Był Wojciech Zabłocki. Szermierz, architekt, malarz, pisarz, legenda

Był Wojciech Zabłocki. Szermierz, architekt, malarz, pisarz, legenda

Był Wojciech Zabłocki. Przedstawiciel wielkiego pokolenia polskich szablistów. Tego, które zdobyło trzy drużynowe medale na igrzyskach. Tego, w którym walczyli Jerzy Pawłowski, powszechnie uznany za szablistę wszech czasów, Ryszard Zub, Ryszard Parulski i inni. Śmietanka. Najlepsi z najlepszych. 

Był też Wojciech Zabłocki. Architekt, malarz, miłośnik dawnej broni, pisarz. Mąż i ojciec. Dżentelmen. Zawsze uśmiechnięty, ruchliwy, pełen energii. Otwarty na życie. Życie, które trwało długo. Zmarł w końcu dzień przed 90. urodzinami. A i tak wydało się, jakby to było za wcześnie. Bo był obecny niemal od zawsze. W różnych rolach, ale jednak. 

Był więc Wojciech Zabłocki. I już go nie ma. Pozostały medale, sukcesy, wyróżnienia, budowle, książki, obrazy i opowieści. Mnóstwo opowieści. 

Był Wojciech Zabłocki. Chudzielec z charakterem

– Ci wszyscy, którzy mnie znają ze zdjęć, są rozczarowani przy konfrontacji swojego wyobrażenia z rzeczywistością i zwykle pocieszają siebie i mnie Panem Wołodyjowskim. […] Były próby wydłużenia mego wzrostu metodami sztucznymi, mianowicie Janos Kevey [trener – przyp. red.] kazał mi w czasie przerwy w treningu włazić na drabinki i trzymając się za najwyższy szczebel zwisać, jak krzyżowany łotr, a kochani koledzy zachęcali mnie do jak najdłuższego wysiłku – w ten sposób mogli dłużej odpoczywać – pisał o sobie sam Zabłocki.

Faktycznie, był niski. Drobny, bardzo szczupły. Aż trudno było uwierzyć, że uprawiał sport walki. Bo szermierka takim jest. Jego zapadnięte policzki tylko potęgowały wrażenie. Wzrost zresztą, bywało, sprawiał mu problemy. Bo wyżsi rywale mieli na szermierczej planszy przewagę zasięgu. – Zasięg faktycznie nie był jego atutem, ale w czasach, gdy walczył pan Wojtek, sędziowanie odbywało się za pomocą sędziów, nie było aparatury elektronicznej. Nie miał znaczenia czas zadawania trafienia. U pana Wojtka atutem była szybkość, którą nadrabiał brak zasięgu – wspomina na antenie Weszło FM Janusz Olech, medalista olimpijski z igrzysk w Seulu 1988.

Do szermierki miał za to na pewno charakter. Poza planszą był pełen humoru, potrafił żartować z siebie i innych. Zresztą cała nasza ówczesna drużyna szablistów ponoć taka była. Często powtarzaną anegdotą, również przez samego Zabłockiego, była pewna podróż pociągiem. – Ja, Jurek Pawłowski i Emil Ochyra wieźliśmy w przedziale sypialnym trzy maszyny [na przemyt – przyp. red.], gdy dojechaliśmy do granicy czechosłowacko-polskiej. Celniczka kazała, aby Emil odsunął walizki, za którymi ukrył swoją maszynę. Wtedy Jurek powiedział: “Poczekaj, Emilku, to ci pomogę”. I zeskoczył przed celniczką… całkiem nagi, bez piżamy, którą przed chwilą zdjął pod kołdrą. Celniczka tylko wrzasnęła i wypadła w popłochu z naszego przedziału – wspominał na łamach „Gazety Wrocławskiej”.

Było więc z nimi wesoło, to na pewno. Ale, jak powiedziano, poza planszą. Na niej Zabłocki nagle stawał się zupełnie innym człowiekiem. – Dla mnie to był trochę fenomen pod względem różnicy osobowości, jakie u pana Wojtka występowały. Bo na co dzień to była osoba bardzo spokojna, kulturalna, życzliwa. A gdy pojawił się na planszy, to wstępowało w niego takie zwierzę. Był bardzo zadziorny, zrobiłby wszystko, żeby wygrać walkę. Miał bardzo dobry charakter do sportu – mówi Olech.

Nigdy nie odpuszczał – wspomina z kolei Jacek Bierkowski, były szablista, wicemistrz świata, niegdyś prezes Polskiego Związku Szermierki. – W żartach się mówi, że są tacy ludzie, którzy dostają po zębach na ulicy, a leżąc jeszcze gryzą – taki był Wojtek. Kłócił się o trafienia, choć to przypadłość każdego szermierza. Był pełen energii. […] Pamiętam, jak raz trafiono go przy mnie w kciuk. Przerwałem walkę, bo widziałem, że przecięto mu rękawicę i leje się krew. Nie pozwolił się opatrzyć. Szermierka była dla niego najważniejsza. 

Wojciech Zabłocki w swoim szermierczym stroju z emblematem klubu Marymont Warszawa. Fot. Newspix

Sam wspominał, że przed wejściem na planszę zawsze starał się jak najbardziej zdenerwować. Czymkolwiek. Żeby potem mieć energię. Bo tę – przy jego stylu – traciło się szybko. Dlatego bywało, że dłuższe walki przegrywał. Ale musiał tak walczyć, skoro wiszenie na drabinkach nic nie dało i wciąż był niższy od rywali. Musiał przeć do przodu, musiał zaskakiwać szybkimi atakami, musiał imponować refleksem i doskonałą techniką. I dokładnie to robił.

Jego znakiem popisowym był flesz. Błyskawiczny atak, wtedy jeszcze – kiedy można to było robić – przeprowadzany z wyskoku, często rzutem do przodu. Tak gwałtownym, że czasem kończył się upadkiem. Ale często przynosił punkt, warto więc było ryzykować. Wykonywał go tak szybko i tak zaskakująco, że francuska prasa nadała mu przydomek „Mały tygrys”, który zresztą dobrze się przyjął.

Choć popularniejszy wciąż był inny – „Kajtek”. Brzmiał może mniej dumnie, ale swojsko.

Był Wojciech Zabłocki. Dziecko w czasie wojny

Jak każdy z tamtego pokolenia sporo przeżył. Miał niespełna dziewięć lat, gdy rozpoczęła się II wojna światowa. Wielokrotnie wspominał, że kilka razy cudem uniknął śmierci. A mało zabrakło, by cudów potrzeba było jeszcze więcej – miał bowiem wstąpić do Szarych Szeregów. Nie zdążył jednak, bo w Warszawie akurat wybuchło powstanie. Choć i tak trudnych wspomnień miał wiele. Pamiętał, że naprzeciwko ich domu w trakcie powstania zainstalował się niemiecki snajper.

Pamiętał też, jak polscy żołnierze kazali im się wynosić z mieszkań, bo zapowiedzieli, że Niemcy będą bombardować tamte okolice. Przeszli kawałek dalej, rozbrzmiał alarm. Schowali się w bramie, ale jego ojciec stwierdził, że jednak lepiej będzie z niej wyjść. Matka nie chciała, ostatecznie jednak dała się przekonać. Chwilę po tym na bramę spadła bomba. Zginęli wszyscy, którzy tam stali.

Inne wspomnienie. Już po powstaniu. Do Warszawy przyszli własowcy, żołnierze Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej. Kazali wyjść na zewnątrz. – Inni ludzie pouciekali do piwnicy, a własowcy rzucili tam granat i sporo osób zginęło. My mieszkaliśmy na parterze. Otworzyliśmy drzwi, więc żołnierze nie musieli ich wyważać. Muszę tu dopowiedzieć, że już jako młody chłopiec interesowałem się sztuką, w czasie powstania narysowałem obraz ze spłoszonym koniem. Miałem też ustawione w pokoju kukiełki na patykach, bo bawiłem się w teatrzyk kukiełkowy. Żołnierz wpadł do naszego mieszkania, poucinał bagnetem główki tym kukiełkom, a potem przeciął na pół obraz z koniem, który wisiał na ścianie. Pogłaskał naszego młodszego brata, Maćka, po główce i kazał się nam wynosić. Przeżyliśmy – opowiadał Onetowi.

Potem szli, wypędzeni z domu, do Pruszkowa. Po drodze rysował to, co widział. Wojnę. Cieszył się, bo miał zajęcie. Przez te wszystkie lata zachował co najmniej jeden ze szkiców z tamtych czasów, na którym uwiecznił zamordowanych powstańców. Własowcy chcieli wywieźć ludzi z obcym obywatelstwem na Okęcie. Rodzina od strony matki pochodziła z Austrii, babcia się zgłosiła. Wzięli ich do samochodu. Ojciec jeszcze przed wyjazdem podarował obrączkę jednemu z oficerów i poprosił o zatrzymanie się, gdy trzy razy zastuka. Oficer prośbę spełnił, a Zabłoccy całą rodziną wyskoczyli z ciężarówki. Potem ukrywali się w fabryce, w której pracował jego ojciec. Później trafili do wujka w Krakowie, a po wojnie jego ojciec dostał pracę w Katowicach. Tam osiedli.

To ważne miasto w jego życiorysie. Właśnie w nim zobaczył szermierza z szablą. Ożyły wspomnienia. Malowane sceny bitewne, walki na kije z kolegami. Poszedł za jednym z nich do klubu, zapisał się na treningi. Początkowo rywalizował też we florecie, bo w Krakowie – gdzie w 1949 roku znalazł się na studiach – brakowało szablistów do drużyny.

Ale ostatecznie wybrał właśnie szablę. Uznał, że lepiej odpowiadała jego temperamentowi. Janusz Olech pamięta, że faktycznie, pasowała. – Walki z panem Wojtkiem nie należały do przyjemnych, bo szabla jest bronią sieczną, zadaje się cięcia. A te pozostawiane przez pana Wojtka na długo zostawiały ślady na ciele.

Był Wojciech Zabłocki. Mistrz

Nigdy nie marzył o wyjeździe na igrzyska. A już cztery lata po tym, jak po raz pierwszy chwycił szablę, podróżował wraz z kadrą do Helsinek. Wspominał, że dopiero na miesiąc przed olimpiadą dotarło do niego, że na nią pojedzie. Był rok 1952. Polscy szermierze wyruszali na pierwszą dużą międzynarodową imprezę w swoich karierach. Wszystko było dla nich nowe. Do tego jechali do kapitalistycznego kraju, a to już samo w sobie było coś.

Drużynowo dotarli do półfinału. W nim przegrali z Włochami i Amerykanami. A Zabłocki pokazał swój charakter, gdy niemal doprowadził do bójki. – W pewnym momencie naszego pojedynku George Worth stanął, zdjął maskę i zaczął przedrzeźniać moje krzyki, co mnie tak zdenerwowało, że i ja zdjąłem maskę, zbliżyłem się i wrzasnąłem mu nad uchem. On postąpił krok naprzód, ja postąpiłem krok naprzód i starliśmy się piersiami… Worth był wyższy i grubszy, ale za to na trybunach roiło się od polskich zapaśników. Wybuchła burza. Zapaśnicy odwijali rękawy. Obecny na olimpiadzie jako prezes Związku Szachowego pisarz Jerzy Putrament urągał kapitalistom po francusku – wspominał Zabłocki.

Sprawę załagodził dopiero kierownik amerykańskiej ekipy, który namówił Wortha do przeprosin. Niestety, to był ostatni miły gest ze strony Amerykanina. Ten bowiem wygrał cały pojedynek. Z Helsinek Polacy wracali więc bez medalu. Zresztą cała olimpijska ekipa do ojczyzny jechała raczej w smutnych nastrojach – cztery zdobyte krążki przez naszych sportowców krążki były wynikiem poniżej oczekiwań. Zabłocki jednak już rok później miał powód do świętowania. Osiągnął wtedy swój największy indywidualny sukces – zdobył złoto mistrzostw świata juniorów.

Igrzyska w Melbourne – największa trenerska porażka “Papy” Stamma?

Po latach wspominał, że z indywidualnych medali właśnie ten ceni najbardziej. Przy okazji finału stresował się niesamowicie. Jak nigdy w karierze. I zaczął od prostych błędów, rywal – Paolo Narduzzi z Włoch – bez problemu je wykorzystał i wyszedł na prowadzenie. Potem zdobył kolejny punkt. Ale następne trzy należały do Zabłockiego. Czwarty też. Zdobył go dzięki… znajomości języka włoskiego. Podstawowej, ale jednak. – „Paolo, diretto!”, słyszę włoski szept z boku. Zaraz – diretto, diretto… To chyba „prosto”. Jeżeli Narduzzi posłucha, mam czwarte trafienie w kieszeni – wspominał Zabłocki. I dokładnie tak było. Zrobiło się 4:2, a po chwili pięć. Polak był mistrzem.

A skąd znał włoski? W trakcie igrzysk olimpijskich w Helsinkach zapoznał się z Ireną Camber, włoską florecistką. Ta nie znała francuskiego, więc on zaczął uczyć się włoskiego. Korespondowali przez pewien czas. Znajomość wygasła, ale język został. I się przydał.

Potem był wyjazd do Melbourne. Za ocean polscy szabliści jechali już jako uznani zawodnicy. Wszyscy wiedzieli, że należy się z nimi liczyć. I faktycznie tak było. Polacy doszli aż do finału, po drodze pokonując Amerykanów i rewanżując im się za porażkę sprzed czterech lat. Osobistą satysfakcję miał Zabłocki z pokonania Wortha. W dodatku do zera. Cztery lata czekania, ale było warto. Tyle tylko, że w finale nasi reprezentanci musieli uznać wyższość Węgrów. Ci byli bowiem mistrzami szabli. Ale Polacy mieli medal. Pierwszy, historyczny. Po latach Zabłocki mówił, że to była jedna z najpiękniejszych chwil w jego karierze. Nie poszło mu jednak indywidualnie – zajął szóste miejsce, ale cieszył się ze srebra Jerzego Pawłowskiego.

Jerzy Pawłowski i Wojciech Zabłocki. Fot. Newspix

Na szczyty Polacy wyszli w 1959 roku. To wtedy po raz pierwszy zdobyli mistrzostwo świata. I to w jaskini lwa, w Budapeszcie. Doping miejscowych fanów był niesamowity. Zabłocki i Pawłowski stanowili o sile polskiej ekipy. Obaj walczyli fantastycznie. Po ostatnim punkcie cała sala, chwilę wcześniej ogłuszająco głośna, zamarła. Coś takiego się nie zdarzało, Węgrzy nie przegrywali w ogóle, a co dopiero u siebie. – To było akurat pierwszego kwietnia. Niektórzy myśleli, że to jakiś żart z okazji prima aprilis – wspominał Zabłocki. Ale żartu nie było. Choć Polacy głośno się śmiali i świętowali.

Potem mistrzami świata zostawali jeszcze trzykrotnie. Wojciech Zabłocki łącznie wywalczył dziewięć medali tej imprezy. Ale tylko jeden, brązowy, indywidualnie. Sukcesów odniesionych na własną rękę stale mu brakowało. Dlatego tak cenił złoto mistrzostw świata juniorów. Choć i wszelkie medale zdobyte z kolegami przechowywał w pamięci. Doskonale też pamiętał turnieje “O Szablę Wołodyjowskiego”, organizowane w Polsce. Lubił przywoływać dwie anegdoty, często zebrane w jedną – jak na przykład w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego”.

– Na początku ten turniej nazywany był sześciomeczem i odbywał się w starej hali Gwardii. Na galerii kibice krzyczeli „bij Ruskich za Katyń!”. Milicja musiała interweniować. Ludzie mówili, że z Rosjanami i tak przegramy, bo władze nam każą. Oczywiście, tak nie było. Ale i tak zawsze każda porażka z nimi była kwitowana „bo tak musiało być”. Wtedy podczas meczu ze Związkiem Radzieckim wygrałem cztery walki. Podbiega po zawodach dziewczyna, coś wtyka mi do reki i ucieka. Patrzę, a to złoty pierścionek z akwamaryną. Do dzisiaj nie wiem, co to za dziewczyna była. Podarowałem pierścionek siostrze. A gdy wygraliśmy z Rosjanami, nie dostaliśmy reprymendy, jak niektórzy sugerowali, a wręcz przeciwnie, gratulacje.

W międzyczasie były też igrzyska w Rzymie. Z nich Polacy znów przywieźli srebro, Węgrzy tym razem okazali się nie do pokonania. Do Włoch dolecieli z zepsutym silnikiem w samolocie. Na lotnisku czekała na nich straż pożarna i karetki. Ale wszystko się dobrze skończyło. Zabłocki często wspominał to wydarzenie, w przeciwieństwie do… samych igrzysk. W ich przypadku zwykle żartował, że go tam po prostu nie było.

Nie widziałem w Rzymie żadnej innej konkurencji poza tą, w której startowałem. Jak mnie ktoś potem pytał:
– No, jak tam było na olimpiadzie?
Odpowiadałem, udając zdziwienie.
– Na jakiej znowu olimpiadzie?
– Nie żartuj, przecież byłeś!
– Nie byłem na żadnej olimpiadzie. Byłem na zawodach w Rzymie –
wspominał.

W Rzymie był jednak najbliżej swojego sukcesu. Tak naprawdę zabrakło mu jednego celnego ciosu z Francuzem Claudem Arabo, by zdobyć srebro. Przegrywał już 0:4, wyrównał stan rywalizacji. Przy okazji decydującego punktu, podszedł jednak, jak sam mówił, o centymetr za blisko. Francuz sięgnął jego boku. Było po walce. Zabłocki skończył igrzyska na piątym miejscu. Więcej już indywidualnie na tej imprezie nie wystartował. W Tokio pojechał tylko reprezentować drużynę, przywiózł brąz.

To był jego trzeci medal olimpijski. I ostatni.

Był Wojciech Zabłocki. Mąż i ojciec

Zawsze dużo mówiło się o jego rodzinie. Jego pierwsze małżeństwo szybko się rozpadło. Sam wspominał, że nie chciał powtórnie się żenić. Miał zresztą reputację niezłego uwodziciela, mówiło się, że po prostu podobało mu się życie singla. Ale los postawił na jego drodze Alinę Janowską, znaną aktorkę. A ta mu nie odpuściła.

– Podobno pierwszy raz zobaczyła mnie na zdjęciu w gazecie sportowej, sama pisała artykuły do “Sportowca”. Gdy usłyszała, że jestem żonaty… nie chciała już robić ze mną wywiadu, ale później zmieniła zdanie. Po raz pierwszy spotkaliśmy się niedługo później na przyjęciu, które urządzał sekretarz włoskiej ambasady. Gdy jadłem kanapki, pisarz Leopold Tyrmand podszedł do mnie i powiedział: „pewna artystka chce pana poznać”. Zaprowadził mnie do dwóch pań, a Alina od razu przejęła inicjatywę.

– Zapraszam pana do kina na film Antonioniego.
– Ale jestem tutaj z jedną panną.
– To niech pan ją zostawi.
– Właściwie miałem taki zamiar.

Inżynier Sierakowski, z którym pracowałem, poprosił mnie, bym poszedł na przyjęcie z jego córką, zresztą bardzo ładną. Chodziło o to, żebym tylko pojawił się z nią na sali, a później miałem wolną rękę. Sierakowski uważał po prostu, że dziewczynie nie wypada przyjść na bal samotnie. Spełniłem jego prośbę, a później faktycznie odłączyłem się od jego córki. Poszliśmy z Aliną na wspomniany seans i okazało się, że w kasie nie ma już biletów – wspominał w rozmowie z Onetem.

Wojciech Zabłocki z żoną Aliną Janowską. Fot. Newspix

Bilety się znalazły. Janowska miała znajomości. Po kinie zaprosiła szermierza na kolację, a ten odparł, że… nie może iść, bo rano rusza do pracy, potem ma trening, a za tydzień ważny turniej. Poprosił o odwózkę do domu i obiecał, że odezwie się za tydzień. Tak też zrobił. Zostali parą, a potem został wręcz przymuszony do oświadczyn. Alina na pytanie redaktora „Dziennika Bałtyckiego” o to, co ją łączy z Zabłockim powiedziała, że ten „jeszcze jej się nie oświadczył”. Cytat poszedł w artykule, szablista dostał mnóstwo anonimowych telefonów od fanów Janowskiej. Podobno część była nawet z pogróżkami. Zabrał więc ją na łąkę, nazbierał kwiatów, uklęknął i poprosił o rękę. Bez pierścionka, ale oświadczyny zostały przyjęte.

Wzięli ślub cywilny. Kościelnego nie mogli, bo oboje byli po rozwodach. Po wyjściu z urzędu stanu cywilnego przeszli pod szpalerem szabel. To była niespodzianka od kolegów Zabłockiego. Żyli razem aż do śmierci Aliny. Mieli różne pasje, ale wzajemnie się w nich wspierali. Oboje zresztą byli bardzo usportowieni. Czasem zdarzało się, że cierpiały przez to ich dzieci. Zwłaszcza synowie – Marcin i Michał, którzy wielokrotnie wspominali, że za dziecka właściwie nie mieli wakacji. Zamiast nich wyjeżdżali na rodzinne obozy sportowe.

Obaj mieli zresztą talent do szermierki, obu na odniesienie sukcesów nie pozwoliły ich ciała. Kontuzje i choroby sprawiły, że porzucili ten sport. Choć Marcin, starszy z synów, pasję dalej z nim dzielił. Obaj wspólnie działali w Towarzystwie Szablistów zajmującym się starszą bronią i organizacją pokazów jej używania. Michał został za to poetą. Po latach – już po śmierci matki – wydał o niej tomik wierszy. Kilka dni przed śmiercią ojca opublikował za to inny, o nim.

Alina Janowska zmarła w 2017 roku. Cierpiała na chorobę Alzheimera. Długo zresztą udawało jej się oszukiwać rodzinę, synowie twierdzili, że – jak to aktorka – odgrywała pewną rolę. I nie dała po sobie poznać, że coś jest nie tak. W końcu jednak choroba zaatakowała z pełną mocą. Do śmierci zajmował się nią mąż. – Postanowiłem, że dopóki mogę, jej nie oddam. To byłoby nie fair, niezgodne z zasadami olimpijskimi, nie mówiąc już mojej miłości do niej. W domu była gosposia z dyplomem pielęgniarskim, przychodzili rehabilitanci i lekarze. Bardzo pomagał mi Michał. Żona miała dobrą opiekę. Do końca była przytomna, słyszała, rozumiała, ale już mnie nie wołała… – wspominał.

Jak mówił, jego żona odeszła spokojnie. Tak jak i on, trzy lata później.

Był Wojciech Zabłocki. Człowiek renesansu

O jego pasjach spoza szermierki można by napisać książkę. Zresztą – sam miał ich na koncie kilka. Niektóre wspomnieniowe, inne o starej broni, jeszcze inne o architekturze. Pisać zaczął w sumie przypadkowo. Kiedyś jeden z redaktorów „Przekroju” poprosił go o kilka reportaży z zagranicznego wyjazdu. Napisał je, dostał wskazówki po korekcie, a dodatkowo sporo francuskiej prasy do przeczytania. I powoli uczył się tego, jak należy pisać. Przydało się.

Architekturę za to wybrał całkowicie umyślnie. Takie studia poleciła mu matka. Od samego początku łączył najpierw naukę – profesorowie nieco pomagali, przesuwając mu terminy – a potem pracę z szermierką. W 1953 roku został absolwentem wydziału architektury Akademii Górniczej w Krakowie. 15 lat później miał już tytuł doktora, w 1980 roku zyskał habilitację, a w 1999 roku przypadła mu w udziale profesura.

Był, jak sam się nazywał, entuzjastą architektury organicznej, inspirowanej naturą. Określał ją też „dynamicznym konstruktywizmem”, blisko mu było do rzeźby (które zresztą też projektował – częściowo jego dziełem jest na przykład Pomnik Powstańców Śląskich w Katowicach). Jak na czasy, w których przypadło mu żyć – socrealizmu – jego koncepcje były naprawdę śmiałe, wykraczały poza typowe postrzeganie budownictwa tamtych lat. Przynajmniej w Polsce. Ale ceniono go i poza jej granicami. Do swoich ulubionych projektów zaliczał salę gier na warszawskiej AWF i cały kompleks obiektów w Latakii w Syrii, gdzie rozgrywano potem Igrzyska Śródziemnomorskie. Nie udało mu się za to zrealizować innego wielkiego projektu – kompleksu sportowego wzdłuż Wisły, który miałby służyć… organizacji igrzysk olimpijskich w Warszawie.

W Syrii spędził cztery lata. Był też gościem na samych igrzyskach. Zabijając czas wrócił do pasji z dzieciństwa – malarstwa. Wkrótce wystawiał swoje obrazy. W Polsce i właśnie w Syrii – między innymi w Damaszku. Malował już do końca życia, co jakiś czas prezentując światu swoje dzieła. Jego obrazy powszechnie ceniono, a jego to wszystko… zaskakiwało. Bo w rodzinie nikt nie miał nigdy uzdolnień plastycznych. Przypadły tylko jemu i – dwa pokolenie później – wnuczce Urszuli.

Gdy wrócił z Syrii, przywiózł bagaż doświadczeń i historii. Opowiadał jak raz – gdy malował na dachu – Syryjczycy zaczęli mierzyć do niego ze strzelb, bo uznali go za intruza. Szybko uciekł. Innym razem muzułmańskie bractwo religijne w ramach swego rodzaju inicjacji przebijało mu ciało szpikulcami. Sam się na to zresztą skazał, bo wspomniał, że dwukrotnie w trakcie kariery przebito go szpadą. W Syrii ten swoisty test przeszedł, choć bolało podobno niesamowicie. Potem chcieli jeszcze, by chodził po rozżarzonych węglach, ale z tego już udało mu się wykręcić.

Przygód przez swoje pasje zawsze miał mnóstwo. Na mistrzostwach świata juniorów – tych w Paryżu, z których wrócił ze złotem – wymknął się na miasto wraz z Wojciechem Rydzem. Obaj studiowali architekturę, chcieli obejrzeć kilka budynków. W teorii nie mogli tego zrobić, mieszkali na terenie ambasady, mieli zakaz jej opuszczania poza zawodami. Nie było ich półtorej godziny, zrobiła się wielka awantura. Gdy wrócili, wszyscy odetchnęli. Nawet ich nie ukarano, a wręcz przeciwnie – zasłużyli sobie na zaufanie, bo nie uciekli na Zachód.

Podobnie było kilka lat później w Rzymie. – Każdą wolną chwilę wykorzystywałem na zwiedzanie miasta, muzeów, robienie szkiców budowli. Któregoś razu będący w ekipie opiekun ze służby bezpieczeństwa zapytał mnie, gdzie ja tak uciekam po treningach lub zawodach. Powiedziałem, że do muzeów. Wtedy on poprosił mnie, bym go zabrał ze sobą, bo on też chciałby coś zobaczyć, a boi się, gdyż nie zna żadnego obcego języka. Przegoniłem go po Rzymie bardzo, wrócił niemiłosiernie zmęczony. Potem zrobił mi w Polsce taką dobrą reklamę, że już bez problemów, gdziekolwiek byliśmy, mogłem urywać się na miasto po zawodach – mówił kiedyś „Przeglądowi Sportowemu”.

Zwiedzać starał się zresztą zawsze. W Tokio został po igrzyskach, dostał na to specjalne pozwolenie, właśnie po to, by zwiedzić Japonię. Był nią zafascynowany jeszcze przed olimpiadą, przyjaźnił się z Jolantą Tubielewicz, profesorką japonistyki. Nawet nauczył się nieco japońskiego, co sprawiło, że łącznie znał aż siedem języków. Lepiej lub gorzej, ale się dogadywał.

Często pytano go, jak znajdował na to wszystko czas, gdy był sportowcem, pracował, a w dodatku miał rodzinę. A on mówił, że po prostu umiejętnie organizował sobie dzień. Dla niego nie było to nic niezwykłego. Jego synowie po latach wspominali, że w rodzinnym domu nie można się było nudzić. Zawsze trzeba było robić coś konkretnego, inaczej rodzice zaraz znajdowali zajęcie. Przodował w tym zwłaszcza ojciec, bo sam tak od zawsze żył.

Już lata po karierze narodziła się jeszcze jedna jego pasja. Żona sprezentowała mu na urodziny starą szablę, którą zaproponował jej kierownik sklepu. Po odnowieniu u pewnego inżyniera aż lśniła. Z tej jednej szabli zrodziła się potem miłość do broni sprzed wieków. – Zaczął się fascynować walką na stare szable. Stworzył nawet taki zespół, który czasem zapraszano do występów i prezentowania układu stworzonego do muzyki, w ramach którego pokazywali tę broń. Panowie i panie w strojach z epoki, z XVIII wieku. To było takie jego hobby. Walki traktował jednak bardzo poważnie, czasem mnie prosił, żebym jakąś posędziował. Tłumaczył mi, jakie są zasady – byłem wtedy sędzią międzynarodowym, ale szabli współczesnej – żebym mógł to zrobić. Pamiętam, że parokrotnie, co robił z przyjemnością, choćby na zjeździe Solidarności, robił pokaz tychże starych szabli. I Wojtek walczył wtedy z jakimś kolegą, którego zaprosił – wspomina Jacek Bierkowski.

Pasji miał więc aż nadto, można by nimi obdzielić kilka osób. Każdą pielęgnował do końca życia.

Był Wojciech Zabłocki. Na zawsze szablista

Zaczynał pod okiem Jonasa Keveya. Węgierski szkoleniowiec był twórcą sukcesów Polaków, choć te największe osiągali już po tym, jak się przeciw Węgrowi zbuntowali. Reprezentanci dość mieli jego metod. Te opierały się na sporej ruchliwości, ale i znacznym uproszczeniu szermierki. Treningi były skupione głównie na problemie refleksu. Węgier chciał, by jego podopieczni przebijali w tej kwestii każdego. Rządził twardą ręką. Zrywał ich rano z łóżek i kazał trenować, bez rozgrzewki. Wyciskał z nich ostatnie krople potu, a by uzupełnić niedobory soli… dosypywał im ją do herbaty.

W końcu wszyscy mieli tego dość. Nawet Zabłocki. Choć Jerzy Pawłowski – może nieco złośliwie – lubił podobno powtarzać, że Kevey wręcz usynowił Wojtka. I to tak, że… wysyłał go na randki i uczył, jak się na nich zachowywać. Nawet jeśli tak było – i to mu nie pomogło. Z kadry wyleciał, ale na zawsze ukochał sobie Polskę, traktował ją jak drugą ojczyznę. Keveyowi jego byli podopieczni zawsze też oddawali zasługi. Mówili, że bez niego nie byłoby ich sukcesów. I że nie byliby tak zgrani.

Jerzy Pawłowski, Janos Kevey i Wojciech Zabłocki. Fot. Newspix

Bo weźmy Zabłockiego i Pawłowskiego. Dwóch najlepszych szablistów w Polsce, dwóch wielkich przeciwników. A jednak też przyjaciół, dobrych kolegów, których rywalizacja nakręcała rozwój polskiej szabli. – Rywalizacja musiała być. Bo wyniki sportowe, które osiągali, wynikały z takiej rywalizacji właśnie. To jest tak, że gdy jest wysoki poziom w danej dyscyplinie – czy w szermierce, szabli, czy gdziekolwiek – to ten poziom będzie się brał właśnie z rywalizacji zawodników. Jeżeli czołówka jest dosyć szeroka i bardzo mocna, to wyniki się w końcu pojawią. Panowie mieli to szczęście, że żyli w bardzo fajnych czasach. Wielu było szablistów, którzy prezentowali wysoki poziom. To się przekładało na medale. Pan Wojtek zdecydowanie więcej medali zdobywał w drużynie – mówi Janusz Olech.

Pawłowski i Zabłocki byli ze sobą kojarzeni tak mocno, że powszechnie ich mylono. Choć nie byli ani trochę podobni. Zostało tak na zawsze. Podobno nawet kiedy Pawłowski zmarł, Alina Janowska dostała kilka listów z kondolencjami z powodu… śmierci męża. A ten żył i miał się doskonale. Od Pawłowskiego Zabłocki przejął pewnym momencie miano „najlepszej szabli Polski”. Stało się to już dobrze po jego przejściu na emeryturę – odszedł na nią nagle, po igrzyskach w Tokio, bo zaczął mieć problemy ze zdrowiem – gdy Pawłowski trafił do więzienia z powodu szpiegostwa. Zabłockim zastąpiono go nawet… w jednym z komiksów o Tytusie, Romku i A’Tomku.

Na planszy spotkali się po latach, razem potrenowali. Pawłowski miał wtedy 57 lat, Zabłocki o dwa więcej. Obaj nadal jednak imponowali fantastyczną techniką i na planszy sprawiali problemy najlepszym spośród młodych szablistów. – Sam miałem przyjemność walczyć też z Jurkiem Pawłowskim. Klasa obydwu tych szablistów była naprawdę wyjątkowa. Można powiedzieć, że różnica pokolenia między nami na planszy często nie była widoczna. To byli szabliści, którzy nieco przerośli swoją epokę – mówił Olech.

Zabłocki przez długie lata pozostał aktywny. Toczył różnorakie pojedynki. Nawet najbardziej szalone.

– Pamiętam, jak w Polsce zorganizowano dzień japoński, transmitowany w telewizji. Wojtek mnie zaprosił do sędziowania walki, gdzie miał walczyć on starą polską szablą z zawodnikiem kenjutsu, ale walczącym prawdziwym, japońskim mieczem. To było w kawiarni gdzieś na Nowym Świecie. Powiedziałem: „panowie, musimy ustalić jakieś zasady, bo to się może skończyć źle, obaj macie ostrą broń”. Więc postanowiliśmy, że Wojtek nie może robić ataków zwodzonych, czyli udawać, że trafia w jedno miejsce, a zaatakować w inne. Jego przeciwnik za to nie mógł ponawiać ciosów, jak to ma miejsce w japońskiej walce. Powalczyli, ale Wojtek był pełen energii, w międzyczasie zapomniał o tych zasadach. (śmiech) Więc zatrzymałem walkę i powiedziałem, że nikomu nie zaliczam trafienia. W końcu Alina powiedziała do mnie scenicznym szeptem: „Jacek, kończ”. Bo widziała, że Wojtek już się rozochocił. Więc skończyłem walkę, powiedziałem, że był remis – wspomina Biernacki.

Na tym ta historia się jednak nie skończyła. – Tego samego dnia, ale później, w szkole polsko-japońskiej też był dzień japoński. I tam również zaczęli walczyć, choć mnie już przy tym nie było. Wojtek walczył tam w dużej, bufoniastej koszuli. Okazało się, że w pewnym momencie użył zasłony piątej, czyli bronił głowy. Rękaw tej koszuli zasłonił mu wtedy oczy. Po jednym ciosie myślał, że już koniec, zaczął kontrować, a tu rywal zadał drugi i trafił w głowę. Skończyło się szyciem.

Z szabli tak naprawdę zrezygnował dopiero, gdy już nie był w stanie się pojedynkować, bo nie pozwalał mu wiek. Ale długo przychodziły mu do głowy naprawdę szalone pomysły. Oddajmy, po raz ostatni, głos Jackowi Biernackiemu.

– Był taki program, w którym Wojtek odtwarzał sposób, w jaki walczono kiedyś na miecze, szpady czy szable. Robił to z synem Michałem. Któregoś dnia zadzwoniła do mnie Alina i powiedziała: „Słuchaj, Jacek, prośbę mam do ciebie. Wytłumacz coś Wojtkowi…”. Spytałem w czym rzecz. Okazało się, że w ostatnim odcinku miała być pokazana walka na szable, ale już XX-wiecznych ułanów. Układ do tej walki miał być taki, że ostatnie cięcie zada Michał, a Wojtek wtedy spadnie z konia. On miał wtedy już ponad 70 lat! Alina prosiła mnie, żebym mu wytłumaczył, by było odwrotnie – niech on zada to ostatnie trafienie, bo Michałowi nic się nie stanie.

Nie ma już Wojciecha Zabłockiego

Zmarł w sobotę. Dzień przed 90. urodzinami. Dożył pięknego wieku. Zrobił i osiągnął w życiu więcej niż wiele osób w swych marzeniach. Jeśli o kimś można powiedzieć, że żył pełnią życia – to właśnie o nim.

I choć nie ma już Wojciecha Zabłockiego, to Wojciech Zabłocki jednak zawsze będzie. W swoich książkach, medalach, obrazach, budowlach i wspomnieniach.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez