę w siebie, inaczej nie miałbym tego medalu. Mam jednak nadzieję, że mnie widziała. To zwycięstwo jest dla niej – opowiadał mediom.
Dziękował też, i Austrii, i Niemcom. Jeden kraj go ukształtował, drugi doprowadził do olimpijskiego złota. W obu mu gratulowano i czyniono honory, zapraszając na oficjalne uroczystości. A on? On się cieszył, świętował. Okres żałoby zakończył się tam, w Pekinie, kiedy nad głową miał 258 kilogramów.
Przemiana
Dalej rywalizował, aż do igrzysk w Londynie i mistrzostw Europy rok po nich. Nie było mu jednak zbyt łatwo. W 2009 roku doznał kontuzji pachwiny, musiał pauzować. Dwa lata później operowano mu kolano, chodził o kulach, powoli i ostrożnie. Przez kilka tygodni mógł co najwyżej siedzieć na kanapie i korzystać z uroków rehabilitacji. Mniejszych urazów też było sporo, ale nie ma sensu ich wypisywać.
Z tej drugiej z wymienionych kontuzji nawet się… cieszył. Mógł dzięki temu spędzić więcej czasu z rodziną – żoną i dziećmi. W 2010 roku ożenił się bowiem po raz drugi. Jego wybranką była Inge Posmyk, dziennikarka, pracująca w niemieckiej telewizji. Kiedyś chciała ściągnąć Steinera do swojego programu, ten jednak z zaproszenia nie skorzystał. Spotkali się potem przy okazji Bożego Narodzenia i coś zaiskrzyło. Wkrótce stali razem przed ołtarzem, a Matthias znów był szczęśliwy i w życiu rodzinnym.
Igrzyska w Londynie były w tym okresie jego głównym celem. Chciał powalczyć o obronę tytułu. Ta zakończyła się jednak wyjątkowo szybko. Przy próbie wyrwania 196 kilogramów sztanga uciekła mu do tyłu i upadła na tył jego głowy. On sam padł na ziemię i przez dłuższą chwilę się nie ruszał. – Byłam w szoku. Widziałam tylko, że jego nogi się nie ruszają. Myślałam, że jest martwy albo sparaliżowany – mówiła Inge. Sam Matthias miał w głowie inną myśl. – Jeśli wyjechałbym na wózku, nikt nie powiedziałby: „Brawo, walczyłeś do końca”. Każdy mówiłby: „Steiner, ty idioto”.

Steiner i Inge w 2013 roku. Fot. Wikimedia
Dlatego wstał i zszedł z podestu o własnych siłach. Ale do rywalizacji już nie wrócił, drugiego medalu olimpijskiego w karierze też nie wywalczył. Wkrótce podjął decyzję o zakończeniu kariery. Przeszedł na emeryturę, ale wyjątkowo aktywną. Szybko podjął decyzję o tym, że musi zrzucić nieco wagi. Skoro już nie podnosił ciężarów, dodatkowe kilogramy były mu na nic. Zgubił ich ostatecznie dobrze ponad 40. O metodzie, która mu na to pozwoliła, napisał książkę. Inną poświęcił zdrowemu odżywianiu.
Poza tym jest mówcą motywacyjnym, często jeździ na spotkania poświęcone cukrzycy, występował w teleturniejach i programach telewizyjnych, gdzie – jak wspomina – bardzo miło było spotkać się z celebrytami, na przykład Keanu Reevesem. Stał się nawet… piosenkarzem i wydał popowy album. Singla z niego możecie posłuchać tutaj. Udzielał się też jako ekspert i komentator przy okazji zawodów w podnoszeniu ciężarów.
Jednym słowem: odżył. Dostał od losu i samego siebie drugie życie, rozpoczęte zdobyciem złotego medalu w Pekinie. To moment, który oddziela starego Matthiasa od nowego. Moment, gdy wydobył z siebie wszystkie emocje i ostatecznie pożegnał Susann, pogodził się z tym, że ją stracił. Moment, który pozwolił mu odmienić samego siebie.
A przy okazji moment, który w historii igrzysk zapisał się złotymi zgłoskami.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Wikimedia