Krzyk. Bardziej zwierzęcy niż ludzki. Pełen cierpienia. Właśnie to słyszała. Dopiero po chwili zorientowała się, że krzyczała ona sama. Trwał jej ćwierćfinałowy mecz turnieju w Hamburgu. I w zasadzie się skończył. Przed sekundą została ugodzona nożem. I o ile rana fizyczna nie okazała się tak groźna, o tyle psychiczna była głęboka i trudna do zaszycia.
27 lat temu kariera Moniki Seles została brutalnie przerwana. Później nie była już tą samą zawodniczką, choć przeżyła jeszcze kilka wielkich momentów. W tym jeden na igrzyskach.
Miłość
Miała pięć lat. Wraz z rodziną – jak każdego lata – spędzała wakacje nad Adriatykiem. Pamięta, że czuła zapach soli. Morze kusiło możliwością kąpieli i budowaniem zamków na plaży. Mała Monica każdego dnia wstawała, ubierała się w kostium kąpielowy, szybko jadła śniadanie i biegła się bawić. Tak też miało być tamtego ranka, który jednak okazał się szczególnym. Bo stało się inaczej.
Gdy już wybiegała z domu, zobaczyła swojego ojca i brata, starszego o osiem lat. Obaj nieśli torby. Szli na kort tenisowy, chcieli trochę pograć. Monica w mig zapomniała o plaży i morzu. Poszła z nimi, choć tak naprawdę nie miała pojęcia, czym ten tenis właściwie jest. Gdy doszli na miejsce, początkowo tylko oglądała, jak toczyła się gra. Zoltan, brat, w pewnym momencie odłożył jednak rakietę. A że Seles była sprytnym i szybkim dzieckiem, niemal od razu ją chwyciła, wyszła na kort i zaczęła naśladować jego ruchy.
Pierwszych kilku piłek, zagranych przez ojca, nie odbiła. Po prostu nie trafiła. Zoltan przyszedł z pomocą – pokazał jej, jak się poruszać i w jaki sposób prowadzić rakietę. Cierpliwie uczył młodszą siostrę wszystkiego. Miał do tego dobre podstawy. Monica zawsze twierdziła, że to on miał większy talent, ale brakowało mu zacięcia i etyki pracy. Swoją drogą podkreślmy to – Seles grała wtedy rakietą, którą dziecko teoretycznie nie powinno być w stanie się zamachnąć. A ona już po chwili odgrywała nią piłki przez siatkę z powrotem na stronę taty.
– Nasza trójka spędziła resztą wakacji na korcie. Kiedy wróciliśmy do domu, błagałam tatę, żeby dalej ze mną grał. Zoltan był już wtedy aktywnym zawodnikiem w juniorskich turniejach, ale tata odbijał piłkę rzadko. Przez tamte wakacje zagrał więcej, niż kiedykolwiek wcześniej w życiu. Ale trudno było mu mi odmówić, więc wymyślił, jak to zrobić. Na korty w naszym mieście nie wpuszczano wtedy dzieci, klub tenisowy miał podejście, które mogłoby rywalizować z centralnym kortem Wimbledonu. Obowiązywał dress code, korty były drogie i trudno było się na nie dostać. Tata stwierdził jednak, że nie ma problemu. Zabrał mnie na parking przed naszym budynkiem, wziął sznurek i przywiązał go do pobliskich aut. Voila! Mieliśmy swój prywatny kort.
Seles już wtedy kochała tenis. Zauroczyła się nim od razu. I szybko zaczęła się okazywać, że to miłość odwzajemniona. Piłka, gdy ją odbijała, leciała tam, gdzie mała Monica tego chciała. Każdego popołudnia wychodziła na „kort”. Po miesiącu jej ojciec zajechał do Włoch (a podróż tam i z powrotem trwała kilkanaście godzin), gdzie kupił jej rakiety odpowiednich rozmiarów. Sam też wciąż grał z córką. Wymyślał jej zabawy. Był zawodowym rysownikiem, więc na puszkach rysował mysz, a na piłce kota. I mówił jej, że musi trafić w puszkę, bo „Tom ma złapać Jerry’ego”. Działało.
Miała dziewięć lat, gdy wygrała mistrzostwa kraju w kategorii do lat dwunastu. Wygrała, choć… nie znała jeszcze dobrze zasad dotyczących punktowania. Po każdym zdobytym punkcie patrzyła na trybuny, gdzie siedział jej ojciec i pokazywał jej czy to już koniec gema lub seta. Tata uczył ją też, by uderzała mocno. Nie zwracała uwagi na to, co robią rywalki i na… siebie samą. Bo już wtedy przy każdym odbiciu wydawała głośne okrzyki czy jęki, które towarzyszyły jej przez całą karierę.
– Moje zainteresowanie tenisem powodowało konflikty w rodzinie. Mama nie chciała, żebym została tenisistką. Szłyśmy na zakupy i mówiła mi, że powinnam się zająć bardziej kobiecymi rzeczami. W Jugosławii nie mieliśmy wtedy wiele zawodniczek, do których mogłabym się porównywać. Mój tata mówił jednak: „Jeśli Monica chce trenować po kilka godzin dziennie, to jej wybór”. Ostatecznie rodzice pozwolili mi samej zdecydować – wspominała Seles. I zdecydowała, że chce grać. Jak się okazało, był to słuszny wybór.
Wkrótce Monica została tak naprawdę obywatelką świata. Korzenie miała węgierskie, z narodowości była Jugosławianką, a w 1986 roku postanowiła zostać w USA. Dopiero co wygrała Orange Bowl, jeden z największych turniejów juniorskich świata. Nick Bollettieri, założyciel słynnej akademii, zaproponował jej, by w niej trenowała. Zgodziła się. Początkowo było ciężko, zmiana miejsca zamieszkania sprawiła, że zaczęła łatwo przegrywać mecze. Szczególnie, że rodzice na Florydę przyjechali później. W tamtym okresie przebywała w USA tylko z bratem. Ale wyszła na prostą.
A gdy już to zrobiła, minęło tylko kilka lat i już rywalizowała z najlepszymi na świecie.
Gwiazda
Był marzec 1988 roku. Turniej w Boca Raton. Monica Seles grała debiutancki mecz w imprezie rangi WTA. Wygrała w nim z Helen Kelesi. W kolejnej rundzie musiała jednak uznać wyższość Chris Evert, jednej z najlepszych zawodniczek w tamtym czasie. Ale widać było, że Seles ma przed sobą wielką przyszłość. Niespełna rok później otrzymała już status profesjonalnej zawodniczki. Od razu osiągnęła półfinał turnieju w Waszyngtonie. Minęły dwa miesiące i była już triumfatorką turnieju w Houston. Kolejny miesiąc przyniósł półfinał French Open.
Stało się jasne, że ta młodziutka, piętnastoletnia dziewczyna, zaczyna się liczyć w świecie zawodowego tenisa. Na koniec roku była już zresztą w najlepszej dziesiątce rankingu i grała w mistrzostwach WTA.
Kolejny rok to pierwszy tytuł wielkoszlemowy. Na French Open. Wygrała tam ze Steffi Graf, dla której stanie się od tego momentu największą rywalką. Seles obroniła wtedy cztery piłki setowe, a potem sama sięgnęła po zwycięstwo. Martina Navratilova przyznawała później, że „już wtedy inne zawodniczki zaczęły się jej bać”. Jak się okazało – nie bez podstaw. Od początku 1991 roku aż do ataku nożownika wystąpiła w 34 turniejach. Tylko raz (!) nie doszła do finału. Wygrała siedem tytułów wielkoszlemowych. Co jasne, szybko wkradła się też na najwyższe miejsce rankingu.
I w 1991, i w 1992 roku zgarniała po trzy tytuły wielkoszlemowe. W pierwszym przypadku nie wystąpiła na Wimbledonie przez uraz. W drugim przegrała tam w finale. Potem dołożyła jeszcze Australian Open na początku kolejnego sezonu. Jej bilans wielkoszlemowy od pierwszego triumfu do ostatniego występu przed atakiem to 68 zwycięstw i zaledwie 3 porażki. Wszystko to osiągnęła jeszcze jako nastolatka! Była absolutną sensacją. – Seles zaczęła dominować nad Graf, podczas gdy Graf dominowała nad wszystkimi innymi – mówiła Pam Shriver.
Grała pewnie, mocno. Atakowała z backhandu tak, jak nie robiła tego żadna inna zawodniczka. Piłkę po odbiciu od kortu zagarniała na rakietę szybko, rywalki miały przez to mniej czasu na reakcję. Do tego siła, jaką generowała w tych zagraniach, była po prostu imponująca. Krzyczała do tego przy każdym zagraniu. Rywalki wkrótce zaczęły na to narzekać. Gdy kiedyś na Wimbledonie jedna z nich poskarżyła się na to sędziemu, ten zagroził Monice ukaraniem jej. A że Seles miała charakter i zależało jej wyłącznie na zwycięstwie, to zacisnęła zęby i dograła spotkanie bez wydawania jakiegokolwiek dźwięku. Rzecz jasna wygrała.
Była niesamowicie odporna psychicznie na wszelkie wydarzenia na korcie. – W najważniejszych momentach meczu Monica chwytała cię w zabójczą dźwignię i nie puszczała. To było niesamowite – mówiła Shriver. Faktycznie, Seles była bezwzględna. Nie wahała się, rzadko kalkulowała czy zwalniała grę. Chciała wygrać i to wygrać po swojemu. Nieważne, co się właśnie działo, nie załamywała się, tylko atakowała. Na korcie była kimś zupełnie innym niż prywatnie, gdy zamieniała się w cichą, spokojną, nieco nieśmiałą, ale sympatyczną dziewczynę.
– Mentalnie była niesamowicie twarda – mówiła Martina Navratilova. – Nie można jej było złamać, nigdy nie czuło się, ze jest spanikowana lub zdenerwowana. Nic z tego. Nie dało się odczytać języka jej ciała. Czy prowadziła 6:4 4:0, czy przegrywała 4:6 0:4, nie miało to znaczenia. – O ile na korcie tak to właśnie wyglądało, o tyle poza nim nieco to wszystko Monicę przygniatało. Pamiętajmy, wciąż była nastolatką. Cały czas robiono jej zdjęcia, pytano o wszystko, nawet najdrobniejsze szczegóły z życia prywatnego. Akurat wybuchła też wojna w Jugosławii i wiele osób oskarżało ją o to, że nie wypowiada się na jej temat, choć powinna. Wywierano na nią presję.
Odgradzała się od tego. Schronienie zaoferował jej w swojej posiadłości nawet… Donald Trump. Nie skorzystała jednak, choć powody miałaby pewnie dobre. Często zdarzało się na przykład, że jej słowa interpretowano na opak. Gdy nie pojechała na Wimbledon w 1991 roku z powodu urazu, prasa uznała, że po prostu odpuszcza sobie turniej i myśli, że jest „większa od tego sportu”. Pojawiły się nawet plotki o ciąży, w którą miała zajść ze sparingpartnerem. To bolało. Wokół siebie miała w pewnym momencie tak naprawdę medialny cyrk, trudno było inaczej t nazwać. Analizowano jak się ubiera, a gdy w żartach powiedziała – po wygranej w Roland Garros – że kupi sobie Lamborghini, prasa zrobiła sobie z tych słów używanie.
Mówiono, że jest „Madonną tenisa”. Ale ostatecznie radziła sobie z tym. A gdy wychodziła na kort, o wszystkim zapominała. Liczyło się tylko to, by wygrać. Wygrywała więc tak długo, aż zostało jej to uniemożliwione.
Atak
– Trzymał nóż w obu rękach, gdy ją ugodził – mówił jeden ze świadków. – Miała sporo szczęścia – informował dziennikarzy Peter Wind, jeden z turniejowych lekarzy. Kilka centymetrów w bok i mogłaby by być sparaliżowana. Gdyby nie pochyliła się akurat do przodu, mogłaby nie przeżyć. Nóż miał ponad 20 centymetrów długości, w jej ciało weszły jakieś cztery, może nawet nieco mniej.
Zaatakował ją Guenther Parche. Miał ponad 30 lat, był bezrobotny. Co jednak ważne – fanatycznie kibicował Steffi Graf. Tej samej Steffi, którą Monica Seles zepchnęła z tenisowego piedestału. To Jugosłowianka była najlepsza na świecie, nie Niemka. A Parche kochał swoją rodaczkę. Regularnie wysyłał jej kwiaty, a nawet pieniądze. Oglądał każde spotkanie, często po kilka razy, bo mecze nagrywał. Na część jeździł i kupował bilety, choć nie miał przecież stałej pracy.
Zaatakował, bo nie godził się z tym, że Steffi przegrywała. Zaatakował, bo chciał, by wróciła na tron. – Przerwa między gemami trwa minutę, wiedziałem, że muszę się spieszyć. Nie mogłem znieść tego, że ktoś wygrywa z moją ukochaną Steffi. Jej oczy błyszczą się jak diamenty. Jest boginią, kobietą moich marzeń – mówił Parche. Pospieszył się więc, ruszył do barierki, za którą siedziała Monica. Wychylił się przez nią, wyjął nóż i zadał cios.
– Pamiętam, jak tam siedziałam i się wycierałam. Potem pochyliłam się, żeby napić się wody. Przerwa się kończyła, miałam sucho w ustach. Butelka niemal dotknęła moich warg, kiedy poczułam niesamowity ból w plecach. Odwróciłam głowę tam, gdzie bolało. Zobaczyłam mężczyznę w czapce, z drwiną wypisaną na twarzy. Ręce miał wzniesione nad głowę, w dłoniach trzymał długi nóż. Nie rozumiałam, co się dzieje – wspominała Monica.
Parchego przed tym, co jeszcze mógłby zrobić, powstrzymali inni widzowie. Pomocy Seles zaczął udzielać… inny człowiek z widowni. Wkrótce przybiegł też sędzia, który wcześniej ruszył po ręczniki i lód. Obok zjawił się również brat Moniki. Seles została zabrana z kortu i odwieziona karetką do szpitala. – Nie wiedziałam, co się stało. Pamiętam, że nagle trudno mi się oddychało i czułam ból w plecach. Zostałam dźgnięta na oczach tysięcy ludzi. Nie da się od tego zdystansować. To zmieniło mnie i moją karierę. Stałam się inną osobą – wspominała.
Parche swój atak, jak sam mówił, planował od 1991 roku. Rok później postanowił, że faktycznie to zrobi. Czekał jedynie na dobrą okazję. Policji wszystko opowiedział, nie odmówił składania zeznań. Przyznawał, że nie mógł znieść widoku przegrywającej Graf, że miał przez to nawet myśli samobójcze. Seles, jak mówił, chciał tylko zranić, uniemożliwić jej dalszą grę, by Graf wróciła na pozycję liderki rankingu. Zabić nigdy jej nie planował. Te słowa powtórzył dziennikarzom rzecznik policji.
Sama Steffi Graf odwiedziła Seles w szpitalu. Porozmawiały chwilę, Monica opowiedziała jej, jak się czuje, Niemka też mówiła, że wszystkie zawodniczki dotknęła ta sytuacja, po czym… dodała, że musi się zbierać, bo zaraz ma rozgrywać swoje spotkanie w półfinale. W dokładnie tym samym turnieju. Seles była w szoku, nie spodziewała się, że po ataku na nią impreza będzie kontynuowana. Tak się jednak stało i, żeby dodać tu nieco ironii, wygrała ją właśnie Steffi.
– Miałam dwie różne kariery. Jedną przed atakiem, drugą po. Nie pozwolę, by ta sytuacja mnie definiowała, tak naprawdę jako osoby nie definiuje mnie nawet tenis. […] Z pewnością jednak wiele ludzi zna mnie przez ten atak – mówiła Monica, gdy już wróciła do grania. Droga, która ją do tego doprowadziła, była jednak bardzo wyboista.
Pokonać lęk
Seles od czasu ataku żyła w nieustannym lęku. Psychicznie po prostu nie mogła się pozbierać. Tydzień po tym, co stało się w Hamburgu, dowiedziała się w dodatku, że jej ojciec choruje na raka. Przygniotło ją to jeszcze bardziej, bała się też o niego. Walczyła z migrenami, które regularnie ją nawiedzały. Nie chciała się ruszać. Choć teoretycznie nie była ciężko ranna, to każdy krok sprawiał jej ból. Wspominała, że czuła się jak na torturach. Gdyby nie była zmuszana do ruchu, pewnie leżałaby w łóżku całymi dniami.
Wpadła w depresję i nie miała się do kogo zwrócić. Gdy wypadła z gry, nagle okazało się, że nie ma w tourze zbyt wielu przyjaciółek. WTA wkrótce zwołało zresztą specjalne spotkanie zawodniczek na temat tego, czy powinno się zamrozić ranking Moniki Seles, czy też – skoro nie gra – należało jej po prostu odejmować punkty. Od głosu wstrzymała się jedynie Gabriela Sabatini. Reszta zgodnie stwierdziła, że Seles ma być traktowana tak, jakby była w stanie występować w turniejach.
– Myślałam, że ktoś do mnie zadzwoni, zapyta jak się czuję, ale nic takiego się nie stało. Telefon z ciekawości nie sprawiłby przecież wiele kłopotu. To wszystko mnie bolało. Trudno było się z tym pogodzić. Gdyby coś takiego przytrafiło się na przykład Michaelowi Jordanowi, to NBA stałoby twardo za nim – mówiła. Jedyną przyjaciółką spośród innych tenisistek okazała się dla niej Betsy Nagelsen. To ona zaczęła zarażać ją optymizmem i wyciągać na kort. Na początku na zwykłe, towarzyskie gierki z nią i jej mężem.
Monica wróciła więc na kort, którego w tamtym okresie po prostu się bała. Powoli stawiała dziecinne wręcz kroki, które miały ją doprowadzić do profesjonalnych turniejów. Ale wtedy przyszła z Niemiec inna wiadomość. Guenter Parche nie został skazany, uznano go bowiem za niepoczytalnego. Nie oskarżano go zresztą o usiłowanie morderstwa, a jedynie o zranienie tenisistki. Dostał dwa lata w zawieszeniu, to wszystko. Monica od wyroku się odwołała, ale postanowiła nie składać zeznań po raz drugi. Bo nie miała siły, by znów pojawić się w Niemczech. Zresztą nigdy później już nie zagrała w żadnym z tamtejszych turniejów. A skoro się nie pojawiła, to sąd odwołanie oddalił.
– To chyba uderzyło mnie najbardziej – mówiła potem Martina Navratilova. – Ten człowiek nie otrzymał kary za to, co zrobił. Sędzia podszedł do tego na zasadzie: „Przecież on już tego nie zrobi więcej, więc pozwolę mu odejść, żeby mógł naprawdę kogoś zabić”. To było szalone. Gdyby ktoś zrobił to Steffi, żeby Monica mogła wygrać, od razu by go zamknęli. […] Macie tu poważny problem z prawem.
Po wyroku Seles znów wpadła w świat lęków. Znów nie była w stanie nic zrobić i nie wychodziła na kort. Czas zajmowało jej co najwyżej uczenie się do egzaminu, który musiała zdać przed zmianą obywatelstwa. Postanowiła bowiem zostać Amerykanką. Udało jej się zresztą i wkrótce zaczęła reprezentować ten kraj. Stres i lęk, który czuła w tamtym okresie… zajadała. Potem dowiedziała się, że ma zaburzenia odżywiania. Przybrała mnóstwo kilogramów, wręcz nie przypominała siebie. W trakcie Australian Open 1996, gdy wygrywała turniej wielkoszlemowy po raz ostatni, usłyszała, jak ktoś na widowni pyta: – To jest Monica Seles? Co jej się stało? Jest ogromna!
Ubierała się w luźne ubrania, ale wkrótce i one nie były w stanie zatuszować tego, że nie wygląda już jak zawodowa tenisistka. Usprawiedliwiała się sama przed sobą. Znalazła sobie nawet partnera, który miał nadwagę, bo czuła się przy nim lepiej. Zerwała z nim jednak natychmiast, gdy ten kiedyś zażartował z jej wagi. Równocześnie chciała coś zmienić, ale nie była w stanie tego zrobić. Siedziała w domu, ukrywała się. Gdy kiedyś akurat wyszła i na pokładzie samolotu zauważyła ją Chris Evert, Monica schowała się za fotelem. Nawet gdy Chris zwróciła się do niej bezpośrednio, nie wychyliła się.
Wkrótce jednak zmieniła nastawienie. Kochała tenis, nie chciała go całkowicie odpuszczać. Postanowiła wrócić. Zaczęła trenować, chodziła do lekarzy, pojawiała się coraz częściej w miejscach publicznych. Przełamywała swój lęk. Waga? Przeszkadzała, ale przestała się nią aż tak przejmować, choć wiedziała, że jest ważna. – W tenisie bardzo liczy się wizerunek ciała. Sponsorzy patrzą na to, jak wyglądasz. Kiedy przybrałam na wadze, zorientowałam się, że ludzie patrzą na mnie, myśląc: „Jak ona mogła sobie zrobić coś takiego?”. Sponsorzy pytali, co się ze mną stało, a ja tylko chciałam im powiedzieć, że wciąż jestem tą samą osobą i waga nie powinna się liczyć.
Wspominała też, że nie otrzymała zbyt wiele pomocy z zewnątrz. Radziła sobie sama, podporą była dla niej rodzina i grupka najbliższych przyjaciół. Nikt więcej. Zaczęła próbować rzeczy, których wcześniej nie robiła – na przykład skoku ze spadochronem. To zapełniło jej dni i dodało odwagi. W końcu wróciła na kort i wtedy wróciły też stare znajome. Była wtedy już zupełnie inną zawodniczką. Rozpoczęła swoją drugą karierę. Pierwsza skończyła się ponad dwa lata wcześniej. Wciąż jednak była w stanie wygrywać z najlepszymi. Triumfowała we wspomnianym Australian Open. Dwa razy doszła jeszcze do finałów wielkoszlemowych. Wygrała kilka mniejszych turniejów.
Ale ile mogłaby osiągnąć, gdyby nie jeden człowiek z nożem? Trudno stwierdzić. Jednak z pewnością dużo więcej. Gdy atak nastąpił, była na szczycie. Nigdy już na powrót się na niego nie wdrapała, choć bywała blisko. Być może inaczej byłoby też, gdyby w 1998 roku nie straciła ojca. To wtedy ostatecznie przegrał walkę z rakiem. Odszedł więc jej tata, ale i trener. Człowiek, bez którego nigdy nie osiągnęłaby swoich sukcesów. Brakowało jej go, we wspomnieniach pisała, że była tym załamana i z trudem pozbierała się po jego śmierci. Do tego miała w tym okresie ciągłe problemy z ramieniem. Kilkukrotnie musiała robić sobie krótsze lub dłuższe przerwy z jego powodu. Ale grała dalej.
– Naprawdę kocham ten sport. To on pomógł mi przejść przez wszystkie trudne chwile. Uratował mnie przed smutkiem. Dziś już nie myślę o przeszłości. Chcę cieszyć się obecną chwilą. Moje zaburzenia odżywiania czasem wracają. Mówię o nich, odzywają się do mnie inni sportowcy, którzy też mają z tym problem. Czemu nigdy nie wróciłam do najlepszej formy? Często o tym myślałam. Początek po powrocie do gry był wspaniały, w miesiąc byłam znów na szczycie, wygrałam Australian Open. Ale to też było zaproszenie dla kontuzji. Te zaczęły mnie nękać, musiałam rezygnować z turniejów. Miałam też problemy mentalne, wynikały z sytuacji rodzinnej. To tata połączył mnie z tenisem. Gdy odszedł, było mi ciężko.
Powtarzała, że tak naprawdę nie prosiła się o to wszystko, co się wydarzyło. Że była normalną osobą, która została w to wepchnięta wbrew swej woli. Że po ataku wszystko się zmieniło. Patrzono na nią inaczej. Inaczej postrzegano też jej wyniki. Cała jej kariera się wówczas zmieniła, a przecież miała zaledwie 19 lat. Wiele tenisistek mówiło, że po powrocie grała inaczej, nie była już tak pewna siebie, brakowało jej tej odwagi i charakteru, który ją cechował.
Możliwe, że gdy nie atak, to ona byłaby dziś na miejscu Graf w rankingu wszech czasów. A tak… najlepiej podsumowała to chyba Pam Shriver, mówiąc:
– Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że ten gość dostał dokładnie to, czego chciał.
Igrzyska
Ciekawe w przypadku Seles jest to, że ta jej rozdarta na pół kariera koresponduje z jej olimpijskimi występami. W tej pierwszej – sprzed ataku – nigdy tam nie zagrała. W 1988 roku była za młoda, dopiero co wchodziła do świata wielkiego tenisa, jeszcze nie miała profesjonalnego statusu. Cztery lata później za to sprawę sama zawaliła – została bowiem wykluczona z udziału w barcelońskiej imprezie. Może żałować, bo byłaby tam wielką faworytką i, biorąc pod uwagę jej ówczesną formę, najprawdopodobniej zdobyłaby medal.
Rok przed igrzyskami zrezygnowała z występu w meczu Pucharu Federacji z powodów zdrowotnych, jak twierdziła. Tydzień przed tamtym spotkaniem rozegrała jednak dwa mecze pokazowe w New Jersey. ITF, światowa federacja, postanowiła więc zakwestionować wymówkę Seles. I ostatecznie doszła do wniosku, że nie było wystarczających dowodów, by usprawiedliwić jej nieobecność. Choć sama Monica twierdziła, że na pokazówce była w złej formie i nie byłoby rozsądne grać w takim razie i w meczu o znacznie większej stawce. Po prostu chciała odpocząć.
Takie wytłumaczenie nic nie dało. Postanowiono ukarać nastoletnią tenisistkę i Seles już wiedziała, że igrzysk może nie wpisywać w swój kalendarz. – Zawsze twierdziłam, że to dziwny przepis. Nie sądzę, że igrzyska są prawdziwie igrzyskami, jeśli zabierasz zawodniczkę numer 2 z danego kraju zamiast tamtejszej „1”. Na igrzyskach powinny być najlepsze tenisistki – mówiła Monica. Ale nie tylko ona cierpiała. Z tego samego powodu z rywalizacji w Barcelonie wykluczono wtedy Martinę Navratilovą i Gabrielę Sabatini.
Cztery lata później igrzyska rozgrywano niedługo po jej powrocie do tenisa. W Atlancie, na terenie Stanów Zjednoczonych, jej nowej ojczyzny. Była w niezłej formie, choć wcześniej we znaki dawało jej się wspomniane ramię. Mogła liczyć na medal. I robiła to. Wszystko szło zresztą dobrze… aż do ćwierćfinału. Tam, po długim, wyczerpującym meczu, lepiej zaprezentowała się Jana Novotna, na co dzień specjalistka od debla. Monica mówiła, że było jej trudno się z tym pogodzić, bo z trybun oglądali ją wszyscy znajomi i rodzina.
– Grała lepiej ode mnie, gdy przychodziło do kluczowych piłek. Tuż po meczu zorientowałam się, że nie uda mi się zdobyć medalu – mówiła dziennikarzom, widocznie smutna. Niepowodzenie wynagrodziła sobie jednak, po prostu ciesząc się igrzyskami. Choć zwracała uwagę na to, jak zabezpieczone są miejsca, gdzie szła. Wszystko rozgrywało się już bowiem po zamachu bombowym w jednym z parków, w czasie którego zginęły dwie osoby. Gdy się o tym dowiedziała, obudziły się jej dawne lęki. Jednak nie zrezygnowała wtedy z gry i następnego dnia łatwo pokonała Gabrielę Sabatini. Novotnej już nie zdołała.
– Po tej porażce mogłam po prostu zwiedzać. Były dwa sporty, które bardzo chciałam zobaczyć: pływanie i lekka atletyka. Jackie Joyner-Kersee jest jedną z moich ulubionych zawodniczek, trenowałam też z jej mężem. Obejrzałam bieg na 100 metrów i nieco rywalizacji na pływalni. Wiedziałam, że to mogą być moje ostatnie igrzyska, więc cieszyłam się tym doświadczeniem. Zostałam w wiosce, widziałam wszystkich wielkich sportowców – to było naprawdę ekscytujące. Wielu z nich oglądałam w telewizji czy o nich czytałam, a teraz siedziałam obok. Wspaniały czas – wspominała.
Okazało się, że nie była to jej ostatnia olimpiada. Tę zaliczyła cztery lata później, w Sydney, w swoim drugim występie na igrzyskach. Wciąż była jedną z topowych zawodniczek, choć jeśli już coś wygrywała, to głównie mniejsze imprezy. Mogła jednak – jak w Atlancie – wierzyć w medal. I wierzyła. – Mój tata niemal dostał się na igrzyska w trójskoku – mówiła przed startem zawodów. – Byłoby wspaniale zdobyć złoto. Ciężko pracuję na to, żeby zwyciężyć.
Nie wygrała. W półfinale zatrzymała ją Venus Williams, grająca wówczas być może najlepszy tenis w swojej karierze. Przed spotkaniem z Seles miała już na koncie ponad 30 wygranych meczów z rzędu. Monica urwała jej seta, ale nie była w stanie ugrać więcej. Zresztą nigdy wcześniej też jej nie pokonała. – Kiedy serwujesz tak, jak ona robiła to w pierwszym secie, deprymujesz tym rywalkę. Była po prostu za dobra. Obie gramy podobnie: dużo walki, dużo determinacji, mocno uderzamy. Ale to ona była lepsza – mówiła Monica.
Seles zwyciężyła jednak w meczu o brąz, spotkaniu ostatniej szansy. O ile porażkę w Atlancie nazywała „jedną z najtrudniejszych w karierze”, o tyle wywalczenie olimpijskiego medalu określiła mianem „jednej z najlepszych chwil, jakie przeżyła”. Bo, jak mówiła, nie ma drugiego takiego uczucia, jak gra w igrzyskach, a co dopiero, gdy mowa o wejściu na olimpijskie podium. – Sama ceremonia otwarcia i przebywanie w wiosce olimpijskiej było wspaniałe. To naprawdę jedna z niewielu okazji w życiu sportowca, gdy masz wokół siebie tyle innych osób, które przechodzą stale przez to samo co ty, mają ten sam styl życia – powtarzała.
W wiosce olimpijskiej często podchodzili do niej zresztą inni zawodnicy. Mówili jej, że ją podziwiają i są jej fanami. Pewnego dnia zrobił to też dość sporych rozmiarów amerykański sportowiec. Zwał się Rulon Gardner. Następnego dnia wygrał złoto w finale zapaśniczego turnieju, pokonując absolutnego faworyta, Aleksandra Karelina. – Kiedy się o tym dowiedziałam, wykrztusiłam z siebie tylko: „O mój Boże!”. Dwa dni po naszym spotkaniu, każdy znał Gardnera. Mnóstwo było takich świetnych chwil – mówiła.
– Jestem szczęśliwa, że mam swój brąz. W każdym turnieju, w którym gram, chcę wygrać. Ale w 2000 roku cieszyłam się samymi igrzyskami i byłam szczęśliwa, że zajęłam trzecie miejsce. Miałyśmy świetną ekipę, wspierałyśmy się, mimo że ze sobą rywalizowałyśmy. Cieszyłam się tymi igrzyskami – wspominała po latach.
Na następnych już się nie pojawiła. Wkrótce zawiesiła karierę. Oficjalnie zakończyła ją w 2008 roku. Nieoficjalnie dużo wcześniej. To był drugi koniec kariery w jej życiu. Bo i druga kariera. Ta pierwsza skończyła się w 1993 roku, po ataku, do którego nigdy nie powinno dojść. Po ataku, który zmienił wszystko.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix