Jak nie idzie, to nie idzie – zwykli mawiać kibice obserwujący złą passę swojej drużyny czy też zawodników, za których trzymają kciuki. Reakcje fanów na sportowe rozczarowania są różne. Na początku pojawiają się gesty wsparcia. Kiedy seria bez sukcesów się przedłuża, wtedy do głosu dochodzi chłodna analiza i rozkładanie porażki na czynniki pierwsze. Czy przygotowania były złe? A może nie trafił z formą? Ale gdy dany sportowiec jest faworytem, wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że to jego moment, a on jednak przegrywa, wtedy fani na niewytłumaczalną porażkę szukają równie niewytłumaczalnej przyczyny. Takiej, jak klątwa.
Chyba każdy z nas słyszał o choć jednej sportowej klątwie. Kiedy w 1986 roku polscy piłkarze odpadali w 1/8 finału mistrzostw świata po porażce 0:4 z Brazylią, fani oraz media uznały ten wynik za katastrofę – co z dzisiejszej perspektywy śmieszy o tyle, że teraz takie osiągnięcie wzięlibyśmy go z pocałowaniem ręki. Zbigniew Boniek powiedział wtedy, że jeżeli reprezentacja w ciągu dwunastu lat osiągnie podobne sukcesy co w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, to kibice powinni się z tego cieszyć. Od tego momentu reprezentacja Polski nie zagrała na żadnym wielkim turnieju przez następne szesnaście lat. Słowa obecnego prezesa PZPN zaczęto traktować jak zły urok, przerwany dopiero w 2002 roku przez kadrę Jerzego Engela.
W podobnym tonie został przyjęty występ polskich bokserów podczas igrzysk olimpijskich w Barcelonie w 1992 roku. W Seulu nasi pięściarze wywalczyli aż cztery medale. W stolicy Katalonii ta sztuka udała się tylko Wojciechowi Bartnikowi. Wobec takiego stanu rzeczy zaledwie jeden krążek został uznany za porażkę polskiego boksu. Szkoda tylko, że od tego czasu przez sześć kolejnych igrzysk nie potrafiliśmy wywalczyć ani jednego medalu. I nie zapowiada się na to, aby taki stan rzeczy uległ zmianie. Ale pojęcie „klątwy Bartnika” przyjęło się w środowisku – po trosze niesprawiedliwie wobec samego zawodnika, który niczego przecież nie powiedział i aktywnie wspiera polski boks.
Klątwa chorążego?
Oczywiście nie jest tak, że jako Polacy jesteśmy wyjątkowo zabobonni i próbujemy w taki – dosyć absurdalny – sposób tłumaczyć swoje niepowodzenia. Sportowe przekleństwa występują pod każdą szerokością geograficzną. Jednak dziś, jako że igrzyska zbliżają się wielkimi krokami, przyjrzymy się jednemu z najstarszych i najpopularniejszych uroków związanych z polskimi występami na igrzyskach – klątwie chorążego.
Ale czy aby na pewno możemy mówić o niewytłumaczalnym fatum? Czy sportowcy, którzy podczas ceremonii otwarcia dumnie dzierżyli flagę naszego kraju, naprawdę zawiedli będąc murowanymi kandydatami do medali? A może nigdy takowymi nie byli, a ich gorszych występów po prostu należało się spodziewać? Na początek garść statystyk dotyczących występów nieformalnych liderów kadry w letnich igrzyskach olimpijskich.
Do tej pory chorążowie nieśli flagę Polski na dwudziestu jeden igrzyskach. Ale nie znaczy to, że było to dwadzieścia jeden różnych osób. Wioślarz Teodor Kocerka miał przyjemność pełnić tę funkcję dwukrotnie – podczas igrzysk w Helsinkach oraz Rzymie. Natomiast rekordzistą jest Waldemar Baszanowski, który był chorążym trzy razy z rzędu. Zatem lista ogranicza się do osiemnastu nazwisk.
Ponadto nasi liderzy zdobyli siedem medali na sześciu igrzyskach. Jednak złożył się na to dorobek… zaledwie czterech osób. Janusz Ślęzak w Los Angeles w 1932 roku przywiózł srebro i brąz odpowiednio w osadach dwójki ze sternikiem i czwórki ze sternikiem. To również pierwszy chorąży, który ukończył zawody na miejscach medalowych. Ponadto, wspomniany Teodor Kocerka stawał na najniższym stopniu podium podczas obu igrzysk na których pełnił omawianą funkcję. Waldemar Baszanowski – chorąży między innymi w Tokio 1964 i Meksyku 1968 – w obu przypadkach wywalczył złoty medal w podnoszeniu ciężarów. Ostatnim z nich jest Waldemar Legień, który został mistrzem w judo podczas igrzysk w Barcelonie.
Lecz nie mówilibyśmy o klątwie, gdyby chorążowie z igrzysk zawsze wracali z medalami. Zatem przyjrzyjmy się po kolei piętnastu przypadkom, w którym ta sztuka się nie udała oraz zastanówmy się, czy mieli realne szanse na sukces. Oraz czy ich wynik można traktować w kategoriach porażki.
SŁAWOSZ SZYDŁOWSKI – RZUT DYSKIEM, RZUT OSZCZEPEM – PARYŻ 1924
Porucznik Sławosz Szydłowski był pierwszym polskim olimpijczykiem, któremu przypadł zaszczyt piastowania funkcji chorążego reprezentacji Polski. Specjalizował się w konkurencjach miotanych. Szydłowski był multimedalistą mistrzostw naszego kraju – aż trzynastokrotnie zdobywał tytuł mistrza Polski. Ale czy pomimo pasma sukcesów na rodzimym podwórku można było uznać naszego zawodnika za kandydata do medalu? Naszym zdaniem, nie.
Pamiętajmy, że Polska była wtedy młodym państwem, które cieszyło się niepodległością dopiero od sześciu lat. Struktury naszego kraju były w powijakach i dotyczyło to również sportu. Jako debiutant to my musieliśmy gonić inne kraje. I tak w rzucie oszczepem Szydłowski startował między innymi z Jonnim Myyrą – ówczesnym rekordzistą świata z Finlandii, który rekord ustanowił wynikiem 66.10. Szydłowski przepadł w eliminacjach, posyłając oszczep na odległość 46.00. Podobnie było w rzucie dyskiem, gdzie próby Polaka były o dziesięć metrów bliższe od tych, które wykonywał zwycięzca zawodów – Bud Houser.
Czy możemy mówić o klątwie? Nie, zawodnik osiągnął wynik na miarę swoich możliwości.
MARIAN CIENIEWSKI – ZAPASY (WAGA CIĘŻKA) – AMSTERDAM 1928
Cieniewski jechał na igrzyska jako trzykrotny mistrz Polski. Rok przed najważniejszą imprezą czterolecia zajął czwarte miejsce na mistrzostwach Europy w Budapeszcie. Tu pierwszy raz możemy mówić o pechu polskiego chorążego. Nasz zawodnik nawet nie miał szans zaprezentować się w Amsterdamie, gdyż przed zawodami zwichnął nogę. Jednak czy ten feralny wypadek pozbawił nas pewnego medalu? Na pewno nie. Chociaż w wadzie ciężkiej startowało zaledwie sześciu zawodników, to każdy z nich prezentował dobry poziom. Na czele ze Szwedem Johanem Richthoffem, który cztery lata później obronił złoto wywalczone w Amsterdamie.
Czy możemy mówić klątwie? Tak, biorąc pod uwagę pech zawodnika. Ale nie w kontekście straconej wielkiej szansy medalowej.
KLEMENS BINIAKOWSKI – BIEGI KRÓTKIE – BERLIN 1936
Biniakowski może pochwalić się podobną historią do Szydłowskiego – w Polsce nie było lepszego biegacza od niego, Klemens zdominował dystans 200 i 400 metrów. Aż czternaście razy poprawiał krajowe rekordy. Jednak w porównaniu do reszty świata był zawodnikiem przeciętnym. Konfrontując jego życiowe osiągnięcia z wynikami na igrzyskach w Berlinie, wniosek jest jeden – Biniakowski nigdy nie biegał tak szybko, by załapać się na podium.
Jest pierwszym Polakiem, który w biegu na 400 metrów złamał barierę 50 sekund – jego rekord życiowy wynosi 48.8. Nawet gdyby pobiegł życiówkę na igrzyskach, to do brązowego medalu w Berlinie brakowałoby mu jeszcze dwóch sekund. A dlaczego tak gdybamy? Dlatego, że Biniakowski na tamtejszych igrzyskach wystartował tylko w sztafecie 4×400, gdzie Polacy nie dostali się do finału. Zatem zawodnik niósł flagę jako jeden z najbardziej doświadczonych sportowców kadry (występował też w Amsterdamie), ale trudno było oczekiwać od niego medalu.
Czy możemy mówić o klątwie? Nie – zawodnik osiągnął wynik na miarę swoich możliwości
MIECZYSŁAW ŁOMOWSKI – PCHNIĘCIE KULĄ – LONDYN 1948
Kolejny chorąży bez medalu, zatem i kolejna porażka? Wydawałoby się, że boli ona tym bardziej, iż nasz kulomiot w Londynie zajął najgorsze dla sportowca czwarte miejsce. Ale nic bardziej mylnego. Pomimo, że Łomowski wrócił z igrzysk bez medalu, trudno nie potraktować jego wyniku w kategoriach sukcesu, jeżeli umieścimy ten występ w pewnym kontekście.
Po pierwsze, na igrzyska posłaliśmy śmiesznie małą reprezentację, złożoną z zaledwie trzydziestu siedmiu sportowców. Nigdy w historii – nawet w debiucie – nasza kadra nie składała się z tak niewielkiej liczby zawodników. Zatem i wynik był najgorszy w dziejach naszych startów. Polacy wywalczyli tylko jeden medal – w wadze piórkowej brąz wyboksował Aleksy Antkiewicz. Więc czwarte miejsce Łomowskiego i tak było jednym z najlepszych, jakim nasi kadrowicze mogli się pochwalić.
Po drugie, startował wtedy w pchnięciu kulą – dyscyplinie na wskroś zdominowanej przez Amerykanów. Do tego stopnia, że na 28 odbytych letnich igrzysk reprezentanci USA aż w dwudziestu pięciu edycjach znajdowali się na pudle, nie raz okupując więcej niż jedno miejsce. Jak mocni byli w 1948 roku niech świadczy fakt, że ówczesny rekordzista świata – Charlie Fonville – który ustanowił ów rekord na kilka miesięcy przed igrzyskami, przepadł w amerykańskich próbach olimpijskich. Do Londynu pojechali Jim Fuchs, Jim Delaney i Wilbur Thomson. Każdy z nich zdołał w konkursie pobić rekord olimpijski w pchnięciu kulą! W obliczu tego wszystkiego, czwarte miejsce oraz miano najdalej pchającego Europejczyka to spory sukces Łomowskiego.
Czy możemy mówić o klątwie? Nie – zawodnik osiągnął bardzo dobry wynik.
TADEUSZ RUT – RZUT MŁOTEM – MELBOURNE 1956
W Australii z flagą paradował Tadeusz Rut – dwukrotny mistrz polski w rzucie młotem oraz mistrz w rzucie dyskiem z 1956 roku. Polak miał również za sobą pierwszy dobry występ na arenie międzynarodowej. Dwa lata wcześniej, podczas mistrzostw Europy w Bernie wywalczył czwarte miejsce w konkursie rzutu młotem, co dobrze zwiastowało na przyszłość – był wtedy dwudziestotrzyletnim zawodnikiem.
Niestety, pierwsze igrzyska olimpijskie były dla Polaka bolesnym doświadczeniem. W eliminacjach zdobył piąte miejsce z wynikiem 58.07, co pozwalało wierzyć, że Rut powalczy o podium. Ale w konkursie głównym nasz chorąży po prostu przepadł, kończąc na przedostatniej pozycji – najsłabszej spośród zawodników, którzy zaliczyli jakąkolwiek próbę. Trudno nie ocenić, że zawiódł na całej linii. Ale na pocieszenie dodajmy, że w dłuższej perspektywie czasu historia Tadeusza Ruta dobrze się kończy. Dwa lata później zdobył tytuł mistrza Europy, bijąc przy tym rekord imprezy. Z kolei na następnych igrzyskach w Rzymie wywalczył brązowy medal. Jednak flagi wtedy już nie nosił.
Czy możemy mówić o klątwie? Tak, zawodnik nie podołał oczekiwaniom.

Tadeusz Rut. Fot. Newspix
WALDEMAR BASZANOWSKI – PODNOSZENIE CIĘŻARÓW – MONACHIUM 1972
Baszanowski zapisał wspaniałą kartę w historii polskiego sportu olimpijskiego. Polak był absolutnym dominatorem w swoich czasach i słusznie jest uważany nie tylko za najlepszego ciężarowca w historii Polski, ale za jednego z najlepszych w dziejach tego sportu w ogóle. Pięciokrotny mistrz świata, sześciokrotny mistrz Europy, człowiek, który ustanawiał rekord globu aż dwadzieścia cztery razy. A przy tym – jak już wspomnieliśmy – sportowiec, który dwa razy zdobywał olimpijskie złoto, za każdym razem pełniąc rolę chorążego reprezentacji. Biorąc pod uwagę, że żył w czasach takich mistrzów jak Jerzy Kulej, Irena Szewińska czy Jerzy Pawłowski, było to ogromne wyróżnienie.
Mało brakowało, a Baszanowski zgarnąłby olimpijski hat-trick złotych medali. Podczas igrzysk w Monachium ponownie to on dzierżył polską flagę podczas ceremonii otwarcia. Relacje mówią, że na treningach potrafił rwać ciężary na nowy rekord świata. Jednak już podczas zawodów doznał jednej z najgorszych kontuzji w swojej dyscyplinie – urazu mięśni grzbietu. Polak i tak w sobie tylko znany sposób wywalczył czwarte miejsce, ale ta kontuzja wręcz zakończyła jego karierę.
Czy możemy mówić o klątwie? Tak, straciliśmy faworyta do złotego medalu.
GRZEGORZ ŚLEDZIEWSKI – KAJAKARSTWO – MONTREAL 1976
Na igrzyska do Montrealu jechał jako trzykrotny mistrz świata w kajakarstwie. Ogółem na mistrzostwach globu w latach siedemdziesiątych zdobył aż czternaście medali. Jest jednym z najlepszych kajakarzy w historii naszego kraju. To był idealny kandydat do objęcia schedy po Baszanowskim – tak przynajmniej się wydawało. Bo jako chorąży zajął piąte miejsce w kajakarstwie klasycznym na 500 metrów, ósme na dwa razy dłuższym dystansie, a w dwójce wraz z Ryszardem Oborskim odpadł w półfinale. Ale, czy w tym przypadku możemy mówić o klątwie chorążego?
Śledziewski był obecny na trzech igrzyskach. Jako mistrz świata pojawił się już cztery lata wcześniej w Monachium, gdzie w K-1 1000 m skończył na ósmej pozycji. Z kolei w 1980 roku powoli schodził już ze sceny i przesiadł się do osady K-4, choć i w niej odnosił sukcesy. Ponadto, moskiewskie igrzyska zostały zbojkotowane przez wiele państw zachodnich, więc o medal było nieco łatwiej. Jednak wystarczyło to na zaledwie czwarte miejsce. Trudno więc wygłosić tezę, że Śledziewski zawiódł konkretnie jako chorąży.
Czy możemy mówić o klątwie? Nie, porażka nie wiązała się z pełnieniem funkcji chorążego. Jakkolwiek brutalnie by to nie zabrzmiało, zawodnik zawiódł na wszystkich trzech igrzyskach w których brał udział.
CZESŁAW KWIECIŃSKI – ZAPASY (WAGA PÓŁCIĘŻKA) – MOSKWA 1980
Kwieciński to ciekawa postać. Jego rodzina została zesłana na Syberię kiedy Czesław miał zaledwie sześć lat. Do Polski powrócił dopiero po dziesięciu latach i wtedy zaczął uprawiać zapasy. Reprezentował nasz kraj aż na pięciu igrzyskach olimpijskich, począwszy od Tokio 1964 aż do turnieju w Moskwie. W tym czasie zdobył dwa brązowe medale olimpijskie – w Monachium i Montrealu. Dodajmy, że walczył w stylu klasycznym, a jego medale były pierwszymi jakimi Polska może pochwalić się w tej odmianie zapasów. Ponadto, w stolicy ówczesnego Związku Radzieckiego nasi zapaśnicy zdobyli aż siedem medali. Ale nie on – nasz chorąży. Czy to był zły urok?
Naszym zdaniem, nie do końca. Wprawdzie Kwieciński zdobył w 1979 roku swój ostatni tytuł mistrza Polski, jednak w tamtym okresie trudno szukać nazwiska chorążego z Moskwy pośród najlepszych zapaśników w Europy czy świata. Jedenaste miejsce w turnieju chluby z pewnością nie przynosi, jednak Polak nie był faworytem do medali, a naszą flagę niósł bardziej jako nestor reprezentacji – rocznikowo miał wówczas trzydzieści osiem lat – niż lider z czysto sportowego punktu widzenia.
Czy możemy mówić o klątwie? Nie – zawodnik osiągnął wynik na miarę swoich możliwości.
BOGDAN DARAS – ZAPASY (WAGA ŚREDNIA) – SEUL 1988
Czego nie można powiedzieć o naszym kolejnym zapaśniku. Daras do Korei Południowej jechał jako dwukrotny mistrz świata i jeden z czołowych zapaśników Starego Kontynentu. Funkcję chorążego reprezentacji traktował jako wyróżnienie, jednak nie wywierała ona na nim presji.
Ale na same igrzyska jechał zaraz po kontuzji kolana. To był uraz przeciążeniowy, jednak noga musiała wylądować w gipsie, co dla Darasa było tragiczne w skutkach – w nietrenowanej kończynie nastąpił zanik mięśni. Zatem choć naszym chorążym był renomowany zawodnik, to jednak totalnie bez formy.
– Brakuje tego medalu olimpijskiego i jest z tego powodu nutka goryczy. Wiele rozmyślam na ten temat. Nieraz, kiedy się obudzę, to rozmyślam, dlaczego tak dałem wtedy dupy – mówił Daras w artykule dla Onetu.
Jednak my nie oceniamy zapaśnika tak surowo. Kontuzja nastąpiła kilka tygodni przed igrzyskami, a Daras i tak zdołał z nią pokonać dwóch zawodników. W trzeciej rundzie uległ triumfatorowi zawodów – Michaiłowi Mamiaszwiliemu. W zawodach zajął ósme miejsce. Jednak funkcja chorążego nie miała wpływu na jego postawę. Był utytułowanym zawodnikiem, ale Polacy wiedzieli z jakimi problemami się zmagał – a wszystko to działo się przed tym jak został wybrany do przejścia z flagą.
Czy możemy mówić o klątwie? Nie – na chorążego wybrano zawodnika będącego świeżo po kontuzji, trudno było oczekiwać dobrego wyniku.
RAFAŁ SZUKAŁA – PŁYWANIE – ATLANTA 1996
Szukała bez wątpienia jest legendą polskiego pływania. To on – nasz pierwszy mistrz świata w tej dyscyplinie – stawiał fundamenty w tym sporcie pod takich zawodników jak Paweł Korzeniowski czy Otylia Jędrzejczak. Sukcesy międzynarodowe odnosił już jako dziewiętnastolatek – podczas mistrzostw Europy w Bonn w 1989 roku wywalczył złoty i srebrny medal odpowiednio na 100 i 200 metrów stylem motylkowym. Trzy lata później w Barcelonie został wicemistrzem olimpijskim.
Do Atlanty pływak pojechał mając na koncie mistrzostwo świata i to na tych igrzyskach pełnił rolę chorążego. Motywacji na pewno mu nie brakowało – był to ostatni sezon w jego karierze. Takie to były czasy, że utrzymanie się z tego sportu było bardzo trudne nawet dla najlepszych zawodników w kraju, zatem Szukała wybrał o wiele bardziej perspektywiczny zawód informatyka. Na amerykańskich igrzyskach medalu jednak nie zdobył.
– Trochę żałuję, że nie udało mi się sięgnąć po medal w Atlancie, ponieważ był on w moim zasięgu. Na złoto i srebro co prawda nie liczyłem, ale wiedziałem, że mogę powalczyć o brąz. Niestety mi się nie udało, zabrakło 0,2 sekundy – wspominał Szukała w wywiadzie dla naszego portalu.
Czy jednak można mówić o porażce naszego pływaka? Nie do końca. Owszem, wrócił z igrzysk z pustymi rękami, w finale na 100 metrów stylem motylkowym zajmując piąte miejsce. Jednak czas jaki osiągnął – 53.29 – stanowił jego najlepszy rezultat w życiu oraz nowy rekord Polski. Zatem trudno obwiniać o brak medalu zawodnika, który zaprezentował podczas zawodów maksimum tego, co mógł. Rywale byli po prostu lepsi.
Czy możemy mówić o klątwie? Nie – pływak na igrzyskach ustanowił rekord Polski.

Rafał Szukała. Fot. Newspix
ANDRZEJ WROŃSKI – ZAPASY (KATEGORIA DO 100 KG) – SYDNEY 2000
Wroński był czwartym zapaśnikiem w historii, któremu dane było pełnić funkcję chorążego reprezentacji Polski. I tak jak jego poprzednicy w tej dyscyplinie, którzy byli liderami reprezentacji, on również skończył bez medalu. Ale w tym wypadku historia jest zbliżona do Czesława Kwiecińskiego.
Owszem, chorąży był dwukrotnym mistrzem olimpijskim z Seulu oraz Atlanty – bez wątpienia jednym z najlepszych zapaśników w historii Polski. Jednak tak jak Kwieciński, Wroński był już po najlepszym okresie swojej kariery. Największe sukcesy osiągał w połowie lat dziewięćdziesiątych. Ostatnie wicemistrzostwo świata wywalczone w Atenach na rok przed igrzyskami należy traktować bardziej jako łabędzi śpiew, niż zgłoszenie akcesu do walki o olimpijskie laury. Zapaśnik na igrzyskach w Sydney miał trzydzieści cztery lata i po turnieju zakończył karierę.
Czy możemy mówić o klątwie? Nie. Nasz chorąży najlepsze czasy miał już za sobą, zatem brak medalu nie jest zaskoczeniem.
BARTOSZ KIZIEROWSKI – PŁYWANIE – ATENY 2004
W przeciwieństwie do poprzedniego chorążego, Kizierowski w momencie wyjazdu do Aten nie myślał o sportowej emeryturze. Jeden z najlepszych pływackich sprinterów w historii naszego kraju mógł pochwalić się medalami mistrzostw świata i Europy. Na samych igrzyskach medalu nie zdobył, jednak trudno połączyć to akurat z pełnieniem funkcji chorążego w zespole.
Po pierwsze dlatego, że trudno określać go pewniakiem do miejsc na podium. Wprawdzie w 2002 roku wywalczył tytuł mistrza Europy na 50 metrów stylem dowolnym, ale rok później podczas mistrzostw świata zajął dopiero dwudzieste miejsce. Po drugie, Bartosz reprezentował nasz kraj na aż czterech igrzyskach. Najlepiej zaprezentował się w Sydney, gdzie dwukrotnie zdobył piąte miejsce, natomiast w Atenach odpadł w półfinale. Ten wynik powtórzył cztery lata później w Pekinie, zatem nie można stwierdzić, że funkcja chorążego przytłoczyła pływaka.
Czy możemy mówić o klątwie? Nie – zawodnik osiągnął wynik na miarę swoich możliwości.
MAREK TWARDOWSKI – KAJAKARSTWO – PEKIN 2008
Twardowski czy Śledziewski? Śledziewski czy Twardowski? Takie pytanie możemy sobie zadawać w kontekście wyboru najlepszego kajakarza w historii naszego kraju. Obaj trzy razy zdobyli tytuł mistrza świata – nie mówiąc już o innych medalach od których niejedna półka mogłaby się ugiąć. Zarówno jeden jak i drugi byli też chorążymi naszej reprezentacji.
Tu przechodzimy do kolejnego punktu, który łączy obu zawodników. Twardowski również trzykrotnie startował na igrzyskach olimpijskich, odpowiednio w Sydney, Atenach oraz Pekinie. I za każdym razem kończył bez medalu – tak, jak jego poprzednik. W stolicy Chin startował aż w trzech konkurencjach, maksymalnie zajmując szóste miejsce w osadzie czwórki. Jednak trudno mówić tu o jakiejkolwiek klątwie, skoro i bez funkcji chorążego nie udało mu się zdobyć medalu.
Czy możemy mówić o klątwie? Nie. Podobnie jak w przypadku Śledziewskiego, dwa inne turnieje dla Twardowskiego również kończyły się rozczarowaniem.
AGNIESZKA RADWAŃSKA – TENIS ZIEMNY – LONDYN 2012
Pierwsza kobieta, która podczas letnich igrzysk olimpijskich miała przyjemność nieść polską flagę – to brzmi dumnie. Finalistka Wimbledonu z 2012 roku – to brzmi jeszcze dumniej. W przeciwieństwie do zdania „przegrana w pierwszej rundzie tenisowego turnieju w grze pojedynczej kobiet”.
SPONSOREM POLSKIEGO KOMITETU OLIMPIJSKIEGO JEST PKN ORLEN
A przecież niecały miesiąc wcześniej nasza wówczas najlepsza tenisistka czuła się na kortach All England Lawn Tennis and Croquet Club jak ryba w wodzie. Podczas Wimbledonu odprawiała z kwitkiem kolejne rywalki, w tym na przykład Angelique Kerber. Wydawało się, że rodaczka Niemki z polskim paszportem – Julia Goerges – nie będzie stanowiła dla Agnieszki przeszkody. Tymczasem Radwańska przegrała mecz w trzech setach – 5:7, 7:6, 4:6 – a polska opinia publiczna określiła jej występ jako kompromitację.
Tenisistka dolewała oliwy do ognia nie przejmując się swoim występem, czy też mówiąc, że igrzyska nie są najważniejszym turniejem w tenisie. I miała rację – zawody olimpijskie do dziś są traktowane przez środowisko po macoszemu, wiele czołowych rakiet świata po prostu je odpuszcza. Przykładem może być chociażby Rafael Nadal, który zrezygnował z występu w Tokio z uwagi na zmęczenie organizmu. Ale takie słowa wypowiedziane przez osobę pełniącą funkcję chorążego reprezentacji Polski były niczym policzek wymierzony w kibiców. Radwańska przegrała też w pierwszym meczu gry mieszanej, a w deblu kobiet wraz z siostrą Urszulą poszło jej tylko odrobinę lepiej – odpadły w drugiej rundzie.
Czy możemy mówić o klątwie? Tak, zawodniczka nie podołała spoczywającym na niej oczekiwaniom.
KAROL BIELECKI – PIŁKA RĘCZNA – RIO DE JANEIRO 2016
Bielecki jest pierwszym i jak do tej pory jedynym piłkarzem ręcznym, któremu dane było pełnić funkcję chorążego reprezentacji olimpijskiej. Zasłużenie, bo Karol nad Wisłą stał się legendą szczypiorniaka jeszcze za czasów swojej kariery. Był podporą naszej reprezentacji przez długich piętnaście lat i to z nim w składzie Polska odnosiła największe sukcesy – takie, jak wicemistrzostwo świata wywalczone w 2007 roku w Niemczech, czy też dwa brązowe medale światowego czempionatu.
Ale największy szacunek Karol zyskał, kiedy w 2010 roku powrócił go gry po okropnej kontuzji. W tym samym roku Bielecki stracił oko w wyniku nieszczęśliwego starcia z Josipem Valćićem, a diagnozy lekarzy mówiły o końcu kariery naszego zawodnika. Ten jednak po przejściu operacji gałki ocznej biegał po parkiecie już pod koniec lipca. Karol nie wpisał się do pojęć o silnym charakterze i woli walki – on je wręcz zdefiniował na nowo.
Na samym turnieju olimpijskim nasza drużyna wypadła naprawdę nieźle, zajmując czwarte miejsce – patrząc z perspektywy czasu, to dobry wynik który dziś byłby ogromnym sukcesem. Ale przede wszystkim błyszczał sam Karol Bielecki. Nasz chorąży strzelił 55 bramek i został królem strzelców turnieju!
Czy możemy mówić o klątwie? Nie ma takiej opcji – Karol nic sobie nie robił z olimpijskiego zabobonu.

Karol Bielecki na ślubowaniu przed wyjazdem do Rio de Janeiro. Fot. Newspix
Jak to jest z tą klątwą?
W tym momencie możemy sparafrazować tekst komisarza Ryby z filmu Kiler – oświadczamy, nie ma żadnej klątwy chorążego. Klątwę wymyśliliście wy – kibice. Ale jest to również przytyk do nas – ludzi świata mediów, którzy ową bajkę często kolportowali. Bo to krzykliwy tytuł. Bo łatwo w ten sposób wytłumaczyć każde niepowodzenie zawodnika bez wchodzenia w szczegóły. Bo taka narracja jest wygodna dla obu stron.
Tymczasem na piętnaście przypadków braków zdobyczy medalowych przez naszych chorążych, aż jedenaście z nich to były wyniki, których należało się spodziewać. Nasi wielcy mistrzowie, którzy jako liderzy kadry nie dawali rady na igrzyskach, wracali bez medali również z tych turniejów na których nie pełnili roli chorążych. Mało tego, występ niektórych zawodników pomimo braku zdobyczy medalowej i tak należy ocenić pozytywnie – jak Karola Bieleckiego podczas ostatnich igrzysk, czy Mieczysława Łomowskiego w 1948 roku.
W dwóch przypadkach wpływ rzekomej klątwy trudno ocenić. Marian Cieniewski nie wystartował w Amsterdamie przez kontuzję, co samo w sobie jest pechowe. Jednak zawodnik nie miał wielkich szans na medal, a przecież przesąd dotyczy właśnie tej kwestii. Nieco inaczej wygląda sytuacja z Waldemarem Baszanowskim, który był pewniakiem do złota. Ale tu warto zauważyć, że nasz mistrz w podnoszeniu ciężarów dwukrotnie jako chorąży zdobywał złoty medal. Zatem podczas jego poprzednich występów zły urok nie działał, aż tu nagle zaczął? Bądźmy poważni.
Tak naprawdę w historii polskich występów na igrzyskach oczekiwaniom nie sprostało tylko dwóch chorążych – Tadeusz Rut i Agnieszka Radwańska. To stanowczo za mało aby mówić o regule.
Na zakończenie – wielokrotnie polską flagę powierzano sportowcom wybitnym i zasłużonym dla naszego kraju, ale jednak takim, którzy najlepsze lata kariery mieli za sobą. I to jest wskazówka, że na chorążego reprezentacji olimpijskiej niekoniecznie należy patrzeć jak na faworyta do medalu. Często jest to forma nobilitacji zawodnika za to, co ten już osiągnął jako reprezentant naszego kraju. Praktycznie każdy z wyżej wymienionych sportowców dał nam w trakcie kariery powody do dumy. Co z tego, że klika dni przed swoim występem akurat nie niósł flagi?
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix