Cichocka: Doktor powiedział mi, że mam zabetonowane plecy

Cichocka: Doktor powiedział mi, że mam zabetonowane plecy

Angelika Cichocka po latach zmagania się z kontuzjami wreszcie biega bez bólu. W audycji „Kierunek Tokio” opowiedziała o walce z urazami, wojsku, wymagających treningach, obozie, na który właśnie się wybiera, kolejnych wyzwaniach czy przyjaźni z Joanną Jóźwik, jej rywalką na średnich dystansach, ale też drugą z naszych biegaczek, która wiele przeszła, aż wreszcie stanęła na podium halowych mistrzostw Europy w Toruniu.

KAMIL GAPIŃSKI: Zdradźmy na początek, że złapaliśmy Angelikę Cichocką nieco w biegu. Będzie trochę rozmawiania, a trochę pakowania. 

ANGELIKA CICHOCKA: Tak, z góry przepraszam za wszystkie dziwne dźwięki. Po prostu jak jest konkretna godzina wyjazdu, to nie może wkraść się w ten proces pakowania żaden błąd.

Szczególnie u dziewczyny, która jest związana z wojskiem. Wszystko musi być precyzyjne i zrealizowane co do minuty.

Musi być precyzyjne, bo inaczej samolot poleci bez nas. (śmiech) Nie ma miejsca na pomyłkę, więc się pakuję.

A gdzie wybieracie się na obóz?

Lecę do Kenii. Jeszcze czekam na wyniki testu, ale mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze.

Na jak długo?

Trzy tygodnie.

To trzeba przyznać, że wybrała sobie pani dobry moment, żeby czmychnąć z Polski. Akurat jak wszystko będzie zamknięte.

Dokładnie. Ale dodam, że dziś już pobiegałam, wróciłam przed chwilą. Na Kaszubach było biało, teraz śnieg znika, ale słońce jest piękne, wiosenne. Więc mam dobrą wiadomość dla was – będzie ciepło.

Kilka dni temu obchodziła pani urodziny. Zacznę więc od życzeń – życzę zdrowia, bo to chyba u pani najważniejsze. Zastanawiam się też, o czym pani marzyła, zdmuchując urodzinowe świeczki.

Dziękuję bardzo. Sama prosiłam właśnie o to zdrowie. To wydaje się banalne, bo każdy mówi: „zdrowia, szczęścia, pomyślności”, ale czego więcej nam trzeba? Na resztę można sobie samemu zapracować, a jeśli nie ma zdrowia, to jest ciężko. Więc życzyłam sobie zdrowia, bo jestem pewna, że na resztę zapracuję.

Muszę powiedzieć, że gdy kiedyś – w trakcie przygotowań do triathlonu – miałem wypadek na rowerze i na kilka miesięcy byłem unieruchomiony przez złamany obojczyk oraz zerwane ścięgna w barku, a mieszkałem samemu i miałem problemy nawet, żeby podnieść rękę i sięgnąć po szklankę, to zdałem sobie sprawę z tego, że człowiek często nie myśli o tym, jak dużo posiada, mając dwie sprawne ręce i dwie sprawne nogi. Moja gehenna trwała wtedy kilka miesięcy. Ta pani – dużo dłużej. Jestem ciekaw, jak człowiek sobie z czymś takim radzi? 

To jest tak, że jeżeli wiemy, co się dzieje, to zrobimy wszystko, by się wyleczyć. Można pracować, rehabilitować się, działać. Ja jednak długo żyłam w stanie zawieszenia, bo nie wiedziałam, co mam robić, w jaki punkty uderzyć, na co się leczyć, co mi dolega i gdzie jest przyczyna. To trwało niemalże rok.

Ale przecież teraz można człowieka prześwietlić na milion sposobów, choroby leczy się szybciej, mniej inwazyjnie. Więc z czego to wynika, że u sportowców trafiają się kontuzje, których nie można zdiagnozować? I to przecież nie tylko u pani, niektórzy też jeżdżą od kliniki do kliniki po całej Europie i dopiero gdzieś za dwudziestym podejściem daje się zdiagnozować.

Trudno mi powiedzieć. Może miałam pecha albo na tyle niejednoznaczne obawy, że trudno to było określić i podjąć się na przykład operacji biodra, gdzie potem okazało się, że biodro tak naprawdę hula i problem, który się tam pojawił, wynikał z czegoś innego. Nasz organizm jest łańcuchem, wszystko jest ze sobą powiązane. Jeśli boli nas kostka albo Achilles, może to wynikać z problemów tkwiących na przykład w kręgosłupie albo gdzieś w stopie. Naprawdę trzeba czasami się bardzo mocno zaangażować. Ja się zresztą angażowałam, lekarze również, ale długo się nie udawało. Udało się wreszcie w Niemczech.

ROZMOWY MOŻESZ TEŻ POSŁUCHAĆ W FORMIE PODCASTU TWORZONEGO WE WSPÓŁPRACY Z PKN ORLEN

Właśnie, bo pani pojechała do człowieka, który przez lata był lekarzem Bayernu Monachium. To on panią ostatecznie zdiagnozował, czy był to ktoś inny?

Doktor Hans-Wilhelm Mueller-Wohlfahrt to super gość i bardzo mi pomógł. W Polsce każdy z lekarzy też starał się pomóc i padła ta propozycja, żeby zoperować biodro, ale ja nie do końca czułam, że to jest to. Różne terapie nie dawały skutku. Bo to jest tak, że jeśli zaczyna się okres leczenia, to zazwyczaj on trwa ileś tam czasu. Więc jeśli po danym okresie nie było poprawy i to widziałam, to szukałam dalej. Dlatego tak się to przeciągało, bo miesiącami podejmowałam jakieś kroki, nieco na ślepo. Często padała jakaś teoria, że może to być to, a po czasie okazywało się, że jednak nie. Ponad rok trwało szukanie, sprawdzanie i to chyba było najgorsze – takie poczucie niemocy, bezsilności. Dlatego też próbowałam nieco trenować – na siłę, pewnie niepotrzebnie, bo robiłam to z bólem. Wydawało mi się jednak, że to jest coś, co mogę zrobić, żeby ten czas nie był w stu procentach stracony.

No dobrze. Jest pani w tej klinice w Niemczech i co mówi doktor?

Mówi: „podnieś prawe kolano, podnieś lewe kolano, zrób skłony”. (śmiech) Zaczął od kręgosłupa, głowy. Prześwietlił mnie, zrobiliśmy podstawowe badania, takie jak RTG. Powiedział, że mam po prostu zabetonowane plecy w odcinku lędźwiowym – nie ma w nim żadnego ruchu, tylko beton i to wszystko schodzi w dół, tam się robią blokady.

I od niego wyszedł plan, jak to rehabilitować, jakie ćwiczenia wykonywać?

Dokładnie. To jest klinika, więc tam był cały zespół ludzi – chiropraktyk, sam doktor Wohlfahrt, osteopata… To rzuciło nowe światło na problem, dokładnie wiedzieliśmy co robić. Doktor przede wszystkim dał mi nadzieję, powiedział, że sobie z tym poradzimy. A ja potrzebowałam usłyszeć takie słowo, że cały ten czas wcale nie jest zmarnowany i widzi we mnie potencjał. On jako lekarz powiedział, że jestem silną babką.

Silną, ale też zdeterminowaną. Czytałem, że wypłukała się pani ze wszystkich swoich pieniędzy, żeby te diagnozę usłyszeć.

Wóz albo przewóz, taki jest sport. Wydawało mi się parę lat temu, że w tym momencie życia będę w innej sytuacji, niż jestem. Ale spoko, poradzę sobie z tym. Nic się nie dzieje, najważniejsze, że mogę biegać. Wolę w przyszłości żałować swoich decyzji, niż żałować, że czegoś nie zrobiłam. Takie mam podejście. Nie chcę takiego uczucia, że „mogłam spróbować, ale nie spróbowałam”. Mnóstwo razy słyszałam, że ktoś o czymś marzył, albo miał talent, ale czegoś nie spróbował i żałował tego przez całe życie.

Pani fajną rzecz powiedziała po HME w Toruniu: „Ten medal mnóstwo dla mnie znaczy, jestem bardzo szczęśliwa, choć chciałam być jeszcze wyżej. Gdy Asia Jóźwik na mecie powiedziała mi: «zobacz, gdzie byłyśmy dwa lata temu», to nie wytrzymałam i też się rozpłakałam”. Myślę, że te emocje w tej sytuacji były jak najbardziej zrozumiałe.

Nawet teraz, jak pan to zacytował, przeszedł mnie dreszcz. Myślę, że w tym czasie sporo osób o nas zapomniało. Niby prowadziłyśmy cały czas swoje social media, dawałyśmy znać, że żyjemy, ale to był już taki moment…

Niektórzy mieli was za gwiazdy 2016 roku, gdy Asia Jóźwik na igrzyskach była piąta, a pani zdobyła złoto na mistrzostwach Europy w Amsterdamie. Do tego jak ktoś spojrzał w daty urodzenia, mógł pomyśleć: „dobra, mają już po trzydzieści lat, kontuzje, więc nic już z nich nie będzie”. Niestety, ale tak mogło być.

Oczywiście. Nie mam tego za złe, każdy ma prawo do swojego zdania czy opinii. Sama wewnętrznie jednak po prostu czułam, że warto cisnąć i trenować. Okej, to było dosyć dawno, ale w mojej karierze miałam tyle przerw spowodowanych problemami zdrowotnymi, że ten trening zawsze był łatany. Wydaje mi się, że treningowo mam – mimo swego doświadczenia czy wieku – wiele do zrobienia. To nie jest tak, że ja jestem wypłukana i walczę o to, żeby po prostu jeszcze się dokulać i coś udowodnić.

Wydaje mi się, że to fajne w tym wszystkim jest to, że po pani czy Asi Jóźwik widać ewidentnie, że wy to bieganie kochacie. Walczyć tyle o powrót do zawodowego sportu, tyle razy zaczynać wykuwanie tej formy – po prostu trzeba to lubić. Lubić ujechać się na treningu, lubić biegać, lubić ten ból po wysiłku. Jak się nie lubi, to nie da się tak trenować, przesuwać tych barier na treningach czy zawodach.

Wydaje mi się, że na najwyższym poziomie w ogóle trzeba robić coś z pasją. Nie robimy tego na pewno dla pieniędzy. (śmiech) To wynika z naszej pasji do biegania, tak. Wydaje mi się, że to nas utrzymywało przy życiu w tych trudnych chwilach. Wierzyłyśmy w swoje marzenia, bo kochamy to, co robimy, ten trening. Bywa, że można się obrazić na bieganie, ale to trwa parę minut, a potem głowa wraca na dobre tory. Każdy ma chwile zwątpienia, przez te trzy lata trochę tych chwil było, ale szybko resetowałam swoją głowę.

Z Asią się wspierałyście jako przyjaciółki? To było tak, że gdy jedna miała doła, a druga była w lepszym stanie, to wyciągałyście się nawzajem?

Dokładnie tak. Przeżywałyśmy bardzo podobne emocje związane z tą niemocą w działaniu, treningu. Chciałyśmy trenować, a nie mogłyśmy. Obie widzimy w sobie potencjał i wcale nie boję się tego powiedzieć. Zresztą pokazałyśmy to na hali. Zauważyłam też wcześniej, że to nie jest maks tego, do czego dążyłyśmy. Najważniejsze są igrzyska, zobaczymy też co po nich. Czasem potrzebowałyśmy od siebie takiego kopniaka, dobrego słowa, żeby się na powrót przestawić na ten dobry tor. Jednak łatwiej jest dostać słowa wsparcia od kogoś, kto jest w podobnej sytuacji, przeżywa podobnego emocje. Wydaje mi się, że to bardziej działa i przemawia do ciebie.

Jak to jest walczyć z przyjaciółką na bieżni? Przypomnijmy, że Asia Jóźwik była w Toruniu druga, pani tuż za nią – trzecia. Jest radość, że przyjaciółka wróciła do formy i jest nawet szybsza ode mnie, czy raczej sportowe wkurzenie, że mnie wyprzedziła?

Ja mam takie podejście, że przyjaźnimy się poza bieżnią, ale na niej z każdą dziewczyną rywalizuję na tym samym poziomie. Nie rozgraniczam tego, że z kimś się przyjaźnię. To sport indywidualny. W trakcie biegu nie myślę o tym, że Asia jest przede mną, albo, że ją przepuszczę, żeby się udało. Każda z nas walczy o swoje i na maksymalnych obrotach. To, co jest za metą – wspieranie się, przytulanie – to czysta radość z naszych wspólnych sukcesów. Jestem jednak przekonana o tym, że Asia chciała wygrać, podobnie ja czy Brytyjka. Zresztą każda dziewczyna, która biegła w finale, wiedziała, po co tam jest. To nie jest tak, że „przepuszczę cię, bo się przyjaźnimy”, bo każda z nas bardzo ciężko pracuje, żeby w tym finale być. Bo wcześniej są przecież biegi eliminacyjne, które też nie są łatwe.

No tak, podczas dużych imprez w grę wchodzi też taktyka, biegów jest kilka, trzeba umiejętnie rozłożyć siły. Wydaje mi się jednak, że w przypadku waszym czy też Marcina Lewandowskiego albo Adama Kszczota ważne jest doświadczenie, to, że nie podpalacie się w eliminacjach. Bo finał faktycznie był tym najważniejszym biegiem, ale istotne jest to, by nie przystąpić do niego „na miękkich nogach”.

Dokładnie. Kluczową rolę odgrywa tu doświadczenie, przygotowanie głowy, praca z psychologiem, żeby ostudzić emocje, nie wybuchać ogromną radością po wygraniu biegu półfinałowego, bo to tak naprawdę tylko jeden z etapów do osiągnięcia swojego celu na tych mistrzostwach. Nie ma się co podpalać, tracić energii. Przygotowanie mentalne jest kluczowe. W moich pierwszych biegach na hali w tym roku było mi bardzo trudno. Byłam totalnie rozbita, zapomniałam, jak się biega w hali – mój pierwszy start w Liévin był fatalny taktycznie – ile zrywów tam zrobiłam, motałam się gdzieś na drugim torze. Było źle, powiedziałam sobie: „tak nie może być”. (śmiech)

Po biegu usiadłam, wyciągnęłam wnioski i każdy kolejny start w sezonie był coraz lepszy. Aż do Copernicus Cup w każdym biegu poprawiałam się o sekundę. Cieszyłam się, że miałam okazję rywalizować z Asią, bo to zawodniczka na wysokim poziomie. Nasza rywalizacja też była wstępem, przygotowaniem się do mistrzostw Europy. Starałam się wyciągnąć maksymalnie dużo wniosków i nauki z tych startów, które miałam przed mistrzostwami Europy, żeby przypomnieć sobie, jak się biega w hali. Bo to bieganie jest tam bardzo specyficzne: krótkie proste, łuki, na których można sporo stracić. Wiedziałam, że nie mogę biegać tak, jak w pierwszym starcie. Bo szkoda mojej pracy, po prostu.

Powiedziała pani o psychologu sportowym. Kto nim jest i jak ważny był w trakcie tego wracania do zdrowia? Bo zapewne takie sesje były bardzo potrzebne.

Tak, współpracuję z panem Darkiem Nowickim, który pracuje też z Marcinem Lewandowskim. Tworzymy zgrany zespół. W grę wchodziła praca z wizualizacją, nastawieniem, taki setup organizmu do startu. To jest bardzo ważne, on daje sporo energii, takiego kopa i pomaga w trudnych momentach, daje taki strzał do głowy, pstryczek. Bo nie każdy potrafi sobie w każdej sytuacji poradzić od razu. Czasami potrzeba na to więcej czasu, czasami mniej, ale z pomocą psychologa ten czas zdecydowanie się skraca. Jest łatwiej, gdy jest taka osoba, która nas wspiera, rozumie i jest przygotowana do tego, żeby poprowadzić sportowca w trudnych momentach. Gdy dostaję zapytania o to, czy warto korzystać z pomocy psychologa, bo „nie mam problemów, czuję się super”, to mówię, że nie chodzi o to, że zgłaszamy się do psychologa już po tym, gdy są problemy, a o to, by był z nami, gdy one się pojawiają – w sytuacjach trudnych, startowych. On jest w stanie odblokować takie rzeczy w głowie, bariery, o których nawet nie mieliśmy pojęcia. Bo wydawało się, że wszystko było w porządku, a psycholog jednak poszerza horyzonty, ukierunkowuje głowę na wyższy poziom biegania. To są te rezerwy, których szuka się w sporcie zawodowym.

Takie malutkie ułamki, procenty, które sprawiają, że potem wygrywa się o kilka setnych sekundy.

Dokładnie. Na wysokim poziomie po prostu szuka się rezerw.

Pani jest chyba taką osobą, która lubi, gdy jest trudno, bo potrafi się pani zmobilizować. W tym roku medal po kontuzjach, a złoto w Amsterdamie też przyszło po zapaleniu mięśnia sercowego.

Wczoraj tak sobie myślałam, że często jest tak, że w sytuacjach trudnych albo rzucamy to, co nas męczy, albo po prostu utwierdzamy się w tym, że to do czego dążymy, jest dla nas najważniejsze i to jest coś, co chcemy robić. W tych najtrudniejszych momentach właśnie utwierdzałam się w tym, że ja kocham sport, chcę biegać i zrobię wszystko, żeby wrócić. To dawało mi dodatkową mobilizację, motywację do tego, by to zrobić, nie poddawać się i wrócić do biegania na najwyższym poziomie. Czułam po prostu, że moje miejsce jest na bieżni i urodziłam się po to, żeby biegać.

Zastanawiam się, czy o Tokio myśli pani pod kątem 800 czy 1500 metrów? Jestem też ciekaw, co dziś na igrzyskach wzięłaby pani w ciemno – czy byłby to olimpijski finał, czy też może wysokie miejsce, a nawet medal?

Na pewno pierwszy etap to to, że chciałabym pojechać na te igrzyska i chciałabym, żeby one się odbyły. (śmiech)

Czyli krok po kroku.

Tak, ja zawsze biorę wszystko na spokojnie, wyznaczam sobie kolejne cele. Oczywiście, jest zarys, plan, ale najważniejsze jest dla mnie, żeby ten obóz przetrenować w zdrowiu i wykonać pracę objętościową. Zobaczymy razem z trenerem, co z tego będzie, czy właściwie będę w stanie przygotować się do „półtoraka” i czy będę w stanie zdrowotnie udźwignąć tak dużą pracę objętościową. Nie skreślam tego dystansu, bo uważam, że mam też jeszcze sporo do wybiegania i możliwe, że nawet poprawię życiówkę, czego bardzo bym sobie życzyła. Celem na ten sezon jest wrócić do poziomu z 2017 roku – czyli 1:58 na 800 metrów i w okolicach czterech minut na 1500 metrów. To może być dobrym zaczątkiem do niezłego wyniku na igrzyskach. Zobaczymy, na razie biorę to na spokojnie. Jadę teraz na obóz, chcę go przetrenować jak najlepiej.

Trening będzie z trenerem-mężem, czy jeszcze ktoś inny będzie to nadzorować? Prosiłbym o wyjaśnienie, bo nie każdy musi wiedzieć, jak wygląda pani sytuacja. Przypomnijmy, że w styczniu zeszłego roku Angelika Cichocka trenowała z Tomaszem Lewandowskim, ale to się wszystko rozjechało, a jej trenerem został mąż, w przeszłości biegacz, Tadeusz Zblewski. Jak to wygląda dziś?

Tak właśnie było. Mąż w roli trenera to była taka sytuacja dość awaryjna. Wyratował mnie z opresji, trenowaliśmy razem w sezonie. A kadrę biegów średnich przejął trener Piotr Rostkowski. Stwierdziłam, że wchodzę to i chciałabym, by to on czuwał w całości nad moim treningiem. Zaufałam mu i w zasadzie od listopada już trenuję na jego planach.

Czym się różni trening do 800 metrów od tego do 1500 metrów? Bo pani wspomniała, że nie wie, czy udźwignie tego “półtoraka”. Dla kogoś z boku może wyglądać tak, jakby nie było tu wielkiej różnicy.

Tego treningu tlenowego na 1500 metrów jest zdecydowanie więcej. Zresztą ja teraz bardzo spokojnie wchodziłam w treningi na przełomie grudnia i stycznia, bo miałam problemy z Achillesem. Dlatego na hali biegałam 800 metrów, bo startami łapałam formę, docierałam się. Wydaje mi się, że nie byłam gotowa na 1500 metrów. Teraz na pewno wejdziemy szerzej w taką pracę objętościową, przygotowującą raczej do dłuższego dystansu. Im bliżej sezonu, to będziemy wyostrzać albo w jednym, albo w drugim kierunku. Zobaczymy, co będzie na zgrupowaniu. Ten trening w moim przypadku jest bardzo podobny – bo przygotowując się do „półtoraka” biegałam super osiemset. U mnie to 800 metrów zawsze było na takim „podszyciu” wytrzymałościowym, bo nigdy nie byłam sprinterką i nie przygotowywałam się do tego od tej strony. Myślę, że z trenerem będziemy to kontrolować. Zaczniemy od pracy pod 1500 metrów, a im bliżej będzie sezonu, to podejmiemy decyzję. Raczej zaczniemy od biegania 800 metrów, a potem zobaczymy.

To jeszcze na koniec zapytam: za co lubi pani wojsko? Bo powtarza pani, że to jest takie miejsce, w którym czuje się bardzo dobrze. Rozumiem, że bycie żołnierzem i bycie sportowcem jest w jakimś stopniu tożsame? I tu, i tu trzeba być poukładanym, przestrzegać jakichś zasad, słuchać poleceń i być w miarę punktualnym?

Oczywiście, że tak. Dla mnie to jednak przede wszystkim jest pewne połączenie dla mojego patriotyzmu. Mnie rozpiera ogromna duma, gdy biegam z orłem na piersi i reprezentuję swój kraj. Dla mnie, jako żołnierza, te emocje, wszystko związane z reprezentowaniem godła, podbija się wtedy razy dwa. Gdy startuję dla kraju, fajnie łączy mi się to z wojskiem. Mogę pogodzić tego swojego wewnętrznego patriotę – reprezentować kraj i Wojsko Polskie.

ROZMAWIAŁ
KAMIL GAPIŃSKI

Fot. Newspix


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez