“Czterdzieści lat minęło jak jeden dzień, już bliżej jest niż dalej, o tym wiesz…” – śpiewał w swoim niezapomnianym przeboju Andrzej Rosiewicz. Te słowa jak ulał pasują dziś do polskich konkurencji biegowych, które już blisko cztery dekady czekają na olimpijski medal. Tyle czasu i nawet jednego krążka wśród biegaczy. Niechlubna czterdziestka stuknie nam już za rok w Tokio, ale na szczęście są podstawy, aby wierzyć, że w końcu ktoś ten smutny zegar zatrzyma.
Niby kibice lekkiej wiedzą, że w konkurencjach biegowych już dawno nie zajęliśmy na igrzyskach miejsca na podium, ale kiedy zaczyna się to dokładnie liczyć, to aż nie do wiary, ile pokazuje licznik – polski biegacz po raz ostatni zgarnął olimpijski medal w 1980 r. w Moskwie.
Cieszyliśmy się wtedy ze złota Bronisława Malinowskiego, który w biegu na 3000 m z przeszkodami stoczył słynny pojedynek z Tanzańczykiem Filbertem Bayi, z brązu Lucyny Langer, która startowała na dystansie 110 m przez płotki oraz srebra męskiej sztafety 4×100 w składzie Marian Woronin, Leszek Dunecki, Krzysztof Zwoliński i Zenon Licznerski. Ten ostatni krążek został zdobyty dokładnie 1 sierpnia 1980 r. i właśnie tego dnia ostatni raz cieszyliśmy się z medalu w konkurencji biegowej.
– Szmat czasu. Kto by pomyślał, że to będzie nasz ostatni taki medal – mówi dziś “Kierunkowi Tokio” Leszek Dunecki, który biegł wówczas na trzeciej zmianie prując po wirażu. – To był dziwny finał. Byliśmy w czołówce w eliminacjach, a i tak wylądowaliśmy na pierwszym torze. Tak “wylosował” komputer Wania, bo Rosjanie najbardziej nas się bali i musieli sobie jakoś pomóc. Sami wzięli szósty tor, Francuzów i Niemców postawili na siódmym i ósmym. Dobrze się ustawili, ale nikogo to nie dziwiło, bo tam generalnie działy się różne dziwne rzeczy. Wielka szkoda, bo w finale różnice w czasach były niewielkie. Gdybyśmy mieli inny tor, to podejrzewam, że finał skończyłby się dla nas jeszcze lepiej.
I dodaje: – Mimo to po powrocie do kraju i tak odtrąbiono sukces. Były obowiązkowe spotkania z politykami. W pamięci utkwiła mi wizyta u ówczesnego premiera Edwarda Babiucha, bo przyjmował nas w garniturze i… adidasach. Na sportowo się ubrał.
Kto wie, biegowa posucha być może byłaby nieco krótsza, gdyby nie bojkot igrzysk w Los Angeles w 1984 r. Tam jednym z naszych faworytów do podium był chociażby Marian Woronin, który zaledwie kilka tygodni wcześniej ustanowił wciąż obowiązujący rekord Polski na 100 m: 9,992 s zweryfikowane później na równe 10,00. – Ale nawet po zaokrągleniu to i tak wciąż był rekord Europy. Szykowaliśmy się do igrzysk i wydawało mi się, że to dobry prognostyk. To był wynik pozwalający mi walczyć w finale z czarnoskórymi zawodnikami. Mogłem nawet walczyć o medale. Niestety, przez politykę nie miałem takiej szansy – opowiadał sprinter.
Przez blisko czterdzieści lat w Polsce zdążył zmienić się ustrój, na bieżnię wyszły kolejne pokolenia zawodników, ale na igrzyskach dalej była medalowa susza. Od igrzysk w Seulu polski sport doczekał się 109 olimpijskich krążków, ale nawet jednego nie sprezentowali biegacze.
Jak nie wywrotka, to upuszczona butelka
Po Moskwie musieliśmy więc cieszyć się wyłącznie obecnością biało-czerwonych w finałach. Chociaż i tych długo było jak na lekarstwo. W Seulu w 1988 r. w decydujących biegach zameldowali się jedynie Bogusław Mamiński, który był ósmy w finale 3000 m z przeszkodami, i żeńska sztafeta 4×100, która do mety dotarła szósta.
Cztery lata później w Barcelonie było… jeszcze gorzej. Jedyną finalistką była Małgorzata Rydz, siódma zawodniczka biegu na 1500 m. Pocieszeniem było też bardzo dobre siódme miejsce Jana Huruka w maratonie, chociaż przy odrobinie szczęścia liczono tam nawet na medal. 32-letni wówczas maratończyk bowiem zaledwie rok wcześniej był czwarty na mistrzostwach świata w Tokio i trzeci w finale Pucharu Świata w Londynie. Huruk po latach wspominał, że nie dorósł do roli jednego z faworytów. Nie wytrzymał presji, po za tym jak na złość zaliczył dość głupią wpadkę na trasie, która drogo go kosztowała: mniej więcej w połowie dystansu przy punkcie żywieniowym wypadły mu z rąk przygotowane wcześniej butelki z wodą i minerałami. Pan Jan musiał się po nie wrócić, wypadł z rytmu, a że w tym samym momencie uciekająca grupka mocniej depnęła, to było już po zabawie.
W Atlancie w 1996 r. znów było bez zdobyczy. Jedyne na co było nas stać, to szóste miejsce męskiej sztafety 4×400 i dwa miejsca w finale 1500 m, gdzie wystąpiły Małgorzata Rydz (ósma) i Anna Brzezińska (dwunasta).
Ogromny apetyt na medale pojawił się jednak przed kolejnymi igrzyskami w Sydney. Tam liczyliśmy przede wszystkim na krążek męskiej sztafety 4×400, która w drugiej połowie lat 90. zdobywała medale na mistrzostwach świata zarówno na stadionie, jak i w hali, ustanawiając też fantastyczny rekord Polski 2:58.00. Podopieczni Józefa Lisowskiego planowo awansowali do finału, ale w decydującym biegu doszło do kuriozalnej sytuacji. Biegnący na drugiej zmianie Robert Maćkowiak zahaczył nogą o pudło z numerem startowym, które stało tuż przy ósmy torze, po którym biegli Polacy. Nasz 400-metrowiec przekoziołkował przez plastikowy przedmiot, ale kiedy się pozbierał, rywale byli już daleko z przodu i skończyło się tylko na szóstym miejscu.
Maćkowiak tłumaczył później, że popełnił dość prosty błąd. Jak wyjaśniał, w sztafecie zawodnik odbierający pałeczkę patrzy się na nią do samego końca, a więc do pewnego momentu biegnie trochę bokiem. I on kompletnie zapomniał o jednym: że zmiana na ósmym torze jest po lekkim łuku. Biegnąc prosto znalazł się więc minimalnie poza torem i zahaczył prawą nogą o wspomniane pudło. Gdyby organizatorzy postawiliby numerek dalej, Polak być może tylko delikatnie nadłożyłby biegu, ale nie byłoby wywrotki. – Prawda jest taka, że wszystko w tamtym miejscu powinno być przesunięte metr-półtora dalej. To jedna sprawa. Druga jest taka, że nasza sztafeta nie powinna biegać na ósmym torze. Mieliśmy piąty wynik półfinałów, dlatego powinno przypisać się nam tor siódmy lub drugi. Mieliśmy ogromną szansę na medal. Atmosfera po biegu była wisielcza.
Drugą nadzieją na medal w Australii była Lidia Chojecka. Nasza specjalistka na 1500 m w tamtym sezonie była w formie, poza tym znała już smak medali mistrzostw świata (dwa brązy w hali). Niestety, dwa tygodnie przed igrzyskami leczyła się na czyraka i kuracja antybiotykowa musiała odbić się na jej formie. Skończyło się na piątym miejscu, chociaż patrząc na okoliczności i tak był to dobry wynik. Tuż za nią na linię mety wpadła Anna Jakubczak.
W Sydney nasi biegacze zaliczyli jeszcze trzy finały: Robert Maćkowiak był piąty na 400 m, Paweł Januszewski szósty na 400 m przez płotki, a męska sztafeta 4×100 ósma. Kibice pewne nadzieje wiązali również ze startem Marcina Urbasia, który raptem rok wcześniej w Sevilli jako drugi biały sprinter w historii złamał na 200 m granicę 20 sekund (19,98). Niestety, m.in. przez problemy z kontuzjami ciężko mu było dowieźć formę do Sydney, gdzie ostatecznie nie wszedł do półfinału.
– Jeśli chodzi o Marcina Urbasia: jeden bieg na rekord jeszcze nie świadczy o wszystkim. Chłopak był dobry, ale nie na medal olimpijski. Poza tym trzeba być regularnym i na wysokim poziomie pobiec nie raz, ale trzy-cztery razy, a to nie jest takie łatwe – podkreśla Leszek Dunecki. Przypomnijmy, że to właśnie jemu Urbaś odebrał rekord Polski z 1979 r. – Sytuacja ze sztafetą to był z kolei straszny niefart, bo medal był tam podany niemal na tacy. Chłopcy byli bardzo dobrze przygotowani.
Reklamówka medali za jeden olimpijski
Na kolejnych igrzyskach klątwa jeszcze się pogłębiała. W Atenach i Pekinie mieliśmy w konkurencjach biegowych łącznie dwanaście finałów, ale znów nie było dla nas miejsca na podium. Chociaż wstydu na pewno też nie było: m.in. piąte lokaty zajmowały nasze sztafety oraz Anna Jesień i Artur Noga, dwa razy szósty był z kolei Marek Plawgo.
Ten ostatni, gdyby w Atenach na dystansie 400 m przez płotki powtórzył w finale swój czas z półfinału (48,16), miałby medal. Niestety, tak się nie stało i Plawgo, mimo że łącznie ze sztafetą zaliczył w swojej karierze trzy olimpijskie finały, wymarzonego medalu nie zdobył. – Któregoś dnia odnalazłem reklamówkę ze wszystkimi medalami, bo nie mam gabloty, żadnej wystawki, więc spakowałem je razem i sobie tak leżą. Była dość ciężka, bo jest w niej też kilkanaście medali mistrzostw Polski, młodzieżowych imprez, mistrzostw Europy, świata… ale tak właściwie oddałbym to wszystko za jeden medal olimpijski – mówił Plawgo przed rokiem w wywiadzie dla Weszło.
Dziś z perspektywy czasu kręcimy trochę nosem, że w Atenach i Pekinie trzeba było cieszyć się tylko z miejsc w finałach, ale co mamy napisać o Londynie? W 2012 r. kompletnie nie istnieliśmy w biegach. Biało-czerwonych nie było nawet w jednym finale. Twarz uratował nam jedynie Henryk Szost, który był dziewiąty w maratonie (tam jak wiadomo eliminacje nie są rozgrywane). Tamte igrzyska były już więc alertem najwyższego stopnia dla naszych konkurencji biegowych.
Na szczęście w Rio de Janeiro trochę odbiliśmy się od dna. W Brazylii finałowych emocji dostarczyli nam Joanna Jóźwik i Marcin Lewandowski na 800 m, Sofia Ennaoui na 1500 m oraz obie sztafety 4×400. Szczególnie szkoda dwóch startów: żeńskiej drużyny, która jak się okazało była zdolna do wykręcenia czasu dającego podium (gdyby podopieczne Aleksandra Matusińskiego zdołały powtórzyć wynik z biegu eliminacyjnego, miałyby brązowe medale) oraz wspomnianej Joanny Jóźwik. Nasza reprezentantka po biegu nie ukrywała frustracji, ponieważ jak mówiła, trzy zawodniczki, które były na podium, wzbudzały dużo kontrowersji ze względu na bardzo wysoki poziom testosteronu. – Widziałam Kanadyjkę Bishop, która była czwarta i była bardzo zawiedziona. Poprawiła rekord życiowy i była za podium. To przykre. Uważam, że to powinna być złota medalistka. Ja też się czuję jak wicemistrzyni olimpijska. Bardzo się też z tego powodu cieszę, że jestem pierwszą Europejką w finale – mówiła później dziennikarzom.
W Rio de Janeiro zegar wybił więc już 36 lat bez polskiego medalu w biegach. Nawet kiedy zdarzały się nam całkiem realne szanse na podium, w decydujących momentach zawsze czegoś brakowało.
Aniołki Matusińskiego chcą polecieć po medal
Jak będzie za rok w Tokio, kiedy stuknie nam już czterdziestka? Nie ma co jeszcze pompować balonika, bo przez kilkanaście miesięcy wiele może się wydarzyć, ale jeśli nic się nie spieprzy, będziemy mieli swoje okazje.
– Na dziś widzę trzy szanse medalowe. Dla mnie numerem jeden jeśli chodzi o prawdopodobieństwo podium jest sztafeta 4×400 kobiet, dwa to Adam Kszczot, a trzy Marcin Lewandowski. W tych konkurencjach możemy zaistnieć. Niestety, prawda jest taka, że indywidualnie w biegach krótkich od 100 do 400 m liczą się przede wszystkim Amerykanie i Jamajczycy, a w dłuższych mamy już głównie dominację Afryki – mówi Leszek Dunecki.
Zdaniem wicemistrza olimpijskiego z Moskwy, siłą żeńskiej sztafety jest też to, że na dobrym poziomie biega tam aż sześć zawodniczek, a więc trener ma pole manewru. – Widzę co pokazują w tym roku i idzie to w dobrym kierunku. Sztafeta jest poukładana, także taktycznie, dlatego z przyjemnością się na nią patrzy. Wiadomo, głównymi faworytkami do złota będą Amerykanki i na pewno przyjadą dobrze przygotowane. Ale to nie znaczy, że nasze dziewczyny nie powalczą. Na dziś obstawiałbym więc USA przed Polkami. Jamajka jest trochę nieobliczalna. Czasami ktoś nagle wyskoczy i można tylko oczy przecierać ze zdumienia, innym razem jest wręcz odwrotnie. Chociaż na pewno tegoroczne mistrzostwa świata najlepiej pokażą nam, w jakim miejscu tak naprawdę są nasze dziewczyny.
Nie bez znaczenie jest też to, że zawodniczki stanowiące dziś o sile sztafety, były już w składzie drużyny, która biegła w finale olimpijskim w Rio. Znają więc klimat igrzysk i związaną z nimi presję. Poza tym od 2016 r. zdobywały medale już na wszystkich imprezach mistrzowskich. Wiedzą, jak biegać finały.
Miejmy nadzieję, że tym razem presję wytrzyma też wspomniany Adam Kszczot. Jego brak medalu przed czterema laty w Brazylii był w naszej reprezentacji chyba największą przykrą niespodzianką obok zawalonego występu młociarza Pawła Fajdka. 800-metrowiec, który rok wcześniej zdobył wicemistrzostwo świata w Pekinie, był jednym z głównych faworytów do podium. Niestety, popularny “Profesor” tamtego dnia dał się akurat oszukać rywalom i nie dał Polsce pierwszego od 36 lat medalu w biegach.
Jak wiadomo, Marcin Lewandowski postawi w Tokio nie na 800, a na 1500 m. Mniej więcej od dwóch lat bardziej poświęca się temu dłuższemu dystansowi i przynosi to efekty: halowe wicemistrzostwo świata z Birmingham, wicemistrzostwo Europy z Berlina i halowe mistrzostwo Europy z Glasgow. Opinia, że “Lewy” ma większy potencjał na medal olimpijski na 1500 niż na 800 m nie jest rzadkością. Zdaniem ekspertów, jego przewagą nad wieloma rywalami może być szybkość wyniesiona z krótszego dystansu. Czy tak faktycznie będzie?
Miejmy nadzieję, że któraś z tych szans na bieżni zostanie wykorzystana. Wtedy, jak Andrzej Rosiewicz, będziemy mogli zaśpiewać “Czterdzieści lat minęło, odeszło w cień…”.
PKN ORLEN jest sponsorem generalnym Polskiego Komitetu Olimpijskiego, Polskiego Związku Lekkiej Atletyki oraz wielu najważniejszych mityngów w kraju.
Fot. newspix.pl, olympic.com