Gdybyśmy to wszystko dobrze przemyśleli, to jeszcze przed rozpoczęciem mistrzostw Europy bylibyśmy w stanie stworzyć szablon tekstu na co najmniej sześć pierwszych meczów polskiej reprezentacji. Wystarczyłoby napisać w nim coś o słabych rywalach, wspaniałej grze Polaków, bloku czy szalejącym przy linii Vitalu Heynenie. I voilà! Mamy idealny opis meczu. Również dzisiejszego, bo Hiszpanie nie postawili nam żadnego oporu.
Z jednej strony cieszymy się z tego powodu. Bo przecież o to w tym wszystkim właśnie chodzi – żeby wygrać możliwie jak najszybciej, jak najwyżej i spokojnie móc się potem tym rozkoszować. Z drugiej strony jednak z tyłu głowy kołacze nam się myśl, że obejrzelibyśmy takie pięć setów, zakończonych grą na przewagi w tie-breaku. I zwycięstwem naszej kadry, rzecz jasna – tej części nie zmieniamy. Po prostu każdy kolejny mecz, który wygrywamy, nie dopuszczając rywali do głosu, zaczyna nas nieco nudzić.
Spójrzmy na dzisiejszy – odskoczyliśmy już na samym początku. Rywale, tradycyjnie, byli nerwowi, popełniali błędy, zwłaszcza przy zagrywce. Nie musieliśmy nawet grać najlepiej, jak umiemy, a punkty i tak wpadały. A gdy już się rozgrzaliśmy, to zaczęła się zabawa. Bo tak to wygląda – jakby 7C grała z 3A w szkolnym turnieju. Różnica (hehe) klas jest aż nadto widoczna. Kubiak, Leon, Drzyzga czy Muzaj po prostu urządzają sobie treningi otwarte dla publiczności. Ta zresztą zapełnia każdą kolejną halę, choć w tej, w której grano dzisiaj, trudno było wytrzymać – podobno brakowało klimatyzacji i żar lał się z nieba sufitu.
W trzech słowach to spotkanie można by podsumować tak, jak robił to niegdyś Juliusz Cezar: veni, vidi, vici. Z tą różnicą, że Polacy nie napotkali (i całkiem prawdopodobne, że nie napotkają w tym turnieju w ogóle) na swej drodze żadnej wioski nieugiętych Galów. Hiszpanów po prostu zmietliśmy z boiska. Bywały momenty, że właściwie mogliśmy oprzeć swoją grę tylko na zagrywce – szczególnie tej Wilfredo Leona – odpuszczając wszystkie pozostałe elementy, a i tak byśmy prowadzili. W pewnym momencie zastanawialiśmy się, czy dla uatrakcyjnienia meczu nie powinni dostawać pięciopunktowej przewagi na start każdego seta. Potem okazało się, że nawet z nią i tak spokojnie wygralibyśmy 3:0.
Jeśli więc po dotychczasowych spotkaniach naszej kadry ktokolwiek zapytałby nas, czy poszerzenie turnieju było dobrym pomysłem, odpowiedzielibyśmy bez chwili zastanowienia: nie. Albo poczekajcie, odwołujemy. Odpowiedzielibyśmy: NIE! I to nawet nie kwestia tego, że Polacy muszą przez te mecze przebrnąć, a my musimy je oglądać. Najgorsze jest to, że do tej pory ani na chwilę nie poczuliśmy znaczenia tego turnieju. Mamy wrażenie, że to seria meczów sparingowych, które do niczego nie prowadzą. Niby wiemy, że zagramy teraz w ćwierćfinale mistrzostw Europy, ale, cholera, jakoś trudno nam w to uwierzyć.
Ale dobra, dajmy tym mistrzostwom kolejną szansę. Bo teraz naszymi rywalami będą Niemcy. A to akurat reprezentacja doświadczona, uznana, zresztą na ostatniej takiej imprezie zdobyła srebrny medal, a w finale przegrała dopiero po tie-breaku z Rosją. Grać więc zdecydowanie tam potrafią. Co prawda w tym turnieju falują formą, ale wyeliminowali już Holendrów i kłopoty, choćby małe, sprawić nam mogą. Całkiem prawdopodobne, że to właśnie od tego spotkania – przypomnijmy: siódmego, jakie rozegramy na tych mistrzostwach – rozpocznie się dla nas prawdziwy turniej. Taki, w którym każdy punkt i każdy set nabiorą większego znaczenia.
Bo na razie mamy wrażenie, że to wszystko nudzi nie tylko nas, ale również Vitala Heynena i jego podopiecznych. Choć i oni, i my ze zwycięstw się cieszymy.
Polska 3:0 Hiszpania (25:18, 25:13, 25:16)
Fot. Newspix