W 1976 roku po raz pierwszy w historii igrzysk dwaj bracia zdobyli złote medale w tej samej konkurencji. Michael i Leon Spinksowie dopiero się rozkręcali – jeszcze większą karierę mieli zrobić w kolejnych latach na zawodowych ringach. Obaj sięgali po mistrzowski tytuł w kategorii ciężkiej i wygrywali z legendami – Muhammadem Alim i Larrym Holmesem. Najcięższe ciosy otrzymywali jednak poza ringiem.
Bokserska historia braci zaczęła się pod wieloma względami typowo. Po raz pierwszy na salę treningową zawitali po to, by nauczyć się podstaw samoobrony. Na co dzień mieszkali na cieszącym się złą sławą osiedlu Pruitt-Igoe, na które składało się 10 ogromnych wieżowców. Największym problemem była przestępczość, która przybierała absurdalne formy. Dilerzy oddawali mocz w windach i wyłączali je z użytku, a nastolatkowie nie mogli czuć się bezpiecznie nawet na boisku do koszykówki. Od czasu do czasu zdarzało się, że ktoś podjeżdżał samochodem i po prostu otwierał ogień.
– Mieszkanie tam było szaleństwem – wspominał John Crittenden, który żył w tym samym bloku co Spinksowie. – Na porządku dziennym były kradzieże samochodów, rozboje, morderstwa… Kiedy w okolicy pojawiali się ludzie z firmy ubezpieczeniowej, to musieli być wszędzie odprowadzani przez policję. Jeśli działo się coś złego to radiowóz podjeżdżał do głównej ulicy i czekał na wsparcie. Zdarzało się, że z okien leciały w ich kierunku butelki… Może dlatego reagowali na wszystko z dużym opóźnieniem – dodaje znajomy z dzieciństwa.
Osiedle w zamyśle miało być społecznym projektem, który pozwoli walczyć z segregacją rasową. Symbolizowała to sama nazwa – Wendell O. Pruitt był czarnoskórym bohaterem II wojny światowej, a Willliam L. Igoe zamożnym białym kongresmenem. Projekt wielkich bloków miał połączyć miasto i pomóc w walce z uprzedzeniami. Wielu elementów jednak do końca nie przemyślano. Biała część miasta uciekła na przedmieścia i osiedle szybko stało się kolejnym symbolem amerykańskich podziałów rasowych.
Nie wypaliły nowatorskie rozwiązania. Zgodnie z projektem windy miały się zatrzymywać… na co trzecim piętrze. Dlaczego? Żeby zacieśnić sąsiedzkie więzi i skłonić mieszkańców do częstszych kontaktów. Realia życia codziennego przyniosły jednak większą liczbę kradzieży i napadów w zaciemnionych klatkach schodowych. Z czasem swoje zrobiły cięcia kosztów – na początku każdy budynek miał swojego dozorcę. Zaniedbania pogłębiały się z czasem, a po kilkunastu latach w budynkach nie wstawiano już nawet nowych szyb.
W 1969 roku pozostali na miejscu lokatorzy strajkowali po trzeciej w odstępie kilku miesięcy podwyżce czynszu. Po kilku miesiącach pojawił się problem, który wygonił z bloków resztki mieszkańców – pękają rury kanalizacyjne. Ludzie z czasem opuszczają nie tylko przeklęte osiedle, ale w ogóle Saint Louis. Puentą nieudanego eksperymentu społecznego jest efektowne wyburzenie budynków – obraz z tego procesu trafia nawet na okładkę magazynu “Life”.
Chłopcy do bicia
Właśnie w takich warunkach kształtowały się charaktery braci Spinksów. Obaj mieli pod górkę i od najmłodszych lat musieli zmagać się z przemocą fizyczną i psychiczną. – Po prostu ich prześladowaliśmy. Zabieraliśmy im drugie śniadanie, laliśmy ich po twarzy… Nigdy nie oddawali – zamiast tego płakali i uciekali. W tamtych czasach albo byłeś w gangu albo nie. Takie były realia dorastania w Pruitt-Igoe – relacjonował John Crittenden.
Michael Spinks wspominał po latach, że w młodości każdego dnia wychodził na ring. Wokół dominowała przemoc, ale on potrafił się temu oprzeć. Pomogła wiara – matka regularnie zabierała go na msze. Na salę bokserską po raz pierwszy trafił z bratem pod koniec lat sześćdziesiątych. W obroty wziął ich Kenny Loehr – były żołnierz i wychowawca trudnej młodzieży. Był jednym z nielicznych białych, którzy mieli wstęp na osiedle Pruitt-Igoe. Działał prosty mechanizm – żaden łobuz nie chciał zadzierać z trenerem, który mógł na niego nasłać kilkudziesięciu młodych pięściarzy.
Boks stał się dla ciężko doświadczonych chłopaków szansą na lepsze życie. Dzięki amatorskim turniejom mogli podróżować po całym kraju – musieli tylko reprezentować odpowiedni poziom. Obaj bracia szybko to zrozumieli i oddali się bez reszty nowej pasji. Łatwiej miał o trzy lata starszy Leon (zdjęcie główne) – bił z niego naturalny talent do ulicznej rozróby, a swoje robiła pewność siebie. Michael miał gorzej, bo często rewanżu szukali na nim… rywale pobici wcześniej przez brata.
Obaj szybko stali się ważnymi graczami na lokalnej scenie. Leon trzykrotnie zdobywał amatorskie mistrzostwo kraju. Michael raz dotarł do finału, ale dwukrotnie wygrywał krajowe edycje turnieju Golden Gloves. W 1976 roku obaj otrzymali olimpijską przepustkę – młodszy miał boksować w kategorii średniej, starszy w półciężkiej. Na tym samym turnieju zachwycali jednak inni Amerykanie – głównie Ray Leonard (w kolejnych latach znany jako Sugar Ray) i Howard Davis. Ten drugi otrzymał trofeum Vala Barkera – nagrodę przyznawaną najlepszemu pięściarzowi igrzysk.
Bracia Spinksowie też wrócili do domu ze złotymi medalami, ale dali się zapamiętać z czegoś innego niż porywający boks. Michael miał po prostu niesamowitego farta – z czterech turniejowych walk dwie wygrał walkowerem. W ringu pokonał w ćwierćfinale reprezentanta Polski – Ryszarda Pasiewicza. Wygrał wówczas każdą rundę. Drugi pojedynek stoczył… dopiero w finale.
Mogło się wydawać, że poprzeczka została zawieszona wysoko. W końcu na 19-letniego Amerykanina bez większego doświadczenia międzynarodowego czekał starszy o osiem lat Rufat Riskijew – mistrz świata z 1974 roku. Ten sam, który zlał młokosa kilka miesięcy przed igrzyskami w Taszkiencie. W ringu wszystko zmienił jeden cios – w trzeciej rundzie Spinks zranił przeciwnika potężnym uderzeniem na korpus, po którym sędzia przerwał pojedynek.
Leon miał o wiele trudniej. W Montrealu czekało na niego pięć walk. Już w drugiej rundzie odprawił rywala z ZSRR, ale w półfinale czekał na niego medalista poprzednich igrzysk – Janusz Gortat. Obaj spotkali się dwa lata wcześniej i wtedy górą był Polak. Na igrzyskach dominował jednak Amerykanin. Gortat był liczony na stojąco, ale nie dał się znokautować. Po trzech rundach sędziowie nie mieli wątpliwości – w górę powędrowała ręka Spinksa.
W finale na starszego z braci czekał znakomity Kubańczyk Sixto Soria, który do tej pory każdą walkę wygrywał przed czasem. Kibice obejrzeli najlepszy pojedynek całego turnieju. Obaj nie żałowali potężnych uderzeń i byli zranieni, ale ostatecznie przed czasem wygrał Amerykanin. – Leon nie jest bokserem, ale to najlepszy uliczny fighter, którego kiedykolwiek widziałem na oczy – tłumaczył komentujący ten niesamowity finał George Foreman.
Podwójne tango z „Największym”
Gdyby ktoś wtedy powiedział, że Leon Spinks półtora roku później pobije Alego i zostanie zawodowym mistrzem świata, to pewnie zostałby solidnie wyśmiany. Po igrzyskach kariery braci poszły dwiema drogami. Starszy był rozchwytywany i szybko przeszedł na zawodowstwo. O młodszym świat trochę zapomniał. Wrócił do Saint Louis, by zajmować się chorującą matką. Znów pracował w fabryce, gdzie “szorował podłogi i sprzątał kible”. Na zawodową karierę dał się namówić dużo później.
Leon tymczasem podążał drogą ekspresową. Jako zawodowy pięściarz zadebiutował w styczniu 1977 roku. W listopadzie tego samego roku Bob Arum obiecał mu, że jeśli pokona Alfio Righettiego (27-0), to w kolejnym pojedynku zmierzy się z samym Muhammadem Alim (55-2). “Największy” był w specyficznym położeniu. Miał 36 lat i mocno się postarzał. Dodatkowo czekała na niego czwarta walka z niewygodnym Kenem Nortonem. Ali uznał jednak, że łatwiejszym i bardziej kasowym wyzwaniem będzie walka z mistrzem olimpijskim, który przy okazji był w końcu żółtodziobem.
Spinks (6-0-1, 5 KO) według wszelkiej pięściarskiej logiki nie miał prawa być gotowy na takie wyzwanie. Wszystko wskazywało na to, że ktoś próbuje go wykorzystać. Tylko raz walczył na dystansie dziesięciu rund, a mistrz był zaprawionym w krwawych bojach weteranem. W ringu nie miało to jednak znaczenia – starzejący się Ali naprawdę odczuwał ciosy pretendenta. Po piętnastu rundach jeden z sędziów widział minimalną wygraną mistrza (143:142), ale dwóch wskazało na pretendenta (144:141, 145:140).
Sensacja stała się faktem – po raz pierwszy w historii wagi ciężkiej czempionem został pięściarz z tak niewielką liczbą walk na koncie. Leon doprowadził do celu aż 419 uderzeń – najwięcej spośród wszystkich dotychczasowych rywali Alego. Był to pierwszy od ponad czterdziestu lat przypadek, gdy pretendent pokonał czempiona na punkty. To także jeden jedyny raz, gdy “Największy” przegrał mistrzowski tytuł w ringu.
– Obrobił mój domu kiedy byłem na lunchu – tłumaczył w swoim stylu pokonany. Oczywiście zapowiedział rewanż i zaczął się nakręcać perspektywą kolejnego odzyskania tytułu. – Tylko ja i Floyd Patterson potrafiliśmy zostać mistrzami dwa razy. Jeśli zrobię to po raz trzeci to ustanowię rekord, który nie zostanie pobity przez jakieś tysiąc lat – przewidywał Ali, ale tu jednak mocno przestrzelił. Evander Holyfield cztery razy sięgał po pas nieco ponad dekadę później.
Do rewanżu ze Spinksem doszło niespełna pół roku po pierwszej walce. Pojedynek w otwartej telewizji obejrzało ponad 90 milionów Amerykanów. Leon zarobił za walkę 10 razy więcej niż za pierwszy pojedynek – na jego konto wpadły prawie 4 miliony dolarów. W narożniku nowego mistrza panował jednak totalny chaos. Do tego stopnia, że tuż przed wyjściem do ringu zorientowano się, że brakuje kilku kluczowych akcesoriów – tak podstawowych jak kubeł.
W samej walce co rundę zmieniali się także suflerzy w narożniku. Sam Solomon, George Benton i Michael Spinks kolejno przejmowali dowodzenie. Jeśli któryś miał coś do przekazania poza swoją kolejnością, to musiał dogadać się z tym, który w danej chwili rządził. Chaos w narożniku można porównać tylko do windy, która w Pruitt-Igoe zatrzymywała się co trzecie piętro. – To było zoo – skomentował Benton, który po piątej rundzie machnął ręką i poszedł do domu.
Ali wyciągnął wnioski. Boksował krótkimi zrywami i dużo klinczował. Spinks nie mógł się rozkręcić i tym razem po piętnastu rundach przegrał wyraźnie na punkty. – Pogratulowałem mu – w końcu nadal jest moim idolem – tłumaczył Leon. Nigdy nie zbliżył się do poziomu, który osiągnął na początku kariery. W kolejnym występie Gerrie Coetzee (21-0) znokautował go już w pierwszej rundzie. Potem po serii udanych występów starszy z braci Spinksów dostał jeszcze jedną mistrzowską szansę.
Zemsta w wydaniu braterskim
W 1981 roku na Leona czekał nowy dominator – Larry Holmes (37-0). Dla mistrza była to już dziesiąta obrona tytułu. Pojedynek zakończył się w trzeciej rundzie. Leon uczciwie zapracował na szansę – w oficjalnym eliminatorze znokautował wysoko notowanego Bernardo Mercado (26-2). To był jego ostatni zryw na najwyższym poziomie. W kolejnych latach walczył o tytuł jeszcze raz, ale w kategorii junior ciężkiej – tam lepszy okazał się Dwight Muhammad Qawi (25-2-1).
Przegraną walkę z Holmesem z uwagą oglądał zwłaszcza Michael. Bracia wciąż trzymali się blisko – pomagali sobie podczas obozów i wspierali się podczas samych walk. Leon był tym popularniejszym – w końcu pokonał samego Alego, a do tego miał jedyny w swoim rodzaju wizerunek. Dzięki charakterystycznej przerwie w uzębieniu często gościł na okładkach gazet.
Kariery braci w jakimś sensie się minęły. W czerwcu 1981 roku Leon przegrał z Holmesem w swojej ostatniej walce o tytuł w wadze ciężkiej. Miesiąc później Michael zdobył pierwszy pas mistrza świata w kategorii półciężkiej. Młodszy z braci nie był jednak meteorem – rządził w tym limicie przez lata. Zebrał wszystkie możliwe tytuły i zaliczył dziesięć udanych obron z najgroźniejszymi pretendentami.
Kategoria junior ciężka nie cieszyła się wówczas wielkim uznaniem, więc Spinks zdecydował się na bezprecedensową szarżę. Trzy miesiące po ostatniej obronie tytułów rzucił wyzwanie Larry’emu Holmesowi (48-0). Mistrz kategorii ciężkiej miał już 35 lat. Zasiadał na tronie nieprzerwanie od ponad siedmiu lat i miał na celowniku wyrównanie historycznego rekordu Rocky’ego Marciano (49-0).
Młodszy z braci przygotował się do walki z dużą pieczołowitością. Nawiązał współpracę z Mackiem Shilstonem – byłym futbolistą, którą specjalizował się w przygotowaniu fizycznym i diecie. Ciężka praca sprawiła, że pięściarz przybrał na wadze ponad 12 kilogramów, obniżając jednocześnie poziom zatłuszczenia organizmu. Napakowany mięśniami Spinks w nowej wersji nie stracił kondycji ani szybkości.
Po piętnastu rundach sędziowie wskazali na minimalną wygraną młodszego z braci. W rewanżu sytuacja się powtórzyła, a werdykt był już niejednogłośny. Obie walki były wyrównane, ale Holmes źle przyjął porażki. – Sędziowie i promotorzy mogą mnie pocałować tam, gdzie słońce nie sięga. Ponieważ jesteśmy na antenie HBO to doprecyzuję, że mam na myśli mój wielki czarny tyłek – komentował po rewanżu.
Rozwalcowany przez Tysona
Spinks pomścił brata i pokonał długoletniego lidera, ale nie został pełnoprawnym mistrzem. Mistrzowski pas oddał, bo nie chciał grać na zasadach Dona Kinga. Za walkę z Tonym Tuckerem (33-0) mógł otrzymać „tylko” 500 tysięcy dolarów. Ostatecznie wybrał starcie z Gerrym Cooneyem (28-1), za które dostał cztery razy tyle. Michael nie miał pasów, ale był “mistrzem linearnym” – ostatnim, który pokonał prawowitego czempiona. To sprawiło, że w końcu znalazł się na radarze samego Mike’a Tysona (34-0).
Dla najmłodszego mistrza w historii wagi ciężkiej pokonanie Spinksa było ostatnim elementem układanki. Na papierze zapowiadało się na intrygujący pojedynek dwóch niepokonanych czempionów. W ringu dominował tylko jeden – Tyson potrzebował zaledwie 91 sekund, by zaliczyć jedno z najcenniejszych i najbardziej imponujących zwycięstw w karierze. Michael nigdy wcześniej nie leżał na deskach, ale z taką siłą jeszcze się nie spotkał.
Na pocieszenie zabrał największą wypłatę w karierze – zarobił ponad 13 milionów dolarów. Po kilku tygodniach ogłosił, że kończy przygodę z boksem. Duży wpływ na tę decyzję wywarła osobista tragedia – w 1983 roku w wypadku samochodowym zmarła żona Michaela. Od tej pory pięściarz musiał się w pojedynkę zajmować dwuletnią córką – Michelle.
Rodzinny dramat wywarł również ogromny wpływ na życie brata. W 1990 roku w samochodzie znaleziono zastrzelonego Leona Calvina Spinksa (2-0) – najstarszego syna pogromcy Alego. Nastolatek zaledwie kilka tygodni wcześniej rozpoczął zawodową karierę i zapowiadał się na obiecującego pięściarza. Jego ojciec wciąż walczył, ale staczał się coraz niżej. Apogeum przyszło w 1993 roku, kiedy byłego mistrza świata pokonał żywy worek treningowy – James Wilder (2-34-1).
Starszy z braci walczył, bo musiał. W najlepszych latach pieniądze trwonił ze zdumiewającą łatwością. W mediach stał się znany jako “Neon Leon”, bo częściej niż na sali można go było znaleźć w kasynie i na imprezach. Ostatecznie przegrał wszystko – oprócz złotego medalu olimpijskiego i mistrzowskiego pasa federacji WBC, bo te przepadły w kradzieży.
Życie Michaela (zdjęcie poniżej) wyglądało zupełnie inaczej. Po porażce z Tysonem zniknął. Mieszkał w ogromnej posiadłości i poświęcił się wychowywaniu córki. W przeciwieństwie do wielu bokserskich legend zakończył karierę raz a dobrze – nigdy nie dał się namówić na powrót. Chętnie pokazywał swoje trofea w szkołach i opowiadał o swojej drodze nastolatkom w szkołach. – Nie wiedzą kim jestem, ale jak widzą tyle złota to zaczynają słuchać – tłumaczył.
Leon i Michael odcisnęli swoje piętno na zawodowym boksie. Nikt nie pobił rekordu starszego z braci, który już w siódmym zawodowym występie został mistrzem świata wagi ciężkiej. A młodszy? “Michael Spinks był niepokonany w najmocniejszej historycznie epoce w kategorii półciężkiej – to najbardziej utytułowany czempion w historii tej wagi” – ocenił portal “East Side Boxing”.
Choć bracia przestali boksować, to nazwisko Spinksów z powrotem na salony wprowadził inny syn Leona – Cory. W 2003 roku został niekwestionowanym czempionem kategorii półśredniej. W sumie zdobywał pasy mistrzowskie w dwóch wagach. Jego ojciec wrócił do żywych za sprawą ostatniej żony – Brendy. Kobieta znalazła byłego pięściarza w Missouri, gdy powoli zaglądała mu w oczy bezdomność.
Pogromca Alego z czasem stanął na nogi. Wygrał z uzależnieniami, ale jego organizm był już mocno wyniszczony. Swoje zrobiło także boksowanie po czterdziestce – według lekarzy od przyjętych ciosów mózg Leona po prostu się skurczył. Na co dzień żyje z dala od fleszy, a ostatnio skupia się na walce z najtrudniejszym przeciwnikiem – zaawansowanym rakiem prostaty.
KACPER BARTOSIAK
Fot. Newspix.pl