Bombardier z ringu. Aleksy Antkiewicz i nasz pierwszy powojenny medal igrzysk

Bombardier z ringu. Aleksy Antkiewicz i nasz pierwszy powojenny medal igrzysk

Zaledwie dwanaście lat później Polacy przywieźli z letnich igrzysk olimpijskich aż 21 medali. W Londynie, w roku 1948, nie było jednak tak wspaniale. Zresztą po kraju tak wyniszczonym wojną nie można było oczekiwać cudów. Więc cuda się nie zdarzyły. Na pierwszych igrzyskach po zawarciu pokoju reprezentacja Polski zdobyła zaledwie jeden medal – brązowy. I to właśnie o nim będzie ta historia.

Po wojnie

Pozwolicie jednak, że zanim o polskim medalu, napiszemy o samej imprezie. Organizatora pierwszych powojennych igrzysk wybrano na podstawie tego, co… miało się dziać w trakcie wojny. W czerwcu 1939 roku Międzynarodowy Komitet Olimpijski przyznał organizację imprezy Londynowi na rok 1944. Jak wiemy – te igrzyska się nie odbyły, bo odbyć się po prostu nie mogły. Jednak gdy działania zbrojne ustały, zdecydowano, że to właśnie stolica Wielkiej Brytanii najlepiej nadaje się na miejsce rozegrania olimpiady.

Choć mało brakowało, by Anglicy oddali ten przywilej Amerykanom. W Londynie zmagano się bowiem ze sporymi problemami finansowymi i zaopatrzeniowymi. Pisząc wprost: po prostu brakowało jedzenia. Król Jerzy VI uznał jednak, że igrzyska mogą stać się szansą na „przywrócenie” Wielkiej Brytanii światu oraz odrestaurowanie kraju. I tak też się stało.

Ogień olimpijski odpalono w świętym gaju w Olimpii. Statkiem dostarczono go do włoskiego Bari, z którego przebył drogę przez Europę, aż do Londynu. Ostatni pochodnię trzymał na tej drodze John Mark, student Cambridge. To on zapalił znicz olimpijski na Wembley, w obecności 84 tysięcy ludzi i… innych przed telewizorami. Londyńskie igrzyska były bowiem pierwszymi, z których zorganizowano transmisję. To zresztą – choć niewiele osób w Wielkiej Brytanii miało wówczas odbiorniki – też przyczyniło się do sukcesu imprezy. Sukcesu, który oczywisty wcale nie był.

Bo jeszcze przed wojną, w 1937 roku zmarł Pierre de Coubertin, twórca współczesnego ruchu olimpijskiego. Pięć lat później taki sam los spotkał Henriego de Baillet-Latour, jego następcę. Na stanowisko przewodniczącego MKOl-u wybrano Sigfrida Edstroma ze Szwecji to jemu udało się doprowadzić do organizacji igrzysk w Londynie. Ba, zrobił to na tyle dobrze, że do udziału w nich zgłosiło się więcej państw niż do – ostatnich przed II wojną światową – tych berlińskich. Mimo że wyłączono udział Niemiec oraz Japonii, dodatkowo wycofał się ZSRR.

Jak również mimo że i Edstrom, i Brytyjczycy napotkali na swej drodze mnóstwo problemów. Rozwiązywano je jednak na bieżąco. Wspomniany brak żywności? Kraje uczestniczące przywiozły jedzenie ze sobą! Stany Zjednoczone, oczywiście, zabrały najwięcej: 24 tony wołowiny, 6 ton cielęciny, wieprzowiny i baraniny, 36 ton sera, 12 ton cukru i 25 000 tabliczek czekolady. Czesi zabrali za to wodę mineralną, Duńczycy mnóstwo kurzych jaj, a Holendrzy owoce. Brak środków na budowę nowych aren? Wykorzystano stare. I tak na przykład ring bokserski, który będzie nas tu interesować najbardziej, postawiony został na… ustawionych w basenie pontonach.

Główną areną zmagań było jednak Wembley, wówczas nazywane Empire Stadion. To tam odbywały się zawody lekkoatletyczne, mecze piłkarskie, hokejowe, a nawet zawody jeździeckie. Mimo popularności igrzysk, na stadionie sporo było jednak wolnych miejsc. Jak relacjonowało „Życie Warszawy”:

„Pozostało jeszcze wiele biletów wstępu; fakt ten jest nadal troską organizatorów. Karty wstępu na Igrzyska są szalenie drogie. Jeden bilet, na którym można obejrzeć: otwarcie Igrzysk, finały piłki nożnej, zawody bokserskie i lekkoatletyczne kosztuje około 100 tys. zł. Nic też dziwnego, że nie wszystkie bilety zostały wykupione, gdyż koszt jednego biletu przekracza przeciętną pensję dwumiesięczną”.

Ci, którzy jednak zdecydowali się na zakup, mogli podziwiać wielu wspaniałych sportowców. Publikę zachwycała zwłaszcza Fanny Blankers-Koen, 30-letnia Holenderka, która już dwanaście lat wcześniej pojawiła się na igrzyskach. Wtedy jednak nie odniosła sukcesu, a potem, wiadomo – wojna. W Londynie pojawiła się w, jak wówczas uważano, zaawansowanym jak na lekkoatletkę wieku. Do tego po urodzeniu dwójki dzieci. Wielu sugerowało, że nie ma szans na odniesienie sukcesu. Kiedy więc Fanny trafiła w końcu na bieżnię i zobaczyła jednego ze swych największych krytyków, powiedziała mu tylko:

„Pokażę ci.”

I pokazała. Złote medale zdobyła w czterech biegach: na 100 i 200 metrów, 80 metrów przez płotki i w sztafecie 4×100 metrów. Gdyby nie to, że wówczas ograniczano kobietom liczbę startów indywidualnych, pewnie mogłaby dołożyć kolejne medale. Przykładowo gdy rozgrywano igrzyska do niej należały rekordy świata w skoku w dal oraz wzwyż. Swoją drogą ostatni ze swoich złotych medali – ten w sztafecie – zdobyła, choć przybyła na stadion zaledwie dziesięć minut przed startem. Po trzech poprzednich zwycięstwach postanowiła się bowiem rozerwać… na zakupach. W niczym jej to nie przeszkodziło – biegła jako ostatnia w ekipie i wyprowadziła z czwartego miejsca na pierwsze.

Inni bohaterowie? Choćby Karoly Takacs, Węgier, który w 1938 – w wybuchu granatu podczas ćwiczeń wojskowych – stracił prawą rękę. A że był strzelcem, praworęcznym właśnie, mógł wyobrazić sobie, że to koniec jego kariery. Nic z tych rzeczy – po długiej rehabilitacji, w sekrecie zaczął trenować strzelanie lewą ręką. I gdy już osiągnął bardzo dobry poziom, wybuchła wojna. Na igrzyska Takacs trafił więc dopiero w wieku 38 lat. Na strzelnicy rywal zapytał go, po co w ogóle się tam zjawił, a ten odpowiedział jedynie, że „po naukę”. Nauka poszła na tyle dobrze, że Węgier został mistrzem olimpijskim i nowym rekordzistą świata.

Nie brakowało też dramatów. W maratonie Etienne Gailly, Belg, który obiecał rodakom, że zdobędzie złoto, był tego bardzo bliski. Prowadził wbiegając na stadion. Tam jednak niemal zemdlał, wyprzedzili go dwaj rywale. Ostatecznie został brązowym medalistą i, choć nie dotrzymał obietnicy, bohaterem narodowym. Blisko tragedii była też Greta Marie Andersen (ta sama, która 16 lat później jako pierwsza kobieta przepłynęła Kanał La Manche), złota medalistka z basenu na 100 metrów stylem dowolnym. W rywalizacji na dystansie o cztery razy dłuższym straciła przytomność. Uratowali ją inni pływacy. Innym wartym wzmianki wydarzeniem z pływalni jest też występ zawodnika z Pakistanu, który dopiero po tym, jak zrzucił z siebie szlafrok, zorientował się, że… nie ubrał kąpielówek. Wskoczył więc co prędzej do wody, za co zdyskwalifikowali go sędziowie.

Warto tu jeszcze wymienić kilka nazwisk, choćby Micheline Ostermeyer, złotej medalistki w rzucie dyskem i pchnięciu kulą, która na co dzień była… pianistką koncertową. Albo Emila Zatopka, wielkiego mistrza, debiutującego wówczas na igrzyskach. Z kolei jego rodaczka Maria Provaznikova, zapisała się w historii jako pierwsza zawodniczka, która uciekła na Zachód. Nie uciekł za to Węgier Laszlo Papp, inny znakomity sportowiec, wówczas również debiutant i – jak Zatopek – mistrz olimpijski.

W całym tym gronie nie znalazłoby się pewnie nazwisko Aleksego Antkiewicza. „To przecież tylko brązowy medalista”, pomyślałby ktokolwiek spoza Polski. A Polacy? Cieszyli się jego krążkiem, jakby wykuto go ze szczerego złota. A jak doszło do tego, że to właśnie Antkiewicz go zdobył? Zacząć tę historię musimy jeszcze przed wojną.

Talent, który przetrwał

Urodził się w 1923 roku. Rodzinne Katlewo mógł jednak co najwyżej pamiętać jak przez mgłę. Gdy miał trzy lata, rodzina przeniosła się do Gdyni. Szybko, jeszcze jako dziecko, zaczął pracować w porcie. Dostawał regularną pensję, która cieszyła rodziców. W domu się bowiem nie przelewało. Po latach wspominano, że Antkiewicz od małego był zakochany w rywalizacji. Nie dziwi więc, że jako piętnastolatek, poznał pięściarstwo i niemal natychmiast zapragnął walczyć.

W lokalnej remizie strażackiej trenowali wówczas zawodnicy Błękitnych Gdynia. Aleksy szybko do nich dołączył i zdążył jeszcze przed wybuchem wojny stoczyć nieco pokazowych pojedynków. Często powtarza się, że walczył wówczas m.in. ze Zygmuntem Chychłą, mistrzem olimpijskim z igrzysk w Helsinkach, ale niemal na pewno nie jest to prawdą. Chychła był młodszy, trenować boks zaczął w 1939 roku i miał wtedy zaledwie 13 lat.

Opinie o talencie Aleksego były pozytywne. Wydawało się, że z tego chłopaka musi wyrosnąć świetny  bokser. Tyle tylko, że przyszła wojna. Antkiewicz nigdy nie lubił mówić o tamtych czasach, wiemy więc niewiele o tym, co robił. Na pewno dostał się do niewoli. Na pewno najpierw skierowano go do pracy na wsi, w folwarkach rozrzuconych po całej Polsce. Później trafił podobno do więzienia w Malborku. Próbował wzniecić bunt, złapano go i wsadzono za kraty. Przez kilka miesięcy siedział w celi. W końcu wysłano go do Bawarii, gdzie jako przymusowy robotnik pracował na kolei, naprawiając zniszczone bombardowaniami tory.

Dotrwał do wyzwolenia. Kiedy przyszła VIII Armia Amerykańska, znajdował się w obozie pracy w Burghausen. Niemal natychmiast wrócił do boksu, a jeszcze w obozie stoczył kilka pokazowych walk z amerykańskimi żołnierzami. W nagrodę dostawał tabliczki czekolady i papierosy. Kilka pojedynków udało mu się nawet wygrać, choć tak naprawdę wciąż był „surowym” zawodnikiem. Przed wojną nie zdążył bowiem wystarczająco udoskonalić techniki.

Wkrótce wrócił do kraju, do Gdyni. Zastał tam rodzinę. Wszyscy jego bracia – łącznie z Aleksym była ich czwórka – przeżyli. Antkiewicz zaczął pracować (najpierw na statkach, potem przy budowie chłodni), uczył się też, by zdać maturę. A przy tym boksował. Początkowo głównie z miłości do tego sportu, potem – kiedy trafił na bokserski mecz, za namową przyjaciół zastąpił jednego z niedysponowanych zawodników i zremisował walkę z renomowanym rywalem – już mając nadzieję na zrobienie kariery.

I faktycznie, zrobił ją. Bo okazało się, że sześć straconych lat na wojnie, że głód, że bicie, że przymusowa praca w dramatycznych warunkach, a nawet, że to wszystko razem wzięte, nie było w stanie zniszczyć jego talentu.

Odnaleziony

Miał szczęście, ale też przyznać uczciwie trzeba, że sam je sobie zawdzięczał. W 1946 roku pojechał na mecz z bokserami klubu Zjednoczenie do Bydgoszczy. Tych trenował Feliks „Papa” Stamm, legendarny szkoleniowiec polskich pięściarzy, którego wychowankowie na przestrzeni lat zdobyli aż osiem złotych medali olimpijskich. – Spotkałem się wtedy na ringu ze Stasiem Zalewskim, tym samym, który był masażystą polskich pięściarzy w okresie największej sławy naszego boksu. Dwa razy rzuciłem Stasia na deski i Stamm po walce zapytał mnie, czy nie mógłbym przyjechać do Poznania na obóz kondycyjny reprezentacji przed meczem ze Szwecją. „Jak mi pozwolą, to przyjadę!” – odparłem. Pracowałem wtedy jako strażnik magazynów UNRRA w Gdańsku. Okrutnie te magazyny okradano i komendant nie chciał zwalniać strażników nawet na jeden dzień. Ale jakoś mnie puścił i dzięki niemu wystąpiłem wtedy po raz pierwszy w reprezentacji Polski – opowiadał Antkiewicz po latach w rozmowie z Tadeuszem Olszańskim.

Zresztą samego Aleksego trenował Brunon Karnath, asystent Stamma. On ponoć również polecał boksera do kadry. Choć tak naprawdę nie trzeba było tego robić – w kolejnych latach Aleksy sam się najlepiej zarekomendował, zostając kilkukrotnym mistrzem Polski. Szybko stał się też ulubieńcem Papy. Stamm uwielbiał boks Antkiewicza – szybki, ofensywny, za wszelką cenę atakujący. Bez ustanku, bez wytchnienia, bez chwili relaksu dla rywala. To dzięki niemu Antkiewicza zwano „Bombardierem z Wybrzeża”. Trafnie. Nie dziwi więc, że Stamm liczył na Aleksego w kontekście igrzysk.

Antkiewicz często trenował w Cetniewie. Dziś faktycznie jest tam ośrodek, zresztą naprawdę dobrze wyposażony, odbywa się też kilka imprez, na które zjeżdżają się sportowcy. Wtedy? Pustka. Ale tak było w całej Polsce. Stamm mówił, że przygotowania do igrzysk idą dobrze, ale w całej Polsce są tylko dwa(!) worki z prawdziwego zdarzenia. Zgrupowania kadry odbywały się w Dziekance, miejscowości pod Gnieznem. Sprzętu nie było. Nawet rękawice, które związek specjalnie sprowadził z USA, okazały się niemal do niczego.

Swoją drogą w rzeczonej Dziekance bokserzy zgrupowani byli w Zakładzie Instytutu Badań Psychiatrycznych. Mieszkali na pierwszym piętrze, pod nimi pacjenci. Dlaczego tam? Bo w instytucie była sala gimnastyczna. A pacjenci mieli atrakcję, często obserwowali zajęcia pięściarzy. Stamm mówił, że w sumie to dobra rzecz, bo w zakładzie leczyło się wielu alkoholików, więc taki widok powinien odstraszyć jego zawodników od picia. Antkiewicz skorzystał z tego, że trener go lubił i na miejsce zabrał psa. Ten zresztą szybko stał się swego rodzaju maskotką kadry.

Po zakończeniu zgrupowania, a jeszcze przed wylotem do Londynu, Antkiewicz wziął ślub. Na wariackich papierach, ale się udało. Prosto z treningu w Cetniewie do Gdyni. Tam uroczystość i wesele, zorganizowane z rozmachem. W podróż poślubną jechał sam. Po medal. Do Warszawy kierować się musiał objazdami, bo w Tczewie zwaliło most do Wisły. W końcu dotarł. Czekał na niego samolot wojskowy, z ławkami po bokach, jakby mieli skakać ze spadochronem. – Lądowaliśmy tylko raz, na jakimś wojskowym lotnisku nad Łabą. Zatankowali paliwo i skok przez kanał do Londynu. A tam wielki świat. Milionowa metropolia w stosunku do leżącego w ruinach Gdańska i Warszawy oparła się wojnie. Tylko Coventry kompletnie zniszczone – mówił Olszańskiemu.

Do Londynu wysłaliśmy zaledwie 24 sportowców. Tylko raz w historii – w 1932 w Los Angeles – nasza reprezentacja liczyła mniej osób. Reprezentowali nas bokserzy, kajakarze, lekkoatleci i szermierze. Cztery dyscypliny. Do medali typowano m.in. Irenę Nawrocką we florecie i lekkoatletkę Jadwigę Wajsówną. „Nawrocka jest razem z lekkoatletkami w szkole św. Heleny. Wynik w Hadze przywrócił jej ufność we własne siły. Wobec tego, że z jej grupy do półfinału wchodzą 4 zawodniczki, ma nadzieję dostać się tam” – pisało „Życie Warszawy”. Naszej florecistce zupełnie się jednak nie powiodło, skończyła swój występ już na eliminacjach. Tuż za podium wylądowali za to Wajsówna oraz Mieczysław Łomowski w pchnięciu kulą, który równocześnie został najlepszym Europejczykiem w tej konkurencji. Przed nim uplasowali się tylko Amerykanie.

Ale na podium się nie znalazł. A taki sukces udało się osiągnąć Antkiewiczowi.

Dwa medale

Jeszcze przed wyjazdem do Londynu polscy sportowcy dostali przewodnik ze wskazówkami, jak postępować w stolicy Wielkiej Brytanii. Nie znalazła się w nim wioska olimpijska, bo takiej po prostu nie było. Cięto w ten sposób koszty. Zawodników rozlokowano w różnych miejscach. Polakom, niejako w spadku, dostały się domki, w których niegdyś mieszkali lotnicy Dywizjonu 303. Antkiewicz dostał podobno pokój, w którym spał jeden z najsłynniejszych – Stanisław Skalski.

Pierwszą walkę Antkiewicz wygrał gładko. Jego rywalem był Leon Trani z Filipin.

– Znów ładuje w tego Filipińczyka jak w worek treningowy. Raz, dwa, trzy… Lewy sierp, prawy sierp, lewy sierp, prawy sierp, pięć sierpów i jeszcze na żołądek dwa ciosy! Filipińczyk już wyraźnie traci powietrze, widać, że już zaczyna coraz głębiej oddychać!

– komentował polski sprawozdawca radiowy. W drugiej walce rywalem Polaka miał być Garcia Arcila z Peru. Mało jednak zabrakło, by do pojedynku* w ogóle nie doszło.

Wszystko miało się odbyć o 19:30. Stamm uznał, że wraz z podopiecznym pojadą specjalnym autobusem, dowożącym sportowców i wyjeżdżającym o 18. Tyle tylko, że ten nie przyjechał. Po dłuższym czekaniu trener i bokser ruszyli do komunikacji miejskiej. Tu też opóźnienie – dwadzieścia minut. Do walki było coraz bliżej, a Antkiewicz ani trochę nie przybliżył się do ringu. Stamm nie wytrzymał, zaczął się awanturować, gdy kierowca wysłał swojego kolegę po paczkę papierosów na jednym z przystanków. Wysiedli, pobiegli do metra. Pociąg zjawił się idealnie w tym momencie, ale… po drodze zatrzymał się trzy razy. Ostatecznie Antkiewicz zdążył. O 19:20 był na miejscu. Bez większej rozgrzewki wszedł do ringu. I walczył tak, że Arcila trzykrotnie lądował na deskach, choć – jak oceniali eksperci – to właśnie Peruwiańczyk wygrał pierwszą rundę.

Prawdziwie szalona miała być jednak dopiero następna doba. W niespełna 24 godziny Aleksy stoczył trzy walki! Wszystko zaczęło się od starcia ćwierćfinałowego. – Punktualnie w południe wyszedłem na ring do Koreańczyka Bung Nan Su. Bałem się tej walki. Poprzedniego dnia razem ze Stammem obserwowaliśmy jego występy. Był krępy, niższy ode mnie, niezwykle szeroki w barkach. Mówimy na takich – szafa. Bił szerokimi sierpami. Boksował z nimi Australijczyk. Bardzo dobry, szybki, techniczny. Prowadził wysoko na punkty, miał już tę walkę jak w banku. nic z tego. W trzeciej rundzie Koreańczyk trafił go celnie w szczękę. Nokaut! Kilkanaście minut cucili go w szatni. Jak z takim walczyć? Tym bardziej, że i ja byłem bombardierem, biłem sierpami, z rotacji. Boksowaliśmy w zasadzie zbliżonym stylem. A jak dwóch takich się spotka, to nie sposób tak uderzyć, aby samemu nie oberwać! Musiałem zmienić taktykę – mówił później Olszańskiemu.

I faktycznie, zmienił. To była jedna z niewielu walk w jego karierze, gdy nie nacierał. Trzymał podwójną gardę, nastawił się na kontrę. Choć walka do najładniejszych nie należała, Antkiewicz cel osiągnął. Znalazł się w półfinale. Na obecnych zasadach miałby już zagwarantowany co najmniej brązowy medal. Wtedy nie był tego jeszcze pewien, przegrani z półfinałów walczyli o niego między sobą. Po pojedynku z Koreańczykiem wrócił do wioski olimpijskiej. Miał sześć godzin na odpoczynek, zjedzenie czegoś i ciepłą kąpiel. Potem znów musiał wyjść do ringu. Jego rywalem był Włoch Eduardo Formenti. Jak wspominał sam Antkiewicz – zawodnik, który był po prostu lepszy. Tym bardziej że Polakowi zabrakło sił. Przegrał, pozostała walka o brąz.

Ta odbywała się o 10 rano następnego dnia. Antkiewicz wiedział, że jeśli nie on, to nikt inny nie zdobędzie medalu dla Polski. To był ostatni dzień igrzysk, następnego odbywała się tylko ceremonia zamknięcia. – Zmęczenie przestało się liczyć, zdobyłem szansę, jakiej nigdy przedtem nie miał polski bokser. Miałem tę szansę, jakiej nie wywalczył nikt z naszej ekipy, która przyjechała do Londynu. Nunez był z Argentyny. Pięściarze tego kraju należeli do najsilniejszych w tym turnieju. Zdobyli dwa złote medale. Nunez trafił pierwszy, mocno w tułów. Rzuciłem wszystkie siły na szalę. Poszedłem do ataku, zepchnąłem go do obrony. Otrzymywałem ciosy w tułów i na szczękę. Starałem się oddać w dwójnasób. Po walce uniesiono w górę moją rękę, a wieczorem, już po finałowej walce, wręczono mi medal, na jeden z trzech masztów wciągnięto polską flagę – opowiadał. Dodajmy, że walkę kończył zakrwawiony… tak samo jak rywal. Obaj włożyli w ten pojedynek wszystkie siły. Polak na szczęście nieco więcej.

Został medalistą olimpijskim. Pierwszym powojennym w historii Polski. „Werdykt sędziowski przyznający zwycięstwo punktowe Polakowi, został gorąco przyjęty przez publiczność. Antkiewicz przewyższał przeciwnika szybkością, doskonałym refleksem i kondycją. Wykazał dobrą odporność na ciosy, był wyjątkowo spokojny i opanowany. Starannie przygotowanie do Igrzysk Olimpijskich uwidoczniło się we wszystkich jego walkach. Oprócz bardzo dobrej kondycji i odporności psychicznej Polak zaprezentował się jako pierwszorzędny taktyk, a każda jego walka była z góry przemyślana” – relacjonowało jego sukces „Życie Warszawy”.

Na początku wideo widać fragmenty jednej z walk Antkiewicza na IO 1952

W nagrodę za to osiągnięcie kibice wyróżnili go wybierając najlepszym sportowcem Polski, w pierwszym powojennym plebiscycie „Przeglądu Sportowego”.  Z tym związany jest jednak mały niesmak – Antkiewicz wspominał po latach, że nigdy nie otrzymał, obiecanego za wygraną, zegarka. Cztery lata później znów był w tym głosowaniu wysoko – na drugim miejscu. Wyprzedził go tylko kolega z kadry Zygmunt Chychła. Wygrał zresztą drugi raz z rzędu, pierwszy mistrz olimpijski po II wojnie światowej i nasz jedyny z igrzysk w Helsinkach. Choć wielu twierdzi, że takim powinien być też Antkiewicz. Ale niech opowie o tym on sam.

– Przeżyliśmy z Zygmuntem Chychłą wielkie chwile finału turnieju olimpijskiego w Helsinkach. Gdy wylądowaliśmy w wiosce olimpijskiej w Otaniemi, Stamm jak zwykle powiedział: “Kaszubi, razem!”. I Zygmunt, i ja wygraliśmy kolejno cztery walki i znaleźliśmy się w finale! Obaj wywalczyliśmy prawo do walki o złoty medal. […] Byłem rzeczywiście w wielkiej formie, wręcz roznosiłem przeciwników. Chychła zaczął znacznie słabiej, z trudem wygrał dwa pierwsze pojedynki i dopiero za trzecim występem, z Czechosłowakiem Tormą, wzniósł się na szczyty pięściarskiego kunsztu. Zygmuntowi nie dawano szans w walce z Tormą. Był to bowiem w tym okresie jeden z najwybitniejszych pięściarzy na świecie. Torma do tego stopnia opanował technikę boksu, że w czasie walki pozwalał sobie na różne, cyrkowe wręcz sztuczki […]. Torma był mistrzem olimpijskim wagi półśredniej. W Helsinkach turniej przeprowadzono po raz pierwszy w dziesięciu kategoriach. Torma według nowych limitów miał wagę lekkośrednią, ale żeby nie spotkać się ze swym przyjacielem Laszlo Pappem, zdecydował się na występ w półśredniej. Gdy przed walką z Chychłą zobaczyłem Tormę w saunie w ortalionowym dresie zorientowałem się, że musi mieć spore kłopoty z wagą. A więc Zygmunt od pierwszego gongu musi narzucić ostre tempo. Stamm doskonale nastawił Chychłę, który nie dał się sprowokować Słowakowi, był czujny, precyzyjnie non-stop atakował. Doszło do tego, że Torma stracił głowę, otrzymał aż dwa upomnienia! Zwycięstwo Chychły nagrodzono huraganem braw.

Twardy Kaszuba – niezapomniany mistrz, który uciekł hitlerowcom i nie dał się komunistom

Chychła, uniesiony tym zwycięstwem, wygrał też w finale. Co jednak ciekawe, Papa Stamm przed tym pojedynkiem, nie był tego pewien. Znacznie spokojniejszy był, gdy przychodziło do starcia Antkiewicza. Ten jednak przegrał na punkty z Aureliano Bolognesim, a werdykt powitano gwizdami i protestami widowni. Tadeusz Olszański twierdził po latach, że Polak przegrał, bo Włochom chciano wynagrodzić niekorzystny dla nich werdykt w innej kategorii wagowej.

Antkiewicz nie został więc mistrzem olimpijskim. Ale w historii polskiego boksu i tak zapisał się złotymi zgłoskami. Zresztą nie tylko przez karierę zawodniczą

Na zawsze boks

Sam boksować przestał w 1955 roku. Odznaczeń, jakie zebrał, nie ma sensu wymieniać – po prostu było ich mnóstwo, jego imieniem nazwano też jedno ze słupskich rond. Czemu słupskich? Bo po zakończeniu kariery został trenerem. Najpierw Wybrzeża Gdańsk, gdzie jego wychowankowie odnosili sukcesy. Potem przeniósł się właśnie do Słupska i trenował miejscowych Czarnych. Zespół wprowadził do I ligi, ale za swój największy sukces uważał brązowy medal olimpijski, jaki zdobył Kazimierz Adach, jego wychowanek, na igrzyskach w Moskwie.

– Jakim był trenerem? Ostrym, ale cierpliwym. Lubił uczyć – mówił Kazimierz Adach „Przeglądowi Sportowemu”. – Pewnego dnia wkurzał się na nas, że nie przykładamy się do ćwiczeń. Wezwał do siebie boksera cięższego od niego o dobre 20 kilogramów i zaczął rugać go, by w końcu uderzył jak należy. No i chłopak zrobił, o co prosił. Antkiewicz nie zdążył z unikiem i niemal padł na deski. Kiedy jednak zdobyłem olimpijski medal w Moskwie, Antkiewicz wyściskał mnie jak syna. Ten twardy, zasadniczy człowiek uronił wtedy nawet kilka łez. Musieliśmy ciekawie wyglądać: dwóch płaczących facetów.

W podobnym tonie, w rozmowie z Janem Wodeckim, o Antkiewiczu opowiadał też znany w Słupsku pięściarz Jan Kowalewski. – Ceniłem u niego podpowiedzi, aby zacząć myśleć w ringu a potem zacząć walczyć z przeciwnikiem. Zawsze preferował silny, mocny cios i przez to podobał mi się jako trener, gdyż ten styl walki mi pasował. Jako człowiek najbardziej podobał mi się u niego upór w dążeniu do celów sportowych, zawodowych i prywatnych. Kierował się ojcowskim podejściem do każdego zawodnika. Był człowiekiem ciężkim w bezpośrednim kontakcie, ale po głębszym jego poznaniu stawał się bezpośrednim i wpajał zasady, które uznawał za dobre.

Aleksy Antkiewicz tak został właśnie zapamiętany – jako wielki sportowiec, świetny trener i choć surowy, to znakomity, pełen humoru oraz ciepła człowiek. Przetrwał wojnę, zdobył historyczne medale dla Polski, a potem poświęcił się pracy trenerskiej, która przyniosła nam kolejny medal igrzysk. Gdy zmarł w 2005 roku, na jego pogrzeb przyszło mnóstwo przyjaciół, rywali i fanów. Bo na takie właśnie pożegnanie zasłużył.

*część źródeł sugeruje, że chodziło o walkę o trzecie miejsce, bardziej prawdopodobny jest jednak wariant z pojedynkiem z drugiej rundy.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Mieczysław Świderski/Newspix


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze

Aktualności

Kalendarz imprez