Kiedy podczas mistrzostw świata w Berlinie upadła i Chinka przejechała jej po głowie, przed oczami wszystkich przewinęły się najczarniejsze scenariusze. Daria Pikulik jednak wstała, otrzepała się, poprawiła kask i pojechała dalej. Dzień wcześniej zdobyła brąz w omnium. A dziś ze spokojem czeka na odroczone igrzyska, jeździ na rowerze i pomaga rodzicom przy budowie.
DARIUSZ URBANOWICZ: Jak sobie radzisz pod kluczem? Kwarantanna ci doskwiera?
DARIA PIKULIK: Ciężko jest usiedzieć na miejscu, choć dużo się wokół dzieje. Ogólnie bardzo lubię wyjeżdżać, nawet na zgrupowania, nie mam z tym problemu. Czasem się zdarzało, że mi się nie chciało, ale teraz z jednej strony doceniam, że tak długo jestem w domu, z drugiej zaś już trochę się to nudzi. Dobrze, że rodzice mają teraz budowę, więc możemy im tam nieco pomóc, zawsze to jakaś rozrywka.
Pracujesz w charakterze robotnika budowlanego?
Pomagamy po prostu. Tata zleca nam jakieś zadania. Wywozimy rzeczy, przekopujemy ziemię. Oczywiście w jakimś tam zakresie, na ile jesteśmy w stanie ogarnąć, bo nie jesteśmy przecież specjalistami od budowy domów. Po prostu pomagamy.
Dla ciebie to był bardzo dobry sezon – szczególnie jego zwieńczenie i medal mistrzostw świata w Berlinie, gdzie zdobyłaś brąz w omnium.
Tak sobie myślę, że pierwszy raz nie zastanawiałam się później, czy mogłabym coś zrobić inaczej. Od początku miałam przekonanie, że zrobiłam wszystko tak jak powinnam. Może srebro było w zasięgu, ale jestem pewna, że dałam z siebie wszystko i po prostu nic więcej nie mogłam zrobić. To piękne uczucie, kiedy kończysz zawody czy jakiś wyścig i wiesz, że zrealizowałeś plan w stu procentach. Zawsze nękały mnie takie myśli o tym, co mogłam zrobić, dlaczego nie postąpiłam inaczej, dlaczego nie zachowałam się zupełnie w inny sposób. Przez dwa tygodnie po zawodach właśnie takie myśli mnie dręczyły. A tym razem miałam przeświadczenie, że wszystko zrobiłam tak, jak powinnam.
Chyba fajne jest to poczucie spełnienia i braku niedosytu. Czasem wygrywasz brąz, innym razem przegrywasz srebro z poczuciem, że mogło być lepiej…
Właśnie zazwyczaj tak miałam [że czułam niedosyt], a tym razem po prostu się zrealizowałam. Dla mnie ten brązowy medal to spełnienie marzeń. Ja zawsze starałam się małymi krokami iść do przodu. Dlatego teraz mogę już otwarcie marzyć o większych rzeczach. Przez ten okres czterech lat jak startuję w mistrzostwach świata elity, moim marzeniem było zdobycie choćby brązowego medalu. I to było dla mnie mega spełnienie celów, kolarskich marzeń.
W pewnym momencie serce mi stanęło po twoim upadku, zapewne jak wszystkim kibicom…
W madisonie tak? Ale w omnium też się działo! W pewnym momencie w wyścigu punktowym poszedł taki odjazd i wiedziałam, że jeśli ten odjazd dojedzie do grupy, to ja jestem poza ósemką. Nie wiedziałam wtedy, co mam zrobić. To było bardzo stresujące i na pewno wszyscy, którzy oglądali ten wyścig wiedzieli, że ten medal mi ucieka, a byłam wtedy na trzecim miejscu. Zaczęłam spływać w punktacji. Chyba Pan Bóg mi zesłał nadprzyrodzone moce na te ostatnie trzy rundy i możliwość odjazdu. To na mnie spłynęło z góry i tymi ostatnimi dwoma finiszami wskoczyłam na podium.
A co do madisona, to jest wyścig w którym zawsze coś się dzieje, szczególnie w wyścigach kobiet. Zawsze zdarzają się jakieś upadki. Akurat ten mój wyglądał tragicznie, a skończył się dobrze. Oby wszystkie wypadki tylko źle wyglądały, a kończyły się pozytywnie.
Wyglądało jakby Chinka przejechała ci po głowie. Po chwili jednak zobaczyliśmy jak stoisz z rowerem gotowa do włączenia się do peletonu. Pokazałaś niewiarygodną wolę walki! Miałaś czas na jakąś refleksję?
Wiedziałam, jaka jest stawka tego wyścigu, że walczymy o igrzyska. Byłyśmy na dziewiątym miejscu w rankingu olimpijskim. Po medalu dzień wcześniej w omnium już byłam pewna wyjazdu do Tokio, ale walczyłyśmy o madison. Jedną nogą byłyśmy z Nikol Płosaj na igrzyskach, a drugą nie. To jest konkurencja drużynowa, jesteśmy teamem, który tworzyłyśmy cały sezon. Długo walczyłyśmy o to miejsce. Wiedziałam, że nie mogę się poddać, po tym, jak się wywróciłam, musiałam wstać i pojechać dalej. Chociaż chyba sobie ten upadek wykrakałam. Jak wychodziłam na ten wyścig, powiedziałam sobie: “aaaa, nie biorę garmina [czujnik zakładany pod kombinezon do pomiarów mocy- przyp.red.], bo jeszcze się wywrócę i się potłucze”. Miałam dziwne przeczucie, że coś się stanie, a tu nagle wchodzę w wyścig i leżę…
Wiedziałam, że Chinka przejechała mi po głowie, bo trochę mi zahuczało, jak wstałam. Miałam w sobie przekonanie, że muszę jechać dalej. W trakcie rywalizacji nie dopuszczam myśli, żeby się wycofać po upadku. Takie rzeczy przetrawiłam w sobie już dawno. Będąc młodą zawodniczką, kiedy jeszcze brakowało mi doświadczenia, zdarzało się, że się przewróciłam albo noga zapiekła i przychodziła taka myśl, że łatwiej się wycofać niż ponieść porażkę. Teraz nie ma dla mnie czegoś takiego jak wycofanie się. To większa porażka niż ukończenie wyścigu na gorszym miejscu. Zawsze staram się podążyć za walką i spróbować pojechać jak najlepiej.

Nikol Płosaj i Daria Pikulik
To taka samospełniająca się przepowiednia – może jakbyś zabrała garmina ze sobą, to byś nie leżała?
Coś w tym jest. Tak samo nie chciałam założyć nowego kombinezonu, bo bałam, się że go podrę jak się przewrócę. Takie dwie sytuacje. Chyba naprawdę sobie wykrakałam tę kraksę.
Wydawało mi się, że te kaski są trochę pro forma. Nie sprawiają wrażenia wyjątkowo solidnych konstrukcji, ale gdyby nie twój kask, to kto wie, jak to by się skończyło.
To najlepszy kask jaki w życiu miałam. Tyle razy w nim leżałam i zawsze mnie ochronił. Zawsze. Na młodzieżowych mistrzostwach Europy też miałam taką kraksę w wyścigu punktowym. Uderzyłam mocno głową, a kask był cały. Ten kask miał ogromne znaczenie przy tym upadku. Ochronił mnie. Przeraża mnie to dawne kolarstwo, kiedy jeżdżono bez ochrony głowy. Nie wyobrażam sobie tego. Jak widzę dzisiejsze upadki, jakby one się kończyły bez kasków? Na pewno byłoby dużo mniej kolarzy, niż jest teraz na świecie.
Opowiedz mi o omnium. To wielobój kolarski, wyścigi długie, trzeba mieć przygotowaną nogę…
Ogólnie kolarstwo kobiece przed Rio, w samym Rio i po tamtych igrzyskach bardzo się zmieniło. Teraz trzeba być taką a’la sprinterką. Naprawdę teraz trzeba mieć pod nogą, mieć z czego depnąć i być szybkim. Większość tych wyścigów rozgrywa się z finiszów. Obecnie dużo trenuję na siłowni, co wniosło sporo zmian do mojego kolarstwa. Mogę sobie pozwolić na zwiększenie obrotu, bo jeżdżę na dużo twardszych przełożeniach niż kiedyś. Siła tu i teraz – ma być szybko. Tak to teraz wygląda, ale naprawdę zmienia się kolarstwo w wykonaniu kobiet. Kolarki torowe to muszą być silne baby. Omnium to najcięższa konkurencja na torze i wcale nie twierdzę tak dlatego, że sama to jeżdżę. Wymaga nie tylko przygotowania fizycznego, ale i szybkiego myślenia.
To jest naprawdę fascynujące, bo ta konkurencja wymaga wielkiej koncentracji nie tylko od kolarzy, ale również od kibiców.
To kwestia doświadczenia. Widzę różnicę w tym, jak jeździłam jeszcze dwa lata temu i jak teraz. Trzeba startować. Im więcej wyścigów na koncie, tym lepiej. Nieważne na jakim poziomie, po prostu trzeba się dużo ścigać i walczyć o wynik. Znam swoje rywalki i wiem na co je stać, choć wiadomo, że nikt nie jest w pełni przewidywalny. Sport w ogóle nie jest przewidywalny. Doświadczenie i czytanie wyścigu to klucz. Przed startem trzeba sprawdzić tabelę, w głowie policzyć sobie punkty. Musisz wiedzieć kto ma ile straty do ciebie, która zawodniczka jakie zawody i w jaki sposób wygrała. Trzeba na bieżąco kalkulować, a na wyścigu dochodzi “bomba”. Wielu kolarzy popełnia głupie błędy, a potem zjeżdżasz po wyścigu i nawet nie wiesz, dlaczego tak postąpiłeś. Mój medal w Berlinie jest efektem doświadczenia. Dojrzałam jako sportowiec do tego, by robić lepsze wyniki i zacząć poważne ściganie.
Wszystko odbywa się na bardzo dużych szybkościach. Zaczyna się od scratcha, czyli wyścigu na kreskę, potem wyścig australijski, choć teraz raczej używa się już nazwy wyścig eliminacyjny. Następnie wyścig tempowy i na koniec punktowy. Od liczby okrążeń może zakręcić się w głowie, ale zawsze jest tam trener, który coś podpowiada. Jakich informacji potrzebujesz w trakcie ścigania, co on może ci przekazać?
Tu mogę mówić tylko za siebie. Każdy trener, który współpracował ze mną… raczej nic nie krzyczy. Ja potrafię czytać wyścig. Cały czas myślę głową, co powinnam zrobić, kiedy powinnam wstać, kiedy ktoś odjeżdża i jakie ma punkty. Czasem jak przegapię jakąś akcję, to krzyknie „uważaj”, albo „hop”. Kiedy wie, że mam ciężko, podpowie, że mam pilnować konkretnego numeru. W Berlinie podczas wyścigu punktowego nawet nie przypominam sobie, czy trener Grzesiek Ratajczyk cokolwiek do mnie krzyczał. Na pewno też był w wielkim stresie. Obecnie już sama te wyścigi ogarniam. Nikt nie musi nade mną stać i mnie pilnować. Zresztą ja tego nie lubię i jeśli trener zaczyna się za bardzo angażować, zazwyczaj pokazuję ręką, że już dość. Dopiero po wyścigu omawiamy co poszło nie tak, analizujemy i ustalamy co trzeba robić dalej. Każdy wyścig to inna historia. Nigdy nie przewidzisz co się wydarzy. W 99% zaplanowana taktyka się nie sprawdza, ale za którymś razem w końcu wyjdzie.
Gdzie jest Polska, a gdzie świat? Wydaje się, że stanowimy czołówkę, zawsze są medale, dużo miejsc w czołówce. Jak uważasz, gdzie się plasujemy, pniemy się w górę, stoimy w miejscu?
Wszyscy bardzo się staramy. Każdemu zależy. Oczywiście wszyscy mają swoje przejścia, do tego ciągłe zmiany i trudno mówić o przyszłości, bo cały czas stoimy przed wieczną niewiadomą, co moglibyśmy zrobić, aby w stu procentach mieć spokój przygotowań. Gdybyśmy mieli stabilne podłoże, moglibyśmy robić dużo więcej niż teraz. Mogę się wypowiedzieć na temat kobiecej grupy średniego dystansu. Dużo się zmieniło, idziemy do przodu. Przychodzą efekty pracy na siłowni, współpracy z trenerem od motoryki. Zmieniłyśmy z siostrą trenera, który odpowiada z nasze przygotowanie kolarskie. Trener Grzesiek też nieco zmienił swoje podejście. Nabraliśmy wszyscy doświadczenia jeśli chodzi o omnium i madison. W Hongkongu wszyscy śmiali się z tego, jak jechałyśmy madison. A dziś jesteśmy w liczącej się na świecie ósemce. Mamy jeszcze rok i będziemy walczyć o czołowe lokaty. Jesteśmy w stanie osiągać więcej, ale ciągle brakuje nam podłoża, uczymy się na własnych błędach, a nie błędach starszych pokoleń.
Z tego co mówisz, odroczenie igrzysk w Tokio ma dla was znaczenie in plus. Jak zareagowałaś na tę informację?
Na początku byłam delikatnie załamana. To mój rok, powoli wszyscy zaczynają się ze mną liczyć, że jest jakaś tam Daria Pikulik z Polski, która jest w stanie rywalizować w omnium. Byłam bardzo zmotywowana. Pracowaliśmy pod te igrzyska, a tu nagle się okazuje, że ich nie ma. Po rozmowach dotarło do mnie, że mam rok więcej, że ten czas może skutkować poprawieniem poziomu o procent, może dwa. Potem sobie to przemyślałam, poukładałam w głowie, że każdy ma tak samo, każdy ma ten rok więcej. Chcę go wykorzystać na poprawę. Zaczęłam wchodzić na światowy poziom. Może będzie lepiej? Słabo jednak trenować bez określonego celu. Ja nie jestem typem zawodnika treningowego, by trenować dla samego treningu. Obecnie nie wiemy, do czego się szykujemy. Fajnie by było wiedzieć, że szykuję się na lipcowe zawody życia. Teraz nic się nie dzieje, ale każdy tak ma i każdy musi zmienić swoje podejście, przepracować to, przemyśleć. Dla nas celem sezonu były mistrzostwa świata i walka o kwalifikacje olimpijskie. Może dla nas to lepiej, że nie mieliśmy długoterminowych planów na Tokio? Po Berlinie zrobiłam sobie wolne i teraz mogę budować dyspozycję powoli, by jesienią zacząć już myśleć o igrzyskach.
Jak teraz trenujesz? Jeździsz dużo na rowerze, czy raczej pracujesz nad innymi elementami, które wymagają dopracowania – ogólnorozwojówka chociażby? Niektórzy ten przestój wykorzystują na nadrobienie zaległości.
Kiedy sport stanął, ja i tak jeździłam na rowerze na dworze. Nie siedziałam na trenażerze. Nienawidzę treningu stacjonarnego. Cały czas trenuję. Zastanawiałam się jak ta praca ma teraz wyglądać. Kupiłam sobie prywatnie sztangę, mam swoje ciężary i w każdym momencie mogę zrobić trening. W pewnym momencie znów będę potrzebowała przerwy, bo nie będę w stanie trenować non stop do listopada. Teraz mam więcej czasu, więc siłą rzeczy dużo jeżdżę.
Masz też więcej czasu na pracę na budowie u rodziców!
Na pewno to też jest forma treningu dodatkowego. Można się zmęczyć i to bardzo. Nie czuję presji. Mam rozpisane treningi, ale jeśli jednego dnia nie pojadę, to pojadę następnego. Nie ma szczególnego rygoru. Choć ja jestem taka, że nawet jak się źle czuję, to i tak idę na rower. Nie mam presji i nie czuję z tyłu głowy tego, że zaraz igrzyska. Podchodzę do wszystkiego na luzie.
Rozmowa do wysłuchania w formie podcastu “Kierunek Tokio”:
Audycja Kierunek Tokio #52 – Ennaoui, Pszczolarski, Pikulik, Trzebińska
Mam pytanie o twoją siostrę Wiktorię. Jesteście praktycznie nierozłączne, dodatkowo trenujecie tę samą dyscyplinę sportu. Nie macie siebie dość?
Nie mamy siebie dość, chyba, że Wiktoria ma. Fajnie jest sobie wymarzyć taką sytuację, że rodzeństwo uprawia jeden sport. Ja tak mam. Nie każdy ma taką możliwość, a my mamy w sobie wsparcie. Ona bardzo duży wpływ na moje kolarskie życie i na to, gdzie w tej chwili jestem. Bez Wiktorii nie zdobyłabym tego medalu w Berlinie. Nie mamy problemów z przebywaniem ze sobą. Dzielimy pokój, jesteśmy cały czas razem. W tej kwarantannie nie mamy żadnych kryzysów, więc wszystko się dobrze układa. Dajemy radę.
Rywalizujecie ze sobą poza sportem?
Nie, nie ma takiego czegoś. Raczej sobie pomagamy, choć na rowerach oczywiście się ścigamy. Lecz nie ścigamy się na zabój. Zazwyczaj jak są wyścigi, to sobie pomagamy – czasami ja Wiktorii, czasem ona mnie. Wiadomo, że teraz w zawodach raczej każda jedzie na własną kartę. To pomaga w podnoszeniu poziomu i wypatrywaniu błędów. Jesteśmy zupełnie inne. Ja jestem inna, ona jest inna. Idziemy innymi ścieżkami życia, różnimy się wartościami. Nie mamy więc o co rywalizować.
Rozmawiał
DARIUSZ URBANOWICZ
Fot. Newspix.pl