Dekada od trzęsienia ziemi w Berlinie. 9.58 w skali Bolta.

Dekada od trzęsienia ziemi w Berlinie. 9.58 w skali Bolta.

Berlin nie leży wprawdzie na styku płyt tektonicznych, ale to właśnie tam doszło do jednego z największych trzęsień w historii lekkiej atletyki: równo 10 lat temu, 16 sierpnia 2009 r., Usain Bolt wbiegł tam do historii, ustanawiając obłędny rekord świata na 100 metrów. To, że tamten rezultat przetrwał do dziś, nikogo specjalnie nie dziwi, ale przy okazji okrągłej rocznicy warto zapytać, czy na horyzoncie jest w ogóle ktokolwiek, kto mógłby się do tej granicy przynajmniej zbliżyć?   

Dziś już nie każdy o tym pamięta, ale naprawdę niewiele brakowało, żeby rekordowego 9.58 w ogóle nie było. Przecież gdyby Usain Bolt nie był w czepku urodzony, trzy i pół miesiąca wcześniej pewnie nie chodziłby już po tym świecie.

Chodzi oczywiście o groźny wypadek, do którego doszło 29 kwietnia 2009 r. na drodze nr 2000 Vineyard Toll na południu Jamajki. Bolt, który był już wtedy mistrzem olimpijskim z Pekinu, pędził swoim BMW M3 mimo padającego deszczu, bo – jak wyznał po latach w autobiografii – nie chciał się spóźnić do domu na półfinał Ligi Mistrzów Manchester United – Arsenal. W pewnym momencie, koncentrując się na coraz gorszych warunkach na drodze i redukcji biegów, wiercąc się w fotelu miał przypadkowo wyłączyć przycisk kontroli trakcji. Tak przynajmniej tłumaczył później to, dlaczego w krytycznym momencie jego auto ślizgało się po drodze jak Jewgienij Pluszczenko po lodowisku. Nie pomagał pewnie też fakt, że Bolt tak jak często miał w zwyczaju, kierował na bosaka. BMW w końcu wypadło z drogi i dachowało.

– Wszystko się kręciło. Drzewa, niebo, droga migały przed przednią szybą… A potem huk, szarpnięcie i znalazłem się w rowie, wisząc do góry nogami. Odpaliły poduszki powietrzne. Wszystkie rzeczy – klucze, drobne pieniądze, telefony komórkowe, cały ten śmietnik – rozsypały się w samochodzie i nagle zapadła dziwna, martwa cisza. Słychać było tylko tykanie kierunkowskazu i szum deszczu. Żyłem – opowiadał Bolt, który o dziwo wyszedł z wypadku bez szwanku. Sam zdołał nawet wyważyć skasowane drzwi samochodu.

Później opowiadał, że po tamtym feralnym dniu niż nic nie było takie samo. Zrozumiał, że kostucha miała już go praktycznie na ostrzu kosy. Bolt wypadek odebrał ponoć jako “znak z samej góry”, sygnał, że właśnie w ten sposób Pan Bóg kazał mu się ogarnąć. Kto wie, być może gdyby nie nauczka z drogi nr 2000, kolejnego rekordu świata by nie było?

“Gay go goni!”

Kiedy trzy i pół miesiąca później przyleciał do Berlina na mistrzostwa świata, wielu przepowiadało, że może pobić własny rekord świata, czyli 9.69 z igrzysk w Pekinie. Potwierdzały to jego wyniki uzyskiwane jeszcze przed imprezą docelową, bo Jamajczyk dwukrotnie w czerwcu i lipcu złamał granicę 9.80: miał na liczniku 9.77 i 9.79.

W pierwszych rundach w Niemczech pomykał oczywiście ekonomicznie. Swój bieg eliminacyjny wygrał totalną przebieżką, bo jak inaczej nazwać w jego przypadku 10.20. W ćwierćfinale też nie miał zamiaru wypruwać sobie żył, dlatego skończyło się na drugim miejscu za Danielem Bailey, chociaż czas był już o wiele lepszy: 10.03. Przypomnijmy, że w tamtym biegu wziął udział także nasz Dariusz Kuć. Jak Polak wspomina dziś tamtą rywalizację z Jamajczykiem?

– Nie był to mój pierwszy bieg z Boltem, ale od Pekinu te wspólne starty zawsze były inne. Chodzi mi o całą otoczkę, która panowała wokół niego. Zwykle na takich imprezach podczas serii eliminacyjnych jest spokój, ale kiedy biegało się z Boltem, to nawet wtedy było wow, zamieszanie dużo większe niż w „normalnej” serii. Pół godziny przed startami zwykle przebywaliśmy razem w call roomie i pamiętam ten widok, kiedy on był mega wyluzowany, a wokół niego znajdowało się mnóstwo kamer. To trochę deprymowało innych zawodników. Dlatego wydaje mi się, że wielu sprinterów nie chciało trafić na Bolta nie tylko ze względu na jego szybkość, ale też właśnie przez ten szum. Cóż, ja akurat wtedy na niego trafiłem… – mówi Kuć, który zajął w tamtym ćwierćfinale ósme miejsce.

Jamajczyk w swoim półfinale był już jednak najlepszy (9,89), a finał? Tamtą petardę pamiętają chyba wszyscy kibice. Bolt, który zajmował czwarty tor, idealnie trafił w bloku startowym i już po dwudziestu metrach był na prowadzeniu.

Booolt! Po rekord! Gay go goni! 

– krzyczał podczas transmisji Włodzimierz Szaranowicz, chociaż te słowa brzmiały mocno dwuznacznie.

Kiedy Usain przeciął linię mety, a zegar na Stadionie Olimpijskim pokazał magiczne 9.58, nowy mistrz nie miał jednak zamiaru zatrzymywać się i od razu urządził sobie rundę honorową. Jego rodak Asafa Powell, który był trzeci, opowiadał później, że kiedy zobaczył czas kumpla, od razu chciał do niego podbiec i go uściskać. Problem polegał jednak na tym, że nie mógł dogonić go nawet po zakończeniu biegu. Z kolei słynny Michael Johnson, który siedział akurat w studiu brytyjskiej telewizji, po prostu rozdziawił usta i przez chwilę nie potrafił powiedzieć nawet słowa.

 

– Ja finał oglądałem już z trybun i było to wyjątkowe uczucie. Nie każdy przecież mógł być naocznym świadkiem tego wydarzenia – mówi z kolei Dariusz Kuć, chociaż przyznaje, że o ile czas był niewiarygodny, to już samo pobicie rekordu było trochę oczekiwane: – Spodziewaliśmy się, że może pobiec bardzo szybko, bo to nieobliczalny zawodnik. Przecież na igrzyskach Pekinie jedną czwartą dystansu przebiegł już ciesząc się, podnosząc ręce. Było więc wiadomo, że tamten wynik jest do poprawienia. Dla mnie osobiście większym zaskoczeniem było chyba pobicie w Berlinie rekordu świata na 200 m, bo to był zupełny szok (19.19).

Jamajczyk po mistrzostwach świata w Berlinie stał się jeszcze większą gwiazdą światowej lekkiej atletyki. Pod lupę wzięli go też naukowcy, którzy musieli oczywiście rozłożyć rekordowy bieg na czynniki pierwsze. Z analiz komputerowych można było dowiedzieć się chociażby, że: na czterdziestym metrze Bolt stawiał już susy długie na 2,67 m; kiedy drugi Tyson Gay najwyższą szybkość uzyskał już na pięćdziesiątym metrze (44,10 km/h), on dopiero się rozkręcał (44,72 km/h tuż przed siedemdziesiątką); gdy Gay zaczął wyraźnie wytracać prędkość już na siedemdziesiątym metrze, on jeszcze na dziesięć metrów przed metą miał na liczniku swoje szczytowe 44 km/h.

Specjaliści zachodzili w głowę, jakim cudem potrafił tak długo utrzymywać maksymalną prędkość. Dlaczego kiedy rywale zaczynali coraz niżej unosić kolana, on wciąż stawiał dostojne kroki. Wyliczono nawet wartość, o ile mniejszą siłę hamowania niż rywale generował Bolt w momencie, kiedy jego stopy miały kontakt z bieżnią.

Obserwatorzy rozkładali jego ciało na atomy, a on się po prostu bawił.

Coleman najbliżej, ale wciąż daleko

Po tamtych wydarzeniach pytanie było jedno: czy Usain Bolt rozprawi się ze swoim rekordem? Michael Johnson przed igrzyskami w Londynie mówił, że w przypadku Jamajczyka realne jest nawet bieganie w granicach 9.40, ale pod warunkiem, że poprawi on technikę.

Czterokrotny mistrz olimpijski nie precyzował o jakie poprawki mu chodzi, ale można podejrzewać, że miał na myśli start. Wyjście z bloków było bowiem jedną z nielicznych słabszych stron Bolta, przez co w wielu biegach dopadał rywali dopiero na ostatnich metrach. Tak było chociażby w finale olimpijskim w Rio de Janeiro. Nieidealne wejście w bieg było oczywiście przede wszystkim konsekwencją gabarytów Bolta, bo jednak puszczenie w ruch 195 centymetrów i 95 kilo nie mogło być takie proste. Ten element promuje jednak niższych, bardziej krępych sprinterów.

Niestety, gwiazdor do końca kariery w 2017 r. tylko raz naprawdę zakręcił się wokół rekordu: w 2012 r. w Londynie, kiedy pobiegł 9.63. Rekord świata więc przetrwał i kto wie, czy jeszcze trochę nie poczekamy na jego pobicie. Nawet sam Jamajczyk kończąc karierę przewidywał, że 9.58 pozostanie nieruszone być może jeszcze przez 15-20 lat.

– Jego bieg z Berlina obejrzałem później wielokrotnie i już wtedy mówiłem, że 200 m może jeszcze poprawić, ale tego nie ma szans. Proszę sobie włączyć ten finał raz jeszcze. Tam było wszystko niemalże perfekcyjnie dograne. Trafił w strzał, świetnie wyszedł z bloków i zrobił to, czego nie zrobił rok wcześniej w Pekinie: pobiegł do końca z finiszem, już bez żadnych gestów, rączek do góry. Setka berlińska była perfekcyjna. I moje słowa się sprawdziły. Bolt przez kolejne sezony nie dobił już do tego wyniku. Zbliżał się do niego, ale go nie przebił – mówił mi Artur Partyka w sezonie, w którym Bolt żegnał się bieżnią.

Jego pożegnalna impreza, czyli mistrzostwa świata w Londynie, nie wypadły zbyt okazale. Na 100 m był dopiero trzeci, w sztafecie doznał kontuzji na ostatniej zmianie, a na 200 m nie startował w ogóle. Co działo się w światowym sprincie przez następne dwa lata? W kalendarzu nie było akurat najważniejszych imprez, dlatego można opierać się wyłącznie o światowe listy.

Na nich najszybszy był Amerykanin Christian Coleman, który miał najlepsze wyniki na koniec 2017 r. (9.82), 2018 r. (9.79) i prowadzi również w obecnym (9.81). Chociaż on sam często powtarza, że nie chce być porównywany do Jamajczyka.

Nie chcę być Usainem Boltem. Nie chcę być kimkolwiek. Chcę być po prostu najlepszą wersją Colemana, jaką potrafię 

– mówił kilka dni temu na łamach „The Sun”.

Dużo mówiło się też o Andre De Grasse, który był nawet w pewnym sensie namaszczony przez Bolta na swojego następcę. Przypomnijmy też, że dwa lata temu podczas zawodów Diamentowej Ligi w Sztokholmie Kanadyjczyk uzyskał kapitalne 9.69, ale rekordu mu nie uznano, bo bieg został przeprowadzony w wyjątkowo sprzyjających warunkach. Zawodnikowi dmuchał w plecy wiatr o sile 4,8 m/s, a rekordy ratyfikuje się, jeśli pomiary nie przekraczają 2 m/s (Bolt miał w Berlinie plus 0,9 m/s).

Dariusz Kuć: – Coleman pobiegł fantastyczny rekord świata w hali na 60 m, ale już kosmicznych wyników na 100 m na stadionie nie robi. Na początku do poprawienia rekordu Bolta był przymierzany też właśnie De Grasse, ale spowolniły go kontuzje. Wiem też, że zmienił trenera, a to zawsze różnie wpływa na rezultaty. Dlatego też na tę chwilę, spośród obecnych zawodników, nie widzę takiego, który byłby zdolny poprawić rekord świata. Będziemy chyba musieli jeszcze chwilkę poczekać na jakiegoś młodzieńca, który zacznie szaleć, tak jak młody Bolt w Pekinie.

Bardziej zasadnym pytaniem od tego, kto pobije rekord świata, wydaje się być więc to, kto w erze postboltowej będzie nowym królem setki. Wprawdzie już w 2017 r. mistrzem świata został niespodziewanie Justin Gatlin, ale jego dopingowa przeszłość nie pozwala patrzeć na niego inaczej, jak na oszusta. Skruszonego, ale wciąż oszusta. Tym bardziej że od niedawna znów trenuje ponoć pod skrzydłami Dennisa Mitchella, a więc gościa, który zaliczył wpadki dopingowe zarówno w roli zawodnika, jak i trenera. Jeśli jednak nie wydarzy się nic niespodziewanego, kwestia złotego medalu na mistrzostwach świata w Katarze powinna rozstrzygnąć się właśnie między 37-letnim Gatlinem, a 23-letnim Colemanem.

Chociaż z kronikarskiego obowiązku trzeba przypomnieć, że Gatlin rekord świata Usaina Bolta już kiedyś „pobił”. Amerykanin wziął udział w japońskim show “Kasupe”, podczas którego przebiegł setkę w 9.45. Były to jednak sprinterskie jaja, bo organizatorzy zamontowali na bieżni wielkie dmuchawy, dzięki którym w plecy wiał mu huragan o sile 20 m/s. Ale co się chłop pocieszył, to jego.

Fot. newspix.pl


Subskrybuj
Powiadom o
guest
2 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Najlepiej oceniane
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze
Jacek Karol Maćkowiak
Jacek Karol Maćkowiak
4 lat temu

Trzeba przede wszystkim pochwalić jamajski program dopingowy, który potrafił wygrać z amerykańskim. Wcześniej Jamajczycy niewiele znaczyli w sprintach, a tutaj nagle wybuch u mężczyzn i kobiet.

Tomasz Płókarz
Tomasz Płókarz
4 lat temu

Sądzę że jamajski program tez był amerykański, tylko że na Jamajce. Ceterum censeo walka z dopingiem powinna zostać zakończona.

Aktualności

Kalendarz imprez