Rok 1980 był dla hokeja wyjątkowy. W lutym Amerykanie pokonali – najlepszą na świecie – kadrę ZSRR w finale igrzysk olimpijskich, co potem okrzyknięto „Cudem na lodzie”. W lipcu za to wydarzył się inny cud – reprezentantki Zimbabwe (które dopiero co uzyskało niepodległość) zostały mistrzyniami olimpijskimi w hokeju na trawie.
Do rywalizacji zaproszono je kilka tygodni wcześniej. Na szybko zmontowano skład spośród kobiet, które grały w lokalnych klubach. Trasę do Moskwy częściowo pokonywały samolotem normalnie przewożącym mięso. Nie spodziewały się, że cokolwiek wygrają. A potem pokonały między innymi reprezentację Polski, gospodynie i, w meczu o złoto, Austriaczki. W ojczyźnie stały się znane jako „Golden Girls”. Do dziś się o nich pamięta.
Zimbabwe na swoim
Jeszcze na początku 1980 roku taki kraj jak Zimbabwe tak naprawdę nie istniał. I nikt nie mógł spodziewać się, że w ogóle wystąpi na igrzyskach olimpijskich w Moskwie. To zresztą dłuższa historia. Zacznijmy od tego, że wcześniej Zimbabwe znajdowało się pod władzą kolonialną i znane było jako Rodezja. Tyle że już w 1964 roku kraj jednostronnie ogłosił niepodległość, co zostało potępione między innymi przez Organizację Narodów Zjednoczonych.
Międzynarodowy Komitet Olimpijski też zresztą patrzył na to nieprzychylnie. I dlatego nie dopuścił reprezentantów kraju do rywalizacji na trzech igrzyskach z rzędu: w Meksyku (1968), Monachium (1972) i Montrealu (1976). W Niemczech co prawda mało brakowało, by sportowcy z Rodezji mogli wystartować – ba, maszerowali nawet na ceremonii otwarcia – zawarto bowiem odpowiednie porozumienie. Tyle że potem wszystko się sypnęło.
Zdecydowano wówczas, że reprezentacja Rodezji wystąpi jako „Południowa Rodezja”, a flaga przy nazwisku jej zawodników i zawodniczek będzie flagą kolonialną z wkomponowanym Union Jackiem (flagą Wielkiej Brytanii). Hymn zresztą też miał być zapożyczony od Wielkiej Brytanii. I może taki układ by wypalił, gdyby nie Ossie Plaskitt, menadżer reprezentacji. – Jesteśmy gotowi rywalizować pod każdą flagą, może to być flaga harcerzy, może flaga Moskwy. Każdy wie jednak, że jesteśmy Rodezyjczykami – powiedział.
Na tę wypowiedź zwrócono baczną uwagę. I uznano, że przeczy ona wcześniejszym uzgodnieniom. MKOl zaczął debatować nad problemem Rodezji, a w końcu zdecydował, że reprezentację tę trzeba z igrzysk wykluczyć. Tym bardziej, że bojkotem – jeśli Rodezyjczycy zostaną dopuszczeni do rywalizacji – zagroziło 21 innych krajów. W tym afrykańskie, które bacznie przypatrywały się tamtejszej sytuacji rasowej.
– Nie ma wątpliwości, że dyskryminacja rasowa i segregacja podzieliły sport w Rodezji na biały i czarny. Obie grupy rasowe skorzystałyby na możliwości korzystania z takich samych warunków treningowych, co pozwoliłoby podnieść poziom rywalizacji – mówił Abraham Ordia, prezydent Najwyższej Rady dla Sportu w Afryce, gdy przy innej okazji debatowano nad uznaniem Komitetu Olimpijskiego Rodezji za członka MKOl. W Rodezji trwała zresztą wojna wyzwoleńcza czarnej ludzkości, która rozciągnęła się na kilka dobrych lat.
Monachium było więc dla Rodezyjczyków pewną przygodą – bo w końcu tam pojechali – ale zakończoną co najwyżej rozczarowaniem. W Montrealu w ogóle się nie znaleźli. Ale już Moskwa okazała się być szansą. W 1979 roku zawarto bowiem porozumienie pomiędzy Wielką Brytanią a rządem Rodezji. Owszem, potem był jeszcze krótki okres powrotu rządu Brytyjczyków (miejscowe ugrupowania – łącznie z partyzantami, wciąż prężnie działającymi – nie mogły się dogadać i to Europejczycy nadzorowali proces niepodległościowy), ale 18 kwietnia 1980 roku Zimbabwe oficjalnie stało się niepodległe. Wreszcie.
Niedługo potem zostało też przyjęte w poczet członków ruchu olimpijskiego. I mogło szykować się na igrzyska do Moskwy, choć miało na to tylko kilka miesięcy. Hokeistki – jak się wkrótce miało okazać – dostały jeszcze mniej czasu.
Telegram
Związek Radziecki miał problem. Bojkot państw zachodnich sprawił, że rozegranie części konkurencji na igrzyskach w Moskwie stanęło pod znakiem zapytania. Wśród nich był i hokej na trawie. W pośpiechu szukano więc reprezentacji chętnych wziąć udział w zmaganiach, bo większość z tych, które dostały się wcześniej, po prostu odmówiły gry. Do turnieju zaproszono więc między innymi Polskę czy Czechosłowację, mimo że te ekipy pierwotnie odpadły w eliminacjach.
Wciąż jednak brakowało minimum jednej reprezentacji. Do zorganizowania turnieju potrzebnych było bowiem sześć. Zwrócono się więc do nowego kraju na olimpijskiej mapie – Zimbabwe. I zaproszono nie tylko hokeistki, ale i hokeistów, by przylecieli do Moskwy i zagrali o medale. To znaczy: zagrali, po prostu. Bo raczej nikt nie przypuszczał, by Zimbabwe mogło zdobyć medal. Tym bardziej, że do igrzysk, w momencie wysłania zaproszenia, pozostawał nieco ponad miesiąc.
W Zimbabwe telegram od Związku Radzieckiego wywołał popłoch. Zastanawiano się, co zrobić i wreszcie postanowiono, że do Moskwy polecą tylko hokeistki. Z wysłania tam hokeistów zrezygnowano, uznając, że nie ma czasu, by zmontować zadowalającą drużynę. W przypadku kobiet wyglądało to nieco inaczej – choć nigdy wcześniej żadna ekipa z Zimbabwe nie grała meczu na innym kontynencie, to hokej na trawie był tam dość popularny u białych (podkreślamy to, cała kadra w 1980 roku była bowiem właśnie biała) kobiet.
– Nie myślałyśmy, że będziemy mogły pojechać na igrzyska. To był dla nas ogromny szok, ale dał nam szansę na spełnienie marzeń. Miałyśmy ledwie trzy tygodnie na przygotowanie się i ustalenie składu zespołu. To ostatecznie udało się nam zrobić ledwie tydzień przed planowanym wylotem do Moskwy – mówiła Anthea Stewart, jedna z zawodniczek.
Każda z szesnastu Zimbabwejek, które dostały się do kadry, grała w hokeja, ale dla przyjemności, ot w ramach hobby. Każda równocześnie pracowała też jednak w innym zawodzie. W kadrze znalazły się więc na przykład cztery bibliotekarki (w tym Ann Grant, kapitanka zespołu), pracownica banku, sekretarka, ale też na przykład nauczycielka wychowania fizycznego. Dwie spośród zawodniczek miały pewne międzynarodowe doświadczenia: wspomniana Anthea Stewart grała dla reprezentacji RPA, ale zakończyła karierę w 1974 roku. Również dla RPA występowała Lis Chase, wybrana wicekapitanką.
Stewart do Moskwy poleciała w roli trenerki, ale na potrzeby igrzysk wznowiła też karierę i występowała również na boisku. Że jeszcze grać potrafi przekonać się można było już w Zimbabwe, gdzie zawodniczki na szybko rozegrały kilka sparingów, żeby się zgrać. Na tyle, na ile były w stanie. Poza tym ćwiczyły we własnym zakresie. Grant na przykład w swoim ogródku, dryblując wokół drewnianych słupków. Za rywala służył jej mąż. W tym samym czasie Komitet Olimpijski Zimbabwe na szybko szykował im stroje, załatwiał sprawy organizacyjne i starał się zapewnić swoim reprezentantkom jak najlepsze warunki.
– To wszystko trwało może sześć tygodni, łącznie z igrzyskami – wspominała po latach Patricia Buckle (wówczas McKillop). – Do Rosji trafiłyśmy niespełna dwa tygodnie przed olimpiadą. Tworzyłyśmy historię, bo hokej kobiet po raz pierwszy pojawił się wtedy na igrzyskach. Honorem było móc reprezentować nasz kraj. Nikt nam nawet za to nie płacił, byłyśmy amatorkami. To wszystko wciąż wydaje się snem.
I zawodniczki, i członkowie komitetu, gdy przyszedł telegram z Moskwy, mogły myśleć to samo – że cała ta operacja to czyste szaleństwo. Ale warto spróbować.
Więc spróbowano. Efekt przerósł wszelkie oczekiwania.
Bez siedzeń
Do Moskwy oprócz zawodniczek poleciały też Liz Dreyer (przewodnicząca narodowej federacji hokeja kobiet), która została menadżerką reprezentacji, i Audrey Palmer w roli fizjoterapeutki, lekarki i swego rodzaju „nadzorczyni”. I to właściwie był cały sztab. Wylot – do Zambii, gdzie zawodniczki miały przesiadkę – zaplanowano dokładnie 7 lipca. Warunki dalece odbiegały od tych, które można sobie dziś wyobrazić.
Samolot, do którego wsadzono hokeistki, pamiętał czasy II wojny światowej. Normalnie używano go do transportu mięsa. Nie było w nim typowych siedzeń. Bagaże przywiązano linami na środku pokładu, a zawodniczki siedziały na ławkach pod ścianami. – Wsiadłyśmy do niego wraz z czterema członkami kadry piłkarskiej, którą też zaproszono na igrzyska. Duch zespołu zawiązał się na lotnisku, gdzie dzieliliśmy się wszystkim, co mieliśmy – łącznie z wodą, którą piliśmy z tej samej butelki. Piłkarze, którzy z nami lecieli, potem okazali się naszymi największymi kibicami – wspominała Stewart.
W samolocie wszyscy siedzieli naprzeciw siebie. Czas próbowano przegadać, bo lot taką maszyną naprawdę mógł być przerażającym przeżyciem. Tym bardziej, że załoga ubrana była w mundury, nie odzywała się niemal słowem i, jak zapamiętały to zawodniczki, „nikt się nie uśmiechał”. Ale wreszcie udało się wylądować w Zambii. Tam na hokeistki czekał już rosyjski samolot. Z siedzeniami na pokładzie.
Do Moskwy dotarły szczęśliwie. – Dla nas najważniejszy jest udział. Mieliśmy mało czasu na przygotowania zespołu, ale zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Pierwsza karta w historii ruchu olimpijskiego w Zimbabwe zostanie zapisana tu, w Moskwie – mówił John Madzima, szef misji olimpijskiej Zimbabwe. Nie spodziewał się pewnie, jak piękna to będzie karta. Zresztą nie tylko on – same zawodniczki też mówiły, że chcą po prostu cieszyć się grą i nie spodziewają się cudów.
– Chciałyśmy po prostu pokazać, na co nas stać. Nikt nas tak naprawdę nie znał, byłyśmy podekscytowane samym faktem podróży na drugą stronę świata, możliwością zobaczenia nowych miejsc. Mimo tego jako zespół chciałyśmy pokazać naszą najlepszą formę – wspominała Grant. Już na miejscu okazało się jednak, że lista przeszkód tylko się wydłuża.
W Moskwie przygotowano bowiem sztuczną nawierzchnię. Żadna z Zimbabwejek nigdy na takiej nie grała – w ich ojczyźnie rywalizowano na trawie. Nikt nie uprzedził ich o tym, jak będzie wyglądać boisko, więc nie miały nawet odpowiednich butów. Te na szybko kupiono w Związku Radzieckim, a zawodniczki próbowały się do nich przyzwyczaić w kilku sparingach, które udało się zorganizować – albo z miejscowymi zespołami, albo z reprezentacją Indii, czyli jednym z bezpośrednich rywali w walce o medale. Potem zresztą mówiono, że ten mecz bardzo dużo kadrze Zimbabwe dał.
To jednak jeszcze przed właściwymi igrzyskami. A gdy te się zaczęły, to najpierw była przecież ceremonia otwarcia.
– W tamtym czasie Zimbabwe nie miało jeszcze nawet swojego hymnu. Gdy szłyśmy wraz z innymi sportowcami z naszego kraju, odegrano hymn olimpijski. Ale była nasza flaga i byłyśmy z tego powodu dumne. Przejście w czasie ceremonii otwarcia i zamknięcia, to nieprawdopodobne doświadczenie. Przed pierwszym meczem nie miałyśmy jeszcze żadnych oczekiwań. Chciałyśmy po prostu reprezentować nasz kraj. Nie miałyśmy przecież żadnego międzynarodowego doświadczenia, byłyśmy pierwszą kadrą Zimbabwe w historii – wspominała Sarah English.
Jak się jednak okazało – były też pierwszym mistrzyniami olimpijskimi w historii kraju.
Sensacja
Zaczęło się od meczu z Polkami. Teoretycznie to nasze reprezentantki były faworytkami, mimo że w świecie hokeja na trawie zbyt wiele nie znaczyły. W praktyce zostały gładko ograne. Mecz zakończył się wynikiem 0:4.
– To pierwsze spotkanie było wykańczające nerwowo. Nie wiedziałyśmy, jak zagrają rywalki, nie grałyśmy wcześniej na takiej nawierzchni… Same grałyśmy inaczej niż zespoły z innych kontynentów. Rywalki były od nas dużo szybsze, my skupiałyśmy się na posiadaniu piłki. To pozwoliło nam wygrywać – wspominała Patricia Davies. Kolejny mecz okazał się jednak znacznie trudniejszy. Z reprezentacją Czechosłowacji Zimbabwejkom mimo tego udało się wywalczyć remis 2:2.
Już to stawiało je w bardzo dobrej pozycji, bowiem turniej rozgrywano w formacie grupowym – każdy z każdym. To kolejny mecz jednak sprawił, że w ekipie, którą skazywano na pożarcie, zaczęto wierzyć w złoto. Reprezentantkom Zimbabwe uległy wtedy gospodynie, jedne z faworytek do mistrzostwa. – Pokonanie Rosjanek było wielką sprawą. One trenowały przecież cztery lata do tego turnieju, a my tylko kilka tygodni – mówiła Davies.
– Każdy mecz traktowałyśmy jak wyzwanie. Myślę, że każde kolejne spotkanie, w którym udawało nam się nie przegrać, było zaskoczeniem dla świata, ale zaskakiwało też nas. Starałyśmy się po prostu myśleć tylko o następnym meczu, powoli wspinając się po tej drabinie – dodawały inne zawodniczki. Meczem, który pomógł im się wspiąć wysoko, był remis z Indiami, innymi faworytkami. Na koncie miały więc dwa zwycięstwa i dwa remisy.
Został mecz z Austrią.
W chwili, gdy był rozgrywany, matematyka mówiła, że dla Zimbabwejek będzie to starcie o złoto. Zawodniczki to wiedziały, podobnie ich rodacy w ojczyźnie, gdzie zorganizowano transmisję radiową i w ten sposób przeżywano emocje związane z tym spotkaniem. Na trybunach, by wspierać swoje rodaczki, zasiedli niemal wszyscy pozostali sportowcy z Zimbabwe, którzy pojechali do Moskwy. Byli głośni i to pomagało.
– Widziałyśmy rozciągnięty czerwony dywan, przygotowany na dekorację. Wspominałyśmy o nim i tak zachęcałyśmy się do gry. Wiedziałyśmy, że musimy wygrać. Chciałyśmy przejść się po tym czerwonym dywanie, bo on był przeznaczony dla złotych medalistek – mówiła Grant. Jak powiedziała: musiały wygrać. Wydawało się, że szczęście im jednak sprzyja. Po latach wspominały, że niesamowicie się ucieszyły, gdy okazało się, że zagrają w biało-niebieskich strojach. To w nich odniosły oba wcześniejsze zwycięstwa. Gdy remisowały, zakładały z kolei zielone kostiumy.

Wyniki meczów Zimbabwe w turnieju olimpijskim
Istnieją dwie, sprzeczne relacje, dotyczące finałowego meczu. Jedna mówi o tym, że do przerwy było już 3:0 dla Zimbabwe. Druga, że długo utrzymywał się remis, ale w końcówce to Afrykanki zdobyły trzy gole (i to ta wersja jest niemal na pewno prawdziwą). W obu zgadza się ostateczny wynik – 4:1 dla ekipy, której w ogóle miało tam nie być. Co do reszty… zaufajmy wspomnieniom zawodniczek i oddajmy im głos.
– Nie spodziewałyśmy się tego. Dla nas to był szok. Byłyśmy zaskoczone twardą grą, jaką preferowały rywalki. Myślę jednak, że to my grałyśmy najlepiej w całym turnieju. To był nasz wspólny wielki wysiłek. Miałyśmy potrzebną determinację, entuzjazm i umiejętności. W naszej ekipie było mnóstwo utalentowanych zawodniczek – dodawała Patricia Davies. A mu uzupełnijmy, że trudno z jej tezami polemizować, bo to właśnie Zimbabwe jako jedyna kadra skończyła turniej niepokonana, zdobywając przy tym najwięcej goli, a tracąc ich najmniej.
– Kiedy mecz się skończył, słowa nie mogły oddać tego uczucia. Twoje serce chce w takiej chwili eksplodować, wyrywając się z klatki piersiowej z powodu szczęścia i radości, którą czujesz. Zapewniłyśmy sobie złoty medal – pierwszy dla naszego zespołu, ale też dla nowoutworzonego kraju. Byłyśmy z siebie dumne. To że nie miałyśmy odegranego hymnu kraju, niczego tu nie zmieniało. Ceremonia wręczenia medali była dla mnie i tak bardzo emocjonalna. Żałuję jedynie, że nie mogli tego oglądać członkowie mojej rodziny. Ale grupa kibiców z Zimbabwe, która śpiewała na trybunach, podniosła nam morale – mówiła Ann Grant.
Po ostatnim gwizdku to sędzia… pobiegł do szatni i wrócił z szampanem. Zawodniczki zaczęły się nim oblewać i głośno skandować: „Zimbabwe! Zimbabwe!”. Fani też krzyczeli. Wszyscy byli w szoku, wszyscy byli szczęśliwi. Stało się bowiem coś absolutnie nieprawdopodobnego. Owszem, Zimbabwe w normalnych warunkach – bez bojkotu – złota by pewnie nie zdobyło. Nawet gdyby tamtejszy zespół zaproszono na igrzyska.
Ale, jak mówiła Davies, one po prostu skorzystały z okazji. Nikt przecież odgórnie nie zabronił innym reprezentacjom – wśród których kilka byłoby faworytkami – przyjechać do Moskwy. To w ich krajach o tym zdecydowano. Zimbabwe, owszem, dostało się na igrzyska tylnymi drzwiami. Ale wyszło już frontowymi. Z historycznym złotem.
Impreza na Kremlu, impreza w kraju
Na dekoracji wizyta w Rosji się nie kończyła. Potem zaplanowano jeszcze przyjęcie. Na Kremlu. A tam reprezentacja Zimbabwe była powszechnie oblegana. Każdy wypytywał zawodniczki o ich kraj, o nie same, o ich mecze. Wieści o tym niespodziewanym zwycięstwie rozniosły się naprawdę szybko. Wśród szczególnie zainteresowanych znajdował się podobno sam Sebastian Coe, wielka postać lekkiej atletyki.
Potem nastąpił czas powrotu do domu. Tym razem już normalnym samolotem od Moskwy, aż do Harare, gdzie dla hokeistek zamknięto nawet lotnisko, by mogły wylądować w spokoju. Ale tuż za nim witały ich tłumy ludzi, grały orkiestry, wręczano im kwiaty, a one same ściskały się z członkami rodzin, którzy byli z nich dumni i głośno tę dumę wyrażali. Z miejsca okrzyknięto je też mianem „Golden Girls” – Złotymi Dziewczynami.
– Bycie częścią historii napawało nas dumą. Telegramy spływały od wielu ludzi z różnych kultur. To sprawiło, że zorientowałyśmy się, jak ważny był ten sukces. Nic nie przygotowało nas na to, co stało się potem. W kraju zamknięto dla nas lotnisko, żebyśmy mogły spokojnie przez nie przejść. Tylu ludzi chciało nam gratulować – wspominały zawodniczki.
Do swojego domu zaprosił ich Robert Mugabe, wówczas premier kraju i jego przywódca. – Zorganizował nam wspaniałe przyjęcie. Same nie oczekiwałyśmy tak naprawdę niczego, grałyśmy dla kraju, po prostu jako zawodniczki – opowiadały. Żona Mugabe obiecała hokeistkom po jednym… wole na głowę. Ale obietnicy nie dotrzymała. W zamian wręczono im zapakowane fabrycznie kawałki mięsa. Spore, owszem. Ale zwierzęciu nie dorównywały.
Potem Golden Girls zwiedzały kraj, witano je w wielu miejscach. Robiły w pewnym sensie trasę objazdową, by i reszta Zimbabwe mogła z nimi świętować. Zresztą celebrowane są do dziś. – Im starsza się staję, tym bardziej widzę, jak ważne było to zwycięstwo. Nie można oddzielić niepodległości od tej złotej chwili. Igrzyska w Moskwie przypominają nam, dlaczego rok 1980 był aż tak ważny. Każdy w kraju wciąż o tym mówi – wspominała po latach Sarah English.
Zimbabwejki były gotowe na obronę tytułu. Ale na igrzyska w Los Angeles ich… nie zaproszono, bo MKOl uznał, że nie zdobyłyby złota w Moskwie, gdyby inne kraje się nie wycofały. – To przecież nie była nasza wina, że inne reprezentacje tam nie zagrały. Powinno się nam pozwolić na obronę tytułu – mówiły zawodniczki. Niestety, MKOl był nieugięty. W Los Angeles złoto zgarnęły Holenderki, drugie były reprezentantki RFN, a trzecie Amerykanki. Żadnych z nich nie było w Moskwie.
A co z Zimbabwejkami? Do dziś mają ze sobą kontakt. Planowały nawet spotkanie z okazji 40. rocznicy zdobycia złota, ale ze względu na koronawirusowe restrykcje, musiały to przełożyć. Tym bardziej, że tylko sześć z nich mieszka na stałe w ojczyźnie. Reszta się wyprowadziła, głównie do RPA. Spotkanie, nawet gdyby można je było zorganizować, odbyłoby się bez jednej z nich – Liz Chase zmarła w 2018 roku z powodu raka.
Reszta jednak wciąż żyje, część z nich zajmuje się zresztą trenowaniem kolejnych pokoleń zawodników i zawodniczek. Ale hokej na trawie w Zimbabwe od lat przeżywa problemy. I raczej prędko nie będzie kolejnej takiej historii jak ta z 1980 roku.
Reprezentacja Zimbabwe z igrzysk w Moskwie 1980:
Arlene Boxall (bramkarka), Sarah English (bramkarka), Liz Chase (wicekapitanka i napastniczka), Sandra Chick (napastniczka), Gillian Cowley (grała na różnych pozycjach), Patricia Davies (grała na różnych pozycjach), Maureen George (obrończyni), Ann Grant (kapitanka, libero), Susan Huggett (grała na różnych pozycjach), Patricia McKillop (pomocniczka), Brenda Phillips (pomocniczka), Christine Prinsloo (pomocniczka), Sonia Robertson (obrończyni), Anthea Stewart (trenerka, grała na różnych pozycjach), Helen Volk (grała na różnych pozycjach), Linda Watson (grała na różnych pozycjach).
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Facebook/Zimbabwe Olympic Women’s Hockey Winners 1980
Źródła: Forbes Africa, BBC, South African Hockey Association, PaZimbabwe News, India Times, FIH, Zimbabwe.mid.ru, Sports Illustrated, Sunday News, africanextponent.com, Sunday Mail, The Hockey Paper, Inside the Games, Sunday Times, New Zimbabwe, Wikipedia, konto Seana Williama na Twitterze.
Świetny artykuł, ciekawa historia, ale poprawność polityczna chyba za bardzo weszła autorowi do głowy. “Kapitanka”…. koszmarek językowy.
A nasze nawet gola nie zdobyły 😃