Chris Evert. Tenisistka wykuta z lodu, która kruszyła opór rywalek

Chris Evert. Tenisistka wykuta z lodu, która kruszyła opór rywalek

John McEnroe powiedział kiedyś o niej, że była zabójczynią, która ładnie się ubierała i mówiła właściwe rzeczy, a w międzyczasie starała się rozedrzeć cię na strzępy. Faktycznie, na korcie grała tylko o zwycięstwo. Nie w meczu – w każdym kolejnym punkcie. Nie okazywała przy tym najmniejszych emocji. Mówiono, że w trakcie meczów jest jak z lodu. Poza kortem była jednak ciepła, otwarta, miła. I w ten sposób wzbudzała zachwyty.

Szybko stała się jedną z największych tenisistek w historii. Rozwój kobiecego tenisa w latach 70. w dużej mierze przypisywany jest właśnie jej. Rywalizacja Amerykanki z Martiną Navratilovą do dziś podawana jest za przykład jednej z największych i najwspanialszych w historii. Nie tylko tenisa, a całego sportu. Obie były wielkie. Obie grały fenomenalnie. Przyjaźniły się, a przy tym stanowiły swoje przeciwieństwa.

Bo czego by tu nie napisać – Chris Evert była tylko jedna.

*****

Są dwie drogi na opisanie kariery tak wielkiej postaci, jaką była Chris Evert: nudna i interesująca. Ta nudna czasem, owszem, okazuje się przydatna, ale jednak wolimy jej unikać. Znajdziecie ją choćby na Wikipedii, gdzie sezon po sezonie wypisane będą kolejne osiągnięcia i spotkania Amerykanki. Interesująca z kolei przedstawi wam bardziej postać. Tenisistkę i człowieka. Gwiazdę. Bożyszcze Ameryki i całego tenisowego świata. Nastolatkę, która płakała z radości do słuchawki telefonu. Przyjaciółkę swojej największej rywalki. Mistrzynię.

Innymi słowy: przedstawi wam Chris Evert. I wspomni przy tym niektóre mecze czy turnieje. Ale tylko na potrzeby namalowania tego portretu. A zacznie to robić w Fort Lauderdale na Florydzie. Tam, gdzie mieszkała rodzina Evertów, a Chris stawiała pierwsze tenisowe kroki.

Pierwsze kroki

Tata mówił, że wzbudził w swoich dzieciach – a miał ich piątkę – zainteresowanie tenisem, by utrzymać je z dala od ulicy. Wybrał ten sport nieprzypadkowo – sam był trenerem, a wcześniej całkiem utalentowanym zawodnikiem. Miał więc dostęp do sprzętu, kortów, a do tego potrzebną wiedzę, którą przekazywał córkom i synom. Zresztą całkiem nieźle. Każde z nich wygrało krajowe mistrzostwa dla juniorów. Ale tylko dwie córki: Chris i Jeanne przeszły na zawodowstwo. Druga zrezygnowała stosunkowo szybko, choć była nawet w najlepszej „30” rankingu WTA. Pierwsza została legendą.

Trenować zaczęła w wieku pięciu lat. Choć wtedy jeszcze nie lubiła tych godzin spędzanych z rakietą w ręku. – Wolałam chodzić do przyjaciółki, pływać w jej basenie i urządzać z nią przyjęcia. Zamiast tego musiałam chodzić na kort i odbijać piłki, które tata rzucał mi, wyjmując je ze sklepowych wózków. Mogłam znienawidzić tenis. Szybko nauczyłam się jednak nim cieszyć i dobrze reagowałam na porady mojego taty – wspominała.

Była uprzywilejowana, bo nie urodziła się jako pierwsza z rodzeństwa – zawsze miała więc kogoś, do kogo mogła się porównywać i kogo mogła próbować pokonać. – Oczywiście, że gra z rodzeństwem pomaga. Popatrzcie na braci McEnroe czy siostry Williams – mówiła, już po latach. Kiedy miała dziesięć lat, na treningi zaprosiła ją za to Maureen Connolly, jedna z najlepszych tenisistek w historii. Maureen stwierdziła wtedy, że Chris można stawiać za przykład innym dzieciom.

Wkrótce Evert została numerem jeden w krajowym rankingu do lat 14. Jej rozwój był niesamowicie szybki i to wbrew temu, jaka była. – Trzeba mnie było popychać do celu. Byłam niefrasobliwym dzieckiem. Gdy tylko poczułam jednak, jakie mam obowiązki na korcie, przyszły sukcesy. Nauczyłam się studiować słabości przeciwniczek i je wykorzystywać. – Takie podejście przynosiło jej pierwsze sukcesy. Ale przydawało się i piętnaście lat później, gdy wygrywała najważniejsze turnieje.

To, czego nauczył ją ojciec, wykorzystywała bowiem przez całą karierę. Jeszcze lata później mówiła, że pamięta, jak tata krzyczał jej przez siatkę podstawy każdego odbicia – backhandu, forehandu, slajsa, woleja. Wkręciła się w grę tak bardzo, że wkrótce niemal wszyscy jej przyjaciele wywodzili się właśnie z kortu. Ale miała bardzo ważną przeciwwagę.

Gdy byłam w domu, to z mamą nigdy nie rozmawiałyśmy o tenisie. Zabierała mnie na plażę albo do centrum handlowego. To pozwalało mi się zrelaksować, ograniczyć stres – mówiła. Jej matka była zresztą niezwykłą osobą. Tak bardzo było jej szkoda przegranych, że potrafiła podejść do zawodniczek, które właśnie pokonała jej córka i powiedzieć:

„Nie martw się, następnym razem ją ograsz”.

Mało której jednak się to udawało. Chris po prostu grała zbyt dobrze. Choć sama pamięta, że była bardzo nieśmiała, wręcz bała się ludzi, to na korcie wyglądało to zupełnie inaczej. Tam nikt nie mógł jej przerazić. Świadczy o tym choćby jej pierwszy wielki przebłysk. Miała wtedy 15 lat, pojechała na niewielki turniej do Charlotte. Mało kto ją wówczas znał, choć była najlepszą juniorką w kraju. Pierwszy mecz – od razu ćwierćfinał – wygrała 6:0 6:1 przeciwko Francoise Durr, jednej z najlepszych tenisistek w stawce. Już wtedy przykuła uwagę fanów.

Ale to następne spotkanie miało sprawić, że nagle zrobiło się o niej niesamowicie głośno. Na kort wyszła wtedy by zagrać z Margaret Court. Legendą, łączącą erę amatorską z erą Open, pełnego profesjonalizmu. Court do dziś jest rekordzistką w liczbie wygranych tytułów wielkoszlemowych, choć sporą ich część zdobyła jeszcze jako amatorka. Zmierzyć się z kimś takim, było marzeniem. Wygrać? Utopią.

A jednak w tym przypadku utopia okazała się osiągalna. Chris po dwóch tie-breakach pokonała najlepszą wówczas tenisistkę w historii. Po meczu zadzwoniła do domu i krzyczała do słuchawki: „Tatusiu! Wygrałam!”. Do dziś powtarza, że nigdy nie zapomni tamtego meczu. Pewnie tym bardziej, że jej idolką była Billie Jean King, wielka rywalka Court. I choć Chris przegrała w finale, niczego to nie zmieniało – już była na ustach wielu osób.

A w kolejnych latach miał o niej usłyszeć cały świat.

Gwiazda

Był rok 1971. Chris miała niespełna 17 lat (a to były inne czasy, tak młode zawodniczki w tourze były jeszcze rzadkością, Evert przecierała drogę). Na koncie jednak już cztery tytuły WTA. Wciąż była amatorką – taki status utrzymywała do 18. urodzin. Przepadło jej przez to jakieś 50 tysięcy dolarów nagród, ale nie żałowała tej decyzji. Jako amatorka jechała więc na swój pierwszy turniej wielkoszlemowy – US Open. Wraz z nią do Nowego Jorku udała się matka, chcąc dotrzymać córce towarzystwa. Chyba nawet ona nie spodziewała się, że będą tam tak długo.

Chris doszła do półfinału. Ale jej legenda rozpoczęła się tak naprawdę w trakcie pierwszego z tamtych meczów. – Przegrywanie mnie boli. Byłam zdeterminowana, by stać się najlepszą – stwierdziła kiedyś. I wtedy było to widać doskonale. W starciu z Mary-Ann Eisel obroniła sześć piłek meczowych przy serwisie rywalki. A potem wykorzystała break point, trafiając idealnie w narożnik kortu. Od tego momentu wszystko szło już po jej myśli. Grała doskonale i porwała publiczność.

Zarządzający turniejem wspominali, że już wtedy nie można było jej umieścić na mniejszych kortach, bo ci, którzy chcieli ją zobaczyć, gotowi byli pobić się o bilety albo zdemolować płot, by wejść na inną arenę. Publika tak jej sprzyjała, że przeciwniczki wkrótce zaczęły narzekać na to, jak bardzo Evert jest dopingowana. Każda z nich po porażce na US Open schodziła z kortu we łzach. Przeciwstawić się młodej Amerykance mogła dopiero jej idolka – Billie Jean King. I to ona też niezmiennie broniła Chris.

Ona naprawdę pomogła kobiecemu tenisowi. On potrzebuje więcej takich osobowości. Jeśli inne dziewczyny czują się zazdrosne o uwagę, jaką Chris dostaje, powinny się zatrzymać i pomyśleć o tym z perspektywy innej niż swojego małego świata – mówiła King. I miała rację. Kobiecy tenis akurat przechodził wielkie przemiany. Za dużą ich częścią stała sama Billie Jean. To ona, wraz z innymi tenisistkami, zakładała reprezentujące ich interesy stowarzyszenie, ona starała się o więcej pieniędzy na nagrody finansowe, ona i jej rywalizacja z Margaret Court napędzała przez kilka lat zainteresowanie żeńską odmianą tej dyscypliny.

Zawodniczki w dużej mierze dzięki niej miały więcej władzy i większy wpływ na to, co się działo. Ale gdyby to był wyścig na sto metrów, to męski tenis startowałby z przewagą połowy dystansu. Kobiecy potrzebował więc kogoś, kto wyrósłby ponad przeciętność. I nagle trafiła się Chris Evert. Zawodniczka, która grała genialnie, a przy tym była młoda, naturalna i ładna. Po prostu. Z jednej strony nazywano ją „Ice Woman” czy „Ice Maiden”, bo na korcie nie okazywała emocji, a z drugiej poza nim była uśmiechnięta i we wszystkich budziła sympatię. Taki kontrast budził zainteresowanie: zarówno sympatyków tego białego sportu, jak i mediów.

Ona sama doskonale zdawała sobie sprawę ze swojej roli. Umiała nakręcić zainteresowanie. Gdy podpisywała umowy sponsorskie – swoją drogą, mimo długiego utrzymywania statusu amatorki, to właśnie Chris jako pierwsza kobieta zarobiła na korcie milion dolarów – z producentami ubrań, powtarzała, że „jeśli chce się dobrze grać, to trzeba czuć, że się dobrze wygląda”. Równocześnie nie opierała się jednak na swej prezencji. Wygląd traktowała jedynie jako dodatek, często powtarzała nawet, że nie chce, by to na tym skupiała się uwaga kibiców. Najważniejsze były dla niej wygrane.

Wkrótce mówił o niej cały tenisowy świat. I nie tylko. Namalować jej obraz chciał Andy Warhol, największe marki prosiły o jej podpis na kontraktach reklamowych, a jej życie analizowano z każdej możliwej strony – ale do tego jeszcze przejdziemy. Od jej imienia nazwano nawet klacz wyścigową (serio, ma nawet stronę na Wikipedii), która zresztą robiła to co prawdziwa Chris – wygrywała najcenniejsze trofea.

Gdy w 1978 roku Evert spadła z ręki na kort diamentowa bransoletka, w której grała, i z tego powodu Amerykanka zatrzymała grę, nagle większość kobiet w Stanach zapragnęła też takie mieć. I faktycznie, popyt na nie natychmiastowo wzrósł. Zresztą podobnie jak na tenis – Evert znacząco przyczyniła się w spotęgowaniu (bo zauważalny był już wcześniej) tenisowego boomu w USA.

Na jej mecze przychodziły tysiące osób. Była pionierką na wiele sposobów. Kolejne młode zawodniczki, które pojawiały się w tourze, wydawały się być klonami Chris. Podobnie wyglądały, podobnie się zachowywały, ale też podobnie grały. A to już wcale nie było tak oczywiste. Bo gdy Evert zaczynała wchodzić na szczyt, wydawała się zawodniczką jedyną w swoim rodzaju.

Rewolucja

Lata 60. i 70. były głównie czasem gry “serve and volley”. Po polsku – serwujesz, a potem jak najszybciej biegniesz do siatki. Po returnie zresztą też tam zmierzasz. Generalnie: im bliżej jesteś siatki, tym lepiej. Tam masz finalizować akcję, tam starać się wykorzystać gorsze uderzenia rywalki. To była złota zasada.

No chyba, że było się Chris Evert.

Jasne, może nie była w tamtym czasie jedyną zawodniczką grającą z głębi kortu, ale na pewno jedyną, która osiągała w ten sposób takie wyniki. Lubiła poruszać się w defensywie i kontrować rywalki. Do perfekcji miała opanowane minięcia. Znakomicie odgrywające kolejne piłki wolejem rywalki, w meczach z nią mogły jedynie bezradnie oglądać, jak ich rakieta rozmija się z posłanym przez Evert zagraniem. Dodajmy, że często posłanym z oburęcznego backhandu.

A to już było coś kompletnie niezwykłego. Dziś sensację wzbudzają zawodniczki, które backhand odgrywają jedną ręką. Wtedy było odwrotnie. Chris była wyjątkowa, ale z takiego zagrania robiła wielki użytek. A zaczęło się od pomysłu jej ojca. – Zaczęła tak grać, bo była za mała i zbyt słaba, by grać backhand jedną ręką. Miałem nadzieję, że z czasem się to zmieni. Ale jak można dyskutować z jej sukcesami? – wspominał Jimmy, tata Chris.

Faktycznie, trudno to robić. Evert grała inaczej niż reszta zawodniczek, ale grała też lepiej niż one. Kolejne pokolenie tenisistek coraz częściej grało już dwiema rękami właśnie dlatego, że grała tak Amerykanka. Kolejne pokolenie tenisistek rzadziej chodziło do siatki, bo rzadko widziało się przy niej Chris. Żartowano sobie nawet, że w Fort Lauderdale tamtejsze władze zabroniły tenisistkom biegać do siatki. Choć pod koniec kariery Chris starała się jednak w ten sposób skracać wymiany i przyniosło jej to jeszcze trochę sukcesów.

Podkreślano szczególnie regularność Evert. Mecze z nią były drogą przez mękę. Każdy punkt trzeba było sobie wyszarpać, ona sama oddawała ich bardzo mało. Większość piłek odgrywała na drugą stronę. Zawsze też trzeba było być czujnym, bo Chris jedno nie do końca dokładne zagranie potrafiła wykorzystać i skontrować, od razu wygrywając punkt. W kontrataku była niesamowita. Również na returnie – w tym mało kto mógł się z nią równać. Słaby punkt? Może co najwyżej serwis, stosunkowo słaby, ale za to zróżnicowany i regularny. Ze względu na to wszystko nazywano ją „Borgiem w spódnicy”. Choć biorąc pod uwagę liczbę sukcesów jej i Szweda (który też miał ich przecież mnóstwo), może właściwiej byłoby mówić, że to Borg był „Evert w spodenkach”?

Do Borga była też porównywana przez jej zachowanie na korcie, o którym już wspomnieliśmy. Zawsze była spokojna i opanowana. Niemal nigdy się nie unosiła, wszystkie problemy przeżywała wewnątrz. Po latach cechować coś takiego będzie też Rogera Federera, choć Evert była chyba w tym jeszcze lepsza. Tym bardziej że naprawdę miała co przeżywać. Była perfekcjonistką. Gdy pod koniec lat 70. kilka razy z rzędu przegrała z młodą Trace Austin, zrobiła sobie kilkumiesięczną przerwę. Odpoczęła, potrenowała, wróciła i… zaczęła ogrywać rywalkę.

Mój tata widział, że gdy byłam młodsza, często się denerwowałam i to bardzo szybko. Powiedział mi: „Jeśli pokażesz przeciwniczce, jak zdenerwowana jesteś, użyje tego na swoją korzyść”. Wtedy zrozumiałam, jak ważna jest psychiczna odporność i skupienie się na sukcesie. Od tamtego momentu robiłam wszystko, co tylko mogłam, by kontrolować swoje emocje – mówiła. Na korcie więc niemal zawsze zachowywała „poker face”. To zresztą kolejny z jej przydomków.

Miałam robotę do wykonania, a to był najlepszy sposób na skupienie się. Czułam, że jakakolwiek kłótnia czy emocje, wybiją mnie z rytmu. Czuję jednak, że to uczyniło mnie jeszcze bardziej emocjonalną, bo wszystkie te emocje upychałam w głębi siebie. […] Gdy zaczęłam wygrywać turnieje, media ochrzciły mnie „Ice Princess” [Lodową Księżniczką/Księżniczką z Lodu – przyp. red.]. To były czasy, kiedy tenisistki okazywały emocje na korcie. Ja tego nie robiłam. Starałam się słuchać, obserwować, skupić się. Miałam instynkt zabójcy – wspominała.

Skupiona była tak bardzo, że pozostawała też cicha. Właściwie jedynym dźwiękiem, jaki słyszało się, gdy odbijała piłkę, była… sama piłka po kontakcie z rakietą. Opcjonalnie jej kroki. Była robotem, sama to mówiła. Fanów wkrótce zaczęło to nudzić. Aż pojawiła się Martina Navratilova, wtedy taka postawa Chris na nowo się spodobała. Ale o ich rywalizacji później.

Teraz pomówmy przez chwilę o tym, co najważniejsze w zawodowym sporcie.

Sukces

Najłatwiej wymiary jej osiągnięć oddać liczbami. Wygrała 18 tytułów wielkoszlemowych w singlu i trzy w deblu, w którego grała stosunkowo rzadko jak na tamte czasy. Głównie ze względu na jej styl – w grze podwójnej raczej ceniono zawodniczki, które naturalnie zmierzały w stronę siatki. Ale i w nim łącznie zebrała 33 tytuły. W singlu – niemal pięć razy więcej! Jej licznik zatrzymał się na 154. Tylko Martina Navratilova miała więcej. Absolutna dominatorka XXI wieku, Serena Williams, zebrała jak na razie… 73.

Evert fenomenalna była w turniejach wielkoszlemowych. Owszem, tu Williams i Graf mają więcej tytułów w singlu, ale żadna nie była aż tak regularna. Na 56 startów Chris aż 52 razy dochodziła do półfinału, a 54 do ćwierćfinału! Wciąż jest rekordzistką pod względem liczby rozegranych finałów w turniejach tej rangi. Pierwszy zaliczyła w 1973 roku na Roland Garros – mączka zawsze najlepiej odpowiadała jej grze, we Francji zdobyła siedem tytułów. To zresztą też rekord. Wtedy pokonała ją jeszcze Margaret Court. Evert, wyjątkowo jak na siebie, spięła się, nie utrzymała nerwów na wodzy.

Ale już rok później po raz kolejny doszła tak daleko. Trafiła tam na swoją deblową partnerkę, Olgę Morozową, z którą zresztą wygrała wówczas tytuł w grze podwójnej. – Gdy zaczynał się finał, wiedziałam, że wygrałam. Dobrze grało nam się razem w debla, ale gdy rywalizowałyśmy w singlu, wiedziałam, że przy jej grze, muszę ją pokonać, jeśli tylko utrzymam swój poziom – wspominała Evert. I faktycznie, wygrała. A potem dołożyła triumf na Wimbledonie, jej zdaniem największym i najwspanialszym turnieju, dzięki czemu wdrapała się na szczyt ówczesnego rankingu. Ten WTA – jaki znamy dziś – powstał rok później. Ale to też ona była jego pierwszą liderką.

A co do Wimbledonu jeszcze – pięknie o tamtym triumfie opowiadał jej ojciec. – Finał nie był transmitowany na żywo w USA w 1974 roku. Miała do nas zadzwonić zaraz po meczu. Jakąś godzinę po tym, jak się zaczął, telefon zadzwonił. Podniosłem go i usłyszałem jej głos, mówiący: „Wygrałam!”, a ja byłem cicho. Chris spytała: „Tato, wszystko w porządku?”. Nie mogłem jej odpowiedzieć, głos uwiązł mi w gardle. Wyobraźcie sobie usłyszeć, że twoja 19-letnia córka dzwoni do was z Anglii i mówi, że właśnie wygrała Wimbledon.

Kolejne tytuły były tylko kwestią czasu. Siedem razy, jak wspomniano, wygrała Roland Garros. Sześć – US Open. Do tego dołożyła trzy tytuły na Wimbledonie i dwa w Australian Open. A pewnie byłoby ich więcej, gdyby nie odpuszczała sobie wyjazdów do Australii, nie grała za większe pieniądze w WTT – konkurencyjnej organizacji – przez co nie mogła występować w turniejach wielkoszlemowych, czy nie robiła przerw.

Żadna inna tenisistka nie była bowiem tak skuteczna jak ona. Wygrała 90 procent swoich spotkań (1309 zwycięstw, 146 porażek). To najlepszy współczynnik w historii, również jeśli weźmiemy pod uwagę tenisistów. Jeden z dwóch przypadków, gdy nie doszła choćby do ćwierćfinału turnieju wielkoszlemowego przytrafił jej się, kiedy się rozchorowała. Wyszła na kort, ale nie dała rady przeciwniczce. I tak zresztą doceniano jej postawę. Organizatorzy zaproponowali jej przełożenie meczu na następny dzień, ale uznała, że nie chce w ten sposób uprzykrzać życia rywalce.

Przez 13 sezonów z rzędu wygrywała co najmniej jeden tytuł wielkoszlemowy. To najlepsza seria w historii. Była pierwszą zawodniczką, która wygrała tysiąc meczów singlowych! W pewnym momencie swojej kariery na mączce wygrała 125(!) spotkań z rzędu. Ta seria trwała prawie sześć lat. Nawet Rafa Nadal mógłby tylko przyklasnąć z podziwem. W 1974 roku – biorąc pod uwagę wszystkie nawierzchnie – wygrała 55 spotkań z rzędu. Dopiero dekadę później ten rekord pobiła Martina Navratilova.

Sukcesu Evert nie osiągnęła chyba tylko na igrzyskach olimpijskich. Była jedną z tenisistek pokrzywdzonych tym, że tenis wrócił na olimpiadę dopiero w 1988 roku. W Seulu wystąpiła, ale odpadła w trzeciej rundzie. O złocie zresztą i tak zapewne nie miała co marzyć. Bo to był rok wielkiej Steffi Graf, która wygrała wówczas wszystko, co tylko możliwe. Ale to żadna rysa na karierze Amerykanki. Ot, po prostu pech, że urodziła się nieco za wcześnie. Inne statystyki doskonale świadczą o tym, jak wielką była tenisistka.

Dodajmy więc jeszcze kilka: od 1972 do 1989 roku Chris Evert nigdy nie była notowana niżej niż na czwartym miejscu w światowym rankingu. Od 1975 do 1986 była za to albo pierwsza, albo druga. Zwykle jeśli była na drugim miejscu, to przed sobą widziała Navratilovą. A skoro Martinę przywołujemy po raz kolejny, warto wreszcie przejść do jednej z najwspanialszych rywalizacji w dziejach.

Przeciwniczka

Martina Navratilova jest jedynym powodem, przez który Chris Evert nie jest uważana za najlepszą tenisistkę tamtych lat. Rywalizacja tych dwóch tenisistek napędzała cały kobiecy tenis. Martina była wszystkim tym, czym nie była Chris. Żywiołowa, umięśniona, często biegająca do siatki, znakomicie operująca wolejem i najlepiej czująca się na szybkiej trawie Wimbledonu. Martina miała doskonały serwis, Chris wspaniały return. Martina zawsze wypowiadała się z pasją, Chris grzecznie i poprawnie. Były jak ogień i woda. Gdy pojawiła się Navratilova, kibice – nieco znudzeni już Evert – nagle na nowo pokochali Amerykankę.

– Moja rywalizacja z Martiną to jedna z najwspanialszych rywalizacji w dziejach tenisa. Napędzałyśmy siebie nawzajem, a dodatkowo reprezentowałyśmy dwa zupełnie różne style, dzięki czemu obie miałyśmy swoje grono fanów. Dzięki Navrátilovej cały czas musiałam doskonalić swoje umiejętności, żeby móc z nią konkurować. Byłyśmy też przeciwieństwami, które się przyciągają. Po meczach finałowych zostawałyśmy same w szatni i  kiedy nikt nie patrzył, to wtedy jedna płakała, a druga ją pocieszała – mówiła Evert.

To ona była starą mistrzynią (choć są między nimi tylko dwa lata różnicy), broniącą swego terenu przed tą panną z Czechosłowacji. Obie grały ze sobą aż 80 razy! Lepszy bilans ma Martina: 43 do 37. Tak naprawdę jednak ich rywalizacja miała trzy etapy. W pierwszym – który zaczął się dokładnie 22 marca 1973 roku w Akron – zdecydowanie królowała Chris Evert. W drugim, gdzieś od Wimbledonu 1978 do Australian Open 1982, wszystko się wyrównało. A w ostatnim, już w latach 80., Martina była nie do zatrzymania. Zresztą podobnie było w finałach wielkoszlemowych – na 14 spotkań, jakie w nich rozegrały, Chris wygrała ledwie cztery (choć warto dodać, że aż pięć z jej porażek przypadło na Wimbledon)

Ostatni mecz rozegrały ponad 15 lat po pierwszym. Był bez historii. Martina wygrała gładko – 6:2 6:2. Gołym okiem było widać, że Chris jest już bliska końca kariery. I faktycznie, po kolejnym sezonie zeszła z kortu. Ale my cofniemy się jednak w czasie do wcześniejszych wydarzeń. Bo owszem, Navratilova i Evert były wielkimi rywalkami, ale też przyjaciółkami. Są nimi zresztą do dziś. A lata temu wygrywały nawet wspólnie tytuły wielkoszlemowe w deblu. Martina zresztą była jedną z największych specjalistek od gry podwójnej w historii. Znów przeciwieństwo w stosunku do Chris.

Obie razem grały, razem trenowały, razem spędzały wolny czas. Choćby na nartach w Aspen, gdzie Martina miała swoją posiadłość. – Dzisiejszy tenis jest całkowicie inny od tego, co było kiedyś. Cieszę się, że zaczynałam w latach siedemdziesiątych. Mieliśmy wówczas sporo frajdy, a na światowych kortach prym oprócz mnie wiodły również takie sławy jak Billie Jean King, Martina Navratilova, Arthur Ashe, Jimmy Connors i John McEnroe. To my zapoczątkowaliśmy tenisowe szaleństwo, ale uwaga społeczeństwa nie skupiała się jeszcze na nas aż tak bardzo, więc mogliśmy liczyć na odrobinę prywatności. W dzisiejszych czasach czołowi zawodnicy nie mają tego komfortu, bo media społecznościowe na to nie pozwalają. W moich czasach również relacje pomiędzy tenisistkami były bliższe. Razem trenowałyśmy i jadłyśmy posiłki, a teraz to już jeden wielki biznes – wspominała Evert.

W tym roku, gdy w lutym zmarła siostra Chris, Martina była przy niej przez cały dzień. Przyszła też na pogrzeb, po nim została na stypie, aż do 22, zajmowała się jedzeniem. Oprócz niej pojawiła się jeszcze Pam Shriver. – Martina to zdecydowanie jedna z moich najbliższych przyjaciółek. Nie ma w naszej relacji żadnych napięć. Uwielbiam ją i jej osobowość – mówiła Evert. Ale w przeszłości tak było tylko poza kortem. Gdy na niego wychodziła, Martina była rywalką, jak każda inna.

Osoby ze środowiska Evert zawsze twierdziły, że Chris dumą i satysfakcją napawał jeden fakt – że osoby, które pracowały nad grą Navratilovej, ustawiały ją tak, by Martina poradziła sobie właśnie z Amerykanką. To ona była odniesieniem dla tenisistki, która ostatecznie ją przerosła. Potem każdy przyznawał, że takie podejście napędziło ich rywalizację, a ich rywalizacja napędziła cały sport. Tak jak rywalizacje McEnroe z Borgiem czy Federera z Nadalem. To ten sam poziom. A dla kobiecego tenisa może i wyższy, niż Roger i Rafa dla męskiego.

Całkiem możliwe, że gdyby nie miały siebie nawzajem po drugiej stronie siatki, nie miałyby też tylu sukcesów. A Chris Evert nie miałaby też choćby… drugiego męża.

Życie

Opowiadając o Evert, nie sposób pominąć jej prywatnego życia. Nie sposób, bo i ona sama nigdy go nie pomijała. Mówiła o nim wprost, bez owijania w bawełnę. A media – jak przystało na wielką gwiazdę – śledziły jej poczynania nie tylko na korcie, ale i poza nim. – Wiem, że nie jestem aniołkiem. Nie jestem też tak idealna, za jaką mają mnie ludzie. Jestem normalną kobietą. Spotykałam się z wieloma facetami, lubiłam wypić trochę drinków, opowiadałam sprośne dowcipy, przeklinałam, pyskowałam rodzicom – wspominała.

O jej dowcipach w kuluarach krążyły legendy. Wiele jej koleżanek przyznawało, że na treningach Chris zamieniała się w najlepszą standuperkę w kraju. Tyle że gdyby te same dowcipy opowiadała publicznie, pewnie połowa osób poczułaby się oburzona. Jeśli chodzi o facetów – to niemal wszyscy śledzili kolejne plotki dotyczące jej miłosnego życia.

Zaczęło się od Jimmy’ego Connorsa. Tak, tego Jimmy’ego Connorsa. Byli ze sobą stosunkowo długo. Ich magiczny moment przyszedł w 1974 roku, gdy oboje wygrali Wimbledon. Na balu po turnieju, gdzie tradycyjnie mistrz i mistrzyni zaczynali ceremonię tańcem, puszczono im „The Girl That I Marry”, choć oboje byli wtedy tylko zaręczeni. Do małżeństwa zresztą ostatecznie nie doszło, rozstali się po jakimś czasie, a po latach – w swojej autobiografii – Connors przyznawał, że to przez aborcję, której dokonała Chris, nie konsultując tego z nim. Ta jednak ogłosiła tylko, że Jimmy przeinacza fakty, co sprawia jej przykrość. To był jej cały komentarz.

Po Connorsie byli też Burt Reynolds, znany aktor, i Jack Ford, syn prezydenta Geralda Forda. Możecie sobie tylko wyobrazić, jaką sensację wzbudzało to w ówczesnej prasie. W końcu jednak trafiła na znacznie „nudniejszego” gościa – Johna Lloyda, brytyjskiego tenisistę. Przeczytała wywiad, w którym Lloyd opowiadał o samotności w tenisowym świecie i poczuła, że doskonale go rozumie. Doprowadziła do ich spotkania, wkrótce byli parą, a w 1979 roku się pobrali. Lloyd został jej trenerem i w dużej mierze poświęcił swoją karierę na rzecz Chris. To jednak w końcu doprowadziło do nieporozumień, a Chris wdała się też w romans z piosenkarzem Adamem Faithem. Oboje rozstali się po ośmiu latach.

Evert była wtedy w rozsypce. Tym większej, że nie chcieli z nią rozmawiać… jej rodzice, którzy Johna uwielbiali. Wtedy Martina Navratilova zaprosiła ją do Aspen. Tam Chris poznała Andy’ego Milla, instruktora narciarstwa i dwukrotnego olimpijczyka. – Następnego dnia po tym, jak się poznaliśmy, pomagał mi nauczyć się jazdy na nartach. Jechał tyłem i trzymał mnie za rękę przez całą trasę – wspominała Evert. On potwierdzał, że tak było, ale pamiętał to nieco inaczej. – Chris była najgorszą narciarką, jaką w życiu spotkałem. Równał się z nią może tylko Reggie Jackson – mówił ze śmiechem.

Ona za to lubiła wspominać, jak obudził się rano w jej pokoju i wypalił: – Nie mogę uwierzyć, że przespałem się z Chris Evert w sypialni Martiny Navratilovej. – Cóż, przyznajmy, że pewnie mało kto by w to uwierzył w takiej sytuacji. Rok później oboje byli już jednak małżeństwem, mają wspólnie trójkę dzieci, ale rozstali się po kilkunastu latach. Niedługo po tym Chris poślubiła Grega Normana, golfistę, ale małżeństwo wytrzymało tylko piętnaście miesięcy. Evert przyznawała, że za dużo było w ich związku napięcia, bo Greg przyjaźnił się z Andym. I tak się to skończyło.

Po jej karierze w prasie opisywano jednak nie tylko jej związki. Evert bardzo zgrabnie przeskoczyła z życia tenisistki do życia emerytowanej tenisistki. Otworzyła własną akademię. Jako pierwsza kobieta ze świata sportu poprowadziła odcinek „Saturday Night Live”. Stworzyła własną organizację charytatywną. Pracowała w kilku telewizjach jako ekspertka. Doradzała prezydentowi Bushowi seniorowi w sprawach sportu i kultury fizycznej. Jako czwarta osoba w historii została wprowadzona do tenisowego Hall of Fame jednogłośnie. Publikowała swoje felietony na łamach kilku pism. Wypuściła własną linię ubrań, a nawet wystąpiła w filmie HBO.

Wcześniej – jeszcze w trakcie gry na korcie – wypuściła autobiografię i szefowała WTA (tę funkcję pełniła też jeszcze przez dwa lata po zakończeniu kariery). W dwóch słowach: zbierała doświadczenia. Do dziś jest więc nie tylko jedną z największych zawodniczek w historii, ale też jedną z najbardziej cenionych ekspertek i komentatorek.

W obu przypadkach całkowicie zasłużenie.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez